niedziela, 27 grudnia 2015

Spalamy, spalamy!

barszcz z uszkami - 2 km biegu
pierogi z kapustą - 4km biegu
śledzik w oleju - 5 km biegu
groch z kapustą - 3,5 km biegu
kompot z suszu - 3 km biegu
piernik - 2,5 km biegu

itd...

Wychodzi mi, że muszę pobiec maraton.
I nie jestem pewna czy jeden wystarczy, bo lodówka wciąż pełna.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Choinkowa wyprawa w przyszłość.

Na ChoInO nieopatrznie zdeklarowałam się upiec pierniczki. Widok lawinowo przybywających zgłoszeń na imprezę wprawił mnie w lekką desperację, bo pierniczki miały też starczyć na wigilię klasową córki. Nie było rady - musiałam dopiec jeszcze jedną partię. Dekorowanie zajęło nam cały długi wieczór.
Na drugi dzień z pudłem pachnących piernikowych choinek zjawiliśmy się na starcie.
Tradycyjnie przy opłatku złożyliśmy sobie wzajemnie życzenia i jeśli się spełnią, to w przyszłym roku wszyscy będziemy zajmować pierwsze miejsca w zawodach:-)
T. przy zapisach na ChoInO znowu mnie zbałamucił i zgodziłam się iść na TZ. Jakoś nie dotarło do mnie kto robi tezetowską trasę i podeszłam do sprawy z pełnym optymizmem (czy raczej beztroską). Kiedy zobaczyłam mapę, aż mnie zatchnęło. Przed oczami miałam rysunek techniczny czegoś, czego w naturze w ogóle jeszcze nie ma. Nic nie rozumiałam z oznaczeń technicznych i nie wiedziałam co jest czym. W zasadzie w zasięgu moich możliwości były dwa PK z choinki startowej, czyli cała reszta w rękach, czy raczej mózgownicy T. Zebraliśmy najbliższy startu punkt (bynajmniej nie idąc wprost do niego, a mocno naokoło) i postanowiliśmy ruszyć do kolejnej gwiazdki, żeby na miejscu przypasować wycinek. Oczywiście nic do niczego nie pasowało. Dopiero kiedy okazało się, że niebieskie rzeki to jezdnie, a żółto-różowe wstążeczki to ścieżki rowerowe i chodniki dla pieszych, dało się coś wymyślić. Wykazałam się i zlokalizowałam PK A. T. początkowo nie chciał wierzyć, że to ten, dopiero widząc, że wszyscy go biorą, uznał moją rację. Zrobiliśmy burzę mózgów, która to burza zaprowadziła nas pod Muzeum Sportu. Kombinowaliśmy i kombinowaliśmy, w końcu postawiliśmy na G i F. Po chwili zaczęli nadciągać inni tezetowcy i to był znak, że jesteśmy na dobrym tropie. Idąc dalej za tłumem dotarliśmy do skupiska czterech lampionów, z których żaden z niczym nam się nie kojarzył jednoznacznie. Pokręciliśmy się przy nich, pomedytowali i ... poszli dalej. T. wymyślił, że "plastry miodu" na jednej z choinek to może być teren nadrzeczny. Miał rację. Za to nie miał racji przyjmując, że fragment owalu na rysunku to początek boiska sportowego. W związku z błędnym założeniem odbył długą, samotną wycieczkę nad Wisłę w poszukiwaniu PK I. Jako, że odmówiłam współpracy (buty sobie przed wyjściem wymyłam i szkoda było brudzić) snułam się po okolicy obserwując poczynania innych uczestników zabawy. Kiedy obserwacje doprowadziły mnie na PK I oraz H, usiłowałam telefonicznie odwołać T. z misji, ale gdzie tam - nie odbierał. Wrócił jak już przeczesał każdy krzaczek w okolicy. Zebraliśmy znalezione przeze mnie punkciki i zaczęliśmy myśleć - co dalej? T. wykoncypował, że pora na PK C i B, które powinny być gdzieś bardzo blisko.  W sumie wszystko było bardzo blisko, bo skala "mapy" była zadziwiająca. Ja już godziłam się na każdy lampion jaki T. chciał spisać, bo i tak nie ogarniałam.
PK M i L nie dawało się nigdzie przypasować. W końcu coś tam wzięliśmy jako L, ale bez większego przekonania. M-podobne drzewka znaleźliśmy w miejscu nieadekwatnym do współistnienia z L, ale w końcu L nie było wcale pewne.
Ja już byłam gotowa wracać, ale została nam jedna choinka i PK D, więc T. nie chciał odpuścić. K i J od pierwszego spojrzenia na mapę kojarzyły mi się  z miejscem zamieszkiwania szwagierki, ale T. miał wątpliwości. Nie wykłócałam się, bo ostatecznie on dłużej wie gdzie mieszka jego siostra. W ostatecznym rozrachunku okazało się, że lampion wisiał pod jej oknami:-) Ja już tego nie zobaczyłam, bo wcześniej odpuściłam sobie zabawę i wróciłam na metę.
Tyle razy mówiłam sobie, że nigdy więcej na TZ i co? I znowu szłam jak ten baran nie wiedząc gdzie i po co.
Po powrocie do domu T. od razu rzucił się do komputera żeby poskładać mapę i zobaczyć w końcu gdzie co było.  Myślałam, że do końca świata będzie składał, ale do północy udało mu się mniej więcej dopasować wycinki. Ja wciąż nie wiem gdzie byłam, mimo obejrzenia tej jego składanki:-) Ale czy ja muszę wszystko wiedzieć?


sobota, 19 grudnia 2015

TRInOwanie w Świdrze

Między szykowaniem śledzi a pierniczków postanowiliśmy na chwilkę wyskoczyć do Świdra na trino masowe, ot - dla relaksu. Wspólne trinowanie powoli robi się tradycją i jest znacznie bardziej atrakcyjne niż samotne.
Tradycją staje się też, że my się spóźniamy, grupa czeka, albo nie czeka, ale i tak ich doganiamy. Kiedy wysiedliśmy z auta,  w oddali zobaczyliśmy naszych, wracających z PK 3. Odpuściliśmy ten punkt i od razu poszliśmy z nimi na PK 4.

 Mapę mieliśmy taką jeszcze przedwojenną, co chwilami wprowadzało element dezorientacji. Dodatkowo każdy zajęty towarzyską konwersacją sądził, że kto inny pilnuje trasy i chwilami szliśmy po prostu przed siebie. Tym sposobem do piątki poszliśmy nieco (spore nieco) naokoło, ale ostatecznie byliśmy na spacerze. Poza tym i tak piątka była zaznaczona na mapie niezupełnie tam gdzie trzeba.
Najwięcej atrakcji dostarczyło nam przejście z PK 8 do PK 2, bo kiedy wybrana droga skończyła się na czyimś podwórku, postanowiliśmy dalej pójść lasem. Ścieżka w lesie też była uprzejma się skończyć i nastąpiło klasyczne krzalowanie.
A tak wygląda grupa zagubionych PInOków:

Ostatecznie jednak znaleźliśmy, co mieliśmy znaleźć, nasz zaległy PK 3 zrobiliśmy samochodowo i czym prędzej wróciliśmy do domu dekorować dwieście pierniczków.*
Warto przyjść jutro na ChoInO!

*Nie, dwustu jutro nie przyniosę, część jedzie do szkoły córki.

piątek, 18 grudnia 2015

UrodzInOwo.

Jak przystało na porządnego inoka, T. zaprosił gości na urodzinowy tort do ... lasu. W sumie całkiem praktycznie, bo nie trzeba było lokalu wynajmować. We środę wieczorem, po nocnych biegach w Warszawie, jeszcze preparowaliśmy lody, co to je naobiecywał w regulaminie imprezy i nie było zmiłuj, że spać się chce.W czwartek koło południa dał znać, że jedzie do lasu się powiesić i już myślałam, że po imprezie, ale przypomniałam sobie, że chodzi o lampiony, a nie o T.
Wreszcie nadeszła wyczekiwana chwila - my pod wiatą, lampiony w lesie, goście w drodze. Po krótkim oczekiwaniu zaczęli zjawiać się uczestnicy i po chwili każdy z kawałkiem tortu w ręce szedł konsumować go między drzewa - pojedynczo lub grupami, jak kto wolał.
Żeby też mieć trochę radości z imprezy, wysłałam na trasę swoją czołówkę, bo sama robiłam za skrzyżowanie sekretariatu z fotoreporterem. Pomagała mi A. N., która z powodu braku stroju wyjściowego nie planowała udzielać się terenowo. Kiedy jednak wszyscy już sobie poszli, a T. stwierdził, że nie jesteśmy mu potrzebne, postanowiłyśmy i my pójść skonsumować nasze kawałki tortu. Lekko nie było - jedna w kiecce i kozaczkach, druga bez latarki. W tej sytuacji znalezienie całych trzech lampionów, przy niewielkim tylko zabłądzeniu, uważam za sukces. I co z tego, że zajęłyśmy ostatnie miejsce? W końcu najważniejsze jest uczestnictwo!


T. tak spodobała się formuła obchodów półwiecza, że postanowił każde kolejne świętować w ten sposób. Wkrótce zapisy na UrodzInO 2065!

czwartek, 17 grudnia 2015

Gacie Nocą

Nadszedł czas inauguracji Wielkich Gaci. Wywiozłam je do Ogrodu Saskiego, bo przecież nie będę ich ciągała po byle krzakach w Pipidówce Dolnej. Muszą mieć godną oprawę. Po jednym trinie i jednym MnO na terenie Ogrodu, wydawało mi się, że znam teren dość dobrze i na pewno się nie zgubię. Czyli plan był taki - na nawigacji nie muszę się za bardzo skupiać, cała para idzie w nogi (godnie okryte) i biegnę po wygraną.
Ledwo wybiegłam ze startu, a już oślepił mnie błysk flesza. Zignorowałam i pobiegłam dalej. Za zakrętem, z krzaków wypadli kolejni paparazii*. Najwyraźniej fama o gaciach już się rozeszła.
- Wystaw prawą nogę!
- Teraz lewą!
- Z przodu!
- Z tyłu!
- Podnieś nogę!
- Wypnij się!
No ludzie! Co kawałek jakaś improwizowana sesja fotograficzna, a ja przecież mam wygrać! Nie dość, że straciłam całą masę czasu, to jeszcze zupełnie się zdekoncentrowałam. W efekcie przy czwórce zamiast biec według mapy, pobiegłam tam gdzie wszyscy i razem z dzikim tłumem bezskutecznie szukałam tego, czego nie zgubiłam. Jednym słowem kłębiliśmy się w krzakach  kilkanaście metrów od punktu. Ot, psychologia tłumu.
Tak się wściekłam na tę swoją głupotę, że do piątki poleciałam w przeciwnym kierunku i zatrzymał mnie dopiero widok ulicy, której nie powinno być w tym miejscu. Potem jeszcze z jedenastki na dwunastkę zachciało mi się biec na skróty zamiast alejkami, w efekcie czego mało nie połamałam nóg (pięknie odzianych) i zamiast szybciej, wyszło wolniej. Na domiar złego końcówka okazała się też fatalna, bo gdzieś zgubiła mi się meta i błąkałam się po obcych ulicach w jej poszukiwaniu. Już nawet miałam dzwonić po policję, żeby mnie odprowadzili na miejsce, ale jakoś za innymi biegaczami trafiłam.
Spektakularnych sukcesów znowu nie odniosłam, ale przynajmniej co nie dobiegałam, to dowyglądałam. Teraz czekam na publikację tych wszystkich fotek w światowych mediach i mam nadzieję, że wyszłam dobrze i nie będę musiała wytaczać procesów autorom zdjęć.


*Na żadnych zawodach tylu fotografów nie robiło mi fotek, co wczoraj!

środa, 16 grudnia 2015

Jak wyrobiłam 200% normy zwiedzania.

Przewodników po Chełmnie było trzech. Podzieliliśmy się więc na trzy grupy - teoretycznie według listy, praktycznie według własnego widzimisię. Szłam na czele mojej grupy i spijałam słowa z ust przewodnika, bo to niby historia, a słuchać się dało bez bólu. Po pierwszej godzinie mój entuzjazm nieco osłabł. Wciąż było ciekawie, ale nogi zaczynały wchodzić mi w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.  W końcu trzeci raz tego samego dnia oblatywałam miasto. Po drugiej godzinie zwiedzania, z czoła przesunęłam się do ogona grupy. Po trzeciej czołgałam się za oddalającą się grupą, i błagałam nielicznych przechodniów, żeby który mnie dobił.
Kiedy doszłam do kresu i planowałam położyć się gdzie stoję i zastosować bierny opór, okazało się, że właśnie doszliśmy do końca naszej wędrówki i wreszcie można będzie usiąść, zjeść, wypić. Ufff....
Nastąpiła najoficjalniejsza część zjazdu. Zarząd Główny i lokalni oficjele pod krawatem, a moja wyjściowa koszulka została w bazie, bo nie ogarnęłam. Wyglądałam jak siódme dziecko stróża, a tu trzeba było wyjść na środek po odbiór legitymacji przodownickiej. Ale ostatecznie - kto mnie tam znał? Wzięłam, co dali i chyłkiem umknęłam na swoje miejsce.  Zanim wszyscy, którzy mieli przemówić - przemówili, my spustoszyliśmy stoły z wszelakiego dobra, bo po zwiedzaniu każdy był wygłodzony. Przezornie w plecaku miałam dwie czekolady - te też zniknęły jak kamfora.
Po oficjalnej części i krótkiej przerwie, nastąpiła najciekawsza część - dyskusja o wojnie i pokoju między orientalistami i nadleśniczymi. Ponieważ o tym można w nieskończoność, a  w bazie czekała kolacja, zarządzono przeniesienie dyskusji do Grubna. Zgłosiłam się do pierwszej tury autobusowej, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Wyszliśmy przed bramę, a tam autobusu ani śladu. Po dziesięciu minutach wciąż nic, po dwudziestu bez zmian. W końcu jednak kierowca trafił do nas i po chwili ruszyliśmy.
W bazie, po kolacji, nastąpił ciąg dalszy dyskusji, omówiono jeszcze kilka innych spraw, chwilkę się pointegrowaliśmy, ale moim głównym planem na wieczór było zaszycie się w łóżku. Poszłam jeszcze na gościnne występy do łazienki z ciepłą wodą, co to jej szczęśliwym  lokatorem był P. R. i wypożyczał na godziny i w końcu padłam. Trochę dał mi ten zlot do wiwatu.
Oczywiście koniec zlotu nie oznaczał koniec wrażeń. Na niedzielę zaplanowaliśmy te dwa trina po Toruniu, co to się nie udało ich zrobić jadąc w piątek. Ponieważ każdy wyjeżdżał z bazy o wybranej przez siebie porze (czyli kiedy komu udało się zebrać), miejsce zbiórki (tradycyjnie kawiarnię) wybrali ci, którzy pierwsi dotarli do Torunia. My oczywiście dotarliśmy ostatni, bo pół dnia zajęło nam parkowanie.
Niektórzy mieli do zrobienia dwa trina, niektórzy tylko jedno, ale ponieważ trasy  niemal się pokrywały, poszliśmy całą stowarzyszoną grupą. My mieliśmy do zrobienia dwa i już po kilku początkowych PK dokonaliśmy specjalizacji - T. pilnował jednego, ja drugiego. Jednocześnie usiłowaliśmy być w kilku miejscach równocześnie. Z różnym powodzeniem - wiadomo. Drobnym utrudnieniem był brak niektórych PK, albo może ich złe umiejscowienie na mapie. Ponieważ bardzo nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości tego faktu, przez długie minuty krążyliśmy po okolicy zaznaczonych na mapie kółeczek, usiłując coś przypasować. Jedni z nas mieli większą cierpliwość, inni mniejszą - w efekcie nasza silna stowarzyszona grupa poszła w rozsypkę i rozproszyliśmy się po starym mieście mniejszymi oddziałami. Nasze poczynania w końcu wzbudziły zainteresowanie mieszkańców Torunia. No bo kto normalny biega rozpaczliwie z miejsca  do miejsca wpatrzony w kawałek papieru, nie zwracając uwagi na deszcz, wiatr i ogólnie ponurą aurę. Od jednej pani dowiedzieliśmy się, że trzynastego to w ogóle nie wypada robić takich rzeczy i powinniśmy się puknąć w głowę. No kto by przypuszczał, że w Toruniu trzynastego nie wolno zwiedzać?
W końcu jednak udało się zebrać wszystkie dostępne PK, nabyć pierniki w sklepiku przy muzeum, przepakować pasażera, któremu się znudziło w poprzednim samochodzie i impreza uległa samorozwiązaniu. Każdy już indywidualnie, we własnym tempie i własną trasą wracał do domu.
Szkoda, że do kolejnego zlotu trzeba czekać cały rok:-(

wtorek, 15 grudnia 2015

Spacerkiem przez historię Chełmna

W sobotę wstałam rześka i kwitnąca, że tak sobie skłamię. Kontakt z lodowatą wodą szybko jednak doprowadził mnie do przytomności.
Po śniadaniu mieliśmy wybyć na calutki dzień do Chełmna. O tym całym dniu zorientowałam się  już na miejscu, w związku z czym byłam zupełnie nieprzygotowana moralnie i technicznie. Zwłaszcza moralnie.
Zaczęliśmy od dojściówki. Co prawda liczyliśmy na jakiś leśny etap, ale organizatorzy realnie ocenili szanse uczestników po piątkowej integracji i trasa wiodła głównymi drogami, mniej głównymi i ścieżkami utwardzanymi. Intelektualnie też nie wymagała cudów, chociaż były miejsca zdradliwe, na które niektórzy dali się nabrać. Już w drodze do drugiego punktu spotkaliśmy D. M., a przy końcu LOP-ki B. Sz. i D. W. Oczywiście dalej poszliśmy już razem. Na całej dojściówce najbardziej podobały mi się wystawy sklepowe na Grudziądzkiej, ale nie dali mi pooglądać, bo na rynek i na rynek. Rynek nie zając - nie ucieknie, ale przetłumacz to takim... Oczywiście na rynku okazało się, że jesteśmy sporo przed czasem, ale zamiast wrócić do tych wystaw, poszliśmy do cukierni. Siłom i godnościom powstrzymałam się od nabycia i zjedzenia ciastka, ale kawy sobie nie żałowałam.
W końcu nadeszła właściwa pora, żeby ruszyć na "spacerek przez historię Chełmna". Takie trino w zasadzie. Poszliśmy zestawem ukonstytuowanym na dojściówce. Aura do żadnych spacerków nie zachęcała, ale byliśmy twardzi i zaliczyliśmy wszystkie punkty. Chełmno okazało się ładniejsze niż się spodziewałam i nie mówię tu tylko o wystawach sklepowych:-)


Na trasie spotykaliśmy innych inowców, którzy podejrzanie wolno przemieszczali się między punktami, wnikliwie studiowali wszystkie tablice informacyjne, naradzali się w grupach i wyglądali jakby mieli jakieś trudności z przebyciem trasy. Nam poszło raz, dwa i jako pierwsi zameldowaliśmy się na mecie. Organizatorzy od razu wykierowali nas do muzeum, gdzie oprócz zwiedzania, mogliśmy się też zagrzać po spacerze. Ja i T. weszliśmy niezwłocznie, po nas B. i D., a po chwili dołączył drugi D. z wiadomością, że źle wypełniliśmy kartę startową. No jak źle???!!! Okazało się, że oprócz zidentyfikowania zdjęć, trzeba było jeszcze dopasować daty i ten drobny szczegół jakoś umknął naszej uwadze. Na szczęście D. zdążył wyszarpnąć naszą kartę z powrotem i mogliśmy uzupełnić braki. Po szybkim zwiedzeniu muzeum zaszyliśmy się w kąciku i w ruch poszły internety, bo oczywiście nikomu się nie chciało drugi raz iść na trasę. Przy innej pogodzie - tak, ale nie na deszcz i wiatr.  Zwiedzanie muzeum wykończyło mnie intelektualnie, bo historia wiała z każdego kątka, a ja - wiadomo - uczulona na nią, toteż specjalnego wkładu nie wniosłam w uzupełnianie karty. Dogorywałam sobie cichutko na krzesełku.
Po ostatecznym oddaniu karty przeszliśmy się jeszcze dookoła rynku (pozwolili mi wejść do kilku sklepów!) i w końcu poszliśmy na obiad. Po takich przeżyciach trzeba było się wzmocnić. Decyzja: "co jemy?" była trudna, bo to osiołkowi w żłoby dano..., ostatecznie jednak każdy zasiadł nad swoim talerzem. Nie spieszyliśmy się, bo do kolejnego punktu programu mieliśmy sporo czasu, ale w końcu ile można siedzieć nad pustymi już talerzami.  Uradziliśmy, że pójdziemy na kawę. D. M.  chciał jeszcze do sklepu, więc umówiliśmy się w kawiarni.  Wybrana przez nas okazała się w całości zarezerwowana, no to poszliśmy szukać innej. Po obejściu całego Chełmna, przemarznięciu, zmoknięciu, zmęczeniu się wylądowaliśmy z powrotem na rynku, w kawiarni, którą cały czas mieliśmy pod nosem. Trzeba było się tylko zorientować:-) Na szczęście zapas czasu jeszcze się nie wyczerpał, więc mogliśmy na chwilę przysiąść. Musieliśmy się zregenerować, bo czekało nas jeszcze wiele atrakcji, aż do późnego wieczora.
Pierwszą z nich miało być zwiedzanie Chełmna z przewodnikiem.

c. d. n.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Zimno, mokro i do domu daleko, czyli zlot PInO.

Na nasz pierwszy Zlot Przodowników InO wybieraliśmy się dumni i bladzi. No bo wreszcie i my też możemy poprzodować. W piątek wyszłam z pracy znacząco wcześniej, bo daleka droga przed nami, a zresztą przecież i tak bym nie wysiedziała. Po drodze zgarnęliśmy B. T., co to mieszka za miedzą, a prawie się nie znaliśmy i była wreszcie okazja pogadać.  Pół drogi ciągnęliśmy go za język i teraz już znamy wszystkie kontakty, adresy, hasła do kont, imiona przodków do siódmego pokolenia wstecz włącznie. Drugie pół drogi przebiegło w sennej atmosferze, bo za oknem zrobiło się ciemno i mokro. Wstępnie to nawet planowaliśmy jakieś trino w Toruniu zaliczyć, ale aura skutecznie nas zniechęciła. W związku z tym zniechęceniem do Grubna dotarliśmy jako jedni z pierwszych i mieliśmy możliwość wybrać sobie pokoje. I jaki wybrałam? Oczywiście bez ciepłej wody! Niestety, przekonaliśmy się o tym dopiero znacznie później, kiedy pokoju nie dało się już zmienić:-(
Po rozlokowaniu się, wspólnie z D. M., który dotarł jeszcze wcześniej, robiliśmy za komitet powitalny, czyli staliśmy w pobliżu drzwi wejściowych, bo nie bardzo było jeszcze co robić. Ponieważ blisko drzwi była stołówka, wyglądało jak byśmy tam więdli z głodu i czekali na kolację i... kolację zaczęto wydawać wcześniej:-)
Po kolacji Stowarzysze stowarzyszyli się w naszym pokoju w celu integracji. Na stoliku pojawiały się coraz to nowe produkty służące integracji, a spora część z nich okazała się przechodnia, wędrująca z imprezy na imprezę. Ekonomiczni jesteśmy. W ramach integracji pochłonęliśmy milion kalorii (na łebka) w postaci stałej i płynnej, ustaliliśmy (niektórzy bardzo szczegółowo) imprezowy inowy plan uczestnictwa na przyszły rok, złożyliśmy i zszyli najnowszy numer "Tramwaju", przeczytali go z rozpędu i przegapili oficjalną część programu: "prezentacje i wymiana doświadczeń w temacie".

Tramwajarze.

Potem, żeby jednak być "w temacie" zeszliśmy do jadalni, gdzie przy śpiewach trwała integracja ogólna. Śpiewów nie mogłam przegapić! Tyle tylko, że jakoś opornie to szło i miałam wrażenie jakby gitara parzyła grajków w dłonie - tak szybko usiłowali przekazać ją dalej. Dopiero kiedy w akcie desperacji wzięłam ją do ręki żeby zagrać te trzy chwyty, co to jeszcze pamiętam, wszystko się wyjaśniło. Metalowe struny w twardej gitarze wbijały się boleśnie w palce, usiłując przeciąć skórę. Teraz to już z podziwem patrzyłam na tych, którzy mimo wszystko próbowali grać.
Kiedy poczułam się już odpowiednio zintegrowana, a nie chcąc z kolei doprowadzić do dezintegracji, zebrałam się w sobie (fizycznie i moralnie) i poszłam pod prysznic. No przecież nie w całości! Polewałam sobie tą lodowatą wodą palec wskazujący i tym palcem, sekundowymi muśnięciami usiłowałam się umyć. Powiedzmy szczerze - efekt taki sobie, ale jak by kto pytał, to mogłam z czystym (sic!) sumieniem powiedzieć, że nie poszłam spać bez mycia:-)

c. d. n.

czwartek, 10 grudnia 2015

Ócz Twych blask

"Ócz Twych blasku" w zasadzie mogliśmy już nie oglądać, bo zwycięstwo w TMWiM mieliśmy zapewnione, ale nie zaszkodzi nigdy wykazać, że zaszczytne pierwsze miejsce zajmujemy nieprzypadkowo. To znaczy T. nieprzypadkowo, ja jak najbardziej przypadkowo. Gdybym chodziła sama, to byłabym gdzieś pod koniec stawki.
Oprócz tego, że nic już nie musieliśmy, to jeszcze zawody odbywały się na znanym (nawet mi)  terenie - T. na Gocławiu pracował przez wiele lat, bywałam tam i ja. Do zespołu dokooptowaliśmy jeszcze Dara Zagubionego, żeby się bardziej nie zagubił, no i wiadomo, że co trzy głowy... Poza tym od przyszłego roku na TMWiM będę z nim chodziła, bo T. przechodzi do tezetów, więc musimy ćwiczyć współpracę.
Ruszyliśmy ostro. Ja i D. trochę liczyliśmy na to, że T. od razu  rzuci okiem na mapę i powie:
- To kółeczko tu, to tu, a to tam.
A tymczasem nie. Każdą źrenicę oka musieliśmy dopasowywać wspólnym wysiłkiem, po wejściu w zadany teren.  Szczytowym osiągnięciem T. była dezorientacja kilka metrów od budynku dawnej pracy. Mówiąc szczerze, gdyby nie ja i D. to chyba przegrałby ten etap:-) Na szczęście nasze nowe pinoctwo dodało nam skrzydeł i bezproblemowo doprowadziliśmy T. do mety, bezbłędnie zbierając wszystkie PK. Na koniec wyliczyliśmy azymut - ja całkiem na oko, D. z użyciem kątomierza, czy jakiejś tam formy linijki, T. z użyciem kalki, linijki, kątomierza, szarych komórek. Wyszło nam mniej więcej to samo, czyli całkiem do d.... Jak wszystkim zresztą.
A potem czekaliśmy do ostatniego zawodnika żeby przejąć zegar startowy i termos na UrodzInO. Czekanie w miłym towarzystwie jest oczywiście przyjemnością, więc wieczór zaliczam do udanych:-)

środa, 9 grudnia 2015

Moja droga do światowych gaci.

W Szybkim Mózgu wybiegałam sobie kupon do napierają i któregoś dnia T. zawiózł mnie do sklepu celem realizacji. W swej nieświadomości sądziłam, że ho, ho, ho co to ja sobie nakupuję. Życie okazało się brutalne i za posiadaną kwotę mogłam sobie najwyżej czapkę albo ochraniacze nabyć. Postanowiłam więc dołożyć drugie tyle i kupić dobsomki, bo wszyscy fajnie w nich wyglądają - chcę i ja. No bo przecież nie chodziło mi o te ich różne funkcje, co to od wiatru, ognia, wody i wszelkiej zarazy.
Okazało się oczywiście, że sprawa nie jest taka prosta, bo w sklepie były wyłącznie wersje męskie. Kontrolnie zaczęłam od rozmiaru S. Wbiłam się w nie na wdechu, a nogawki zwinęły się w baleroniki. Poprosiłam o rozmiar większe. W pasie wciąż cisnęło, choć mniej, a nogawki dla odmiany zaczęły się wlec za mną.  Kolejny rozmiar pewnie pozwoliłby mi swobodnie oddychać, ale wizja nogawek idących pół metra za mną zniechęciła mnie do mierzenia.
- Bo kobiety to zawsze maja gorzej! Wszyscy mówią, że mało nas biega, a w czym mamy biegać??? - zaczęłam marudzić.
Sympatyczny młody człowiek napierajowy podumał chwilę i stwierdził, że zasadniczo nie ma żadnych przeciwskazań do sprowadzenia wersji damskiej spodni. Umówiliśmy się na maila i cierpliwie czekałam. To znaczy cierpliwie całe dwa dni, potem zaczęłam się dopytywać, czy już są. Najpierw nie było, potem zapomniałam o całej akcji i dopiero w zeszłym tygodniu dowiedziałam się, że dotarły. Wczoraj pojechaliśmy do sklepu robić kolejne podejście.
Kiedy musiałam podać rozmiar trochę mnie zatchnęło, no bo której kobiecie swobodnie przejdzie przez usta, że potrzebuje czterdziestkę? Wydusiłam to z siebie i poszłam mierzyć. O błoga chwilo! Czterdziestka zwisała na mnie, a pasie mogłam się nadąć i jeszcze miejsce zostawało. Nogawki zwijały się w obwarzanki. Poprosiłam o trzydzieści osiem. W pasie luzik, nogawki krótsze, ale wciąż za długie. Trzydzieści sześć? Te okazały się w pasie w sam raz, nogawki do wytrzymania, choć mogłyby być krótsze. Wyraźnie mam za krótkie nogi, no bo przecież nie za dużo w pasie, nie?
Rozmiar trzydzieści sześć ostatni raz miałam na sobie ze trzydzieści lat temu i nie ma znaczenia, że to jakaś inna numeracja. Rozmiar to rozmiar.
Na moment zalęgła mi się typowo matkopolskowa myśl, że jak to - zamiast dzieciom, to sobie kupuję, ale zaraz przypomniałam sobie, że przecież należy mi się nagroda za zdany egzamin na Pinokia. Dla pewności, że wyrzuty sumienia nie będą mnie dręczyć, do kasy wysłałam T., że niby ja nie mam z płaceniem nic wspólnego.
Teraz mam tylko jeden, drobny dylemacik - szkoda mi wymarzonych gaci do lasu, do pracy się nie nadają, a w domu, to kto doceni mój profesjonalny wygląd?

wtorek, 8 grudnia 2015

Mikołajkowe TRInOwanie

Jako się rzekło w sobotę, iż trinować będziemy, w niedzielę karnie zgromadziliśmy się w Parku Żeromskiego, żeby wspólnie powłóczyć się z mapą po okolicy. Zasadniczo mieliśmy do zrobienia dwa trina, a ja i T. jeszcze dokończenie trzeciego, z którym się wozimy już kilka miesięcy.
Zaczęliśmy od murów Cytadeli. Na wierzch wyciągnęłam sobie tylko obrazki do dopasowania, ale gdzie iść - już nie chciało mi się śledzić. Na szczęście byli tacy, co wyciągnęli sobie mapę i prowadzili, a z kolei nie chciało im się patrzyć w obrazki. Oczywiście, byli i tacy nadgorliwcy, którzy patrzyli i w jedno i w drugie. A. K. robiła za sekretarza i notowała odpowiedzi, a co mniej ufni w jej skrupulatność, dodatkowo notowali we własnym zakresie.
Szybko okazało się, że w dziewięcioosobowej grupie nie idzie utrzymać dyscypliny i część poszła przodem, część wlokła się w tyłu, a dwie sztuki na rowerach krążyły dookoła pieszych niczym satelity. Nie doszliśmy nawet do połowy trasy, a ja już zaczęłam wymiękać. Jakoś po lesie mogę długo, w mieście sztywnieje mi kręgosłup. To przysiadając, to przykucając na każdym PK, jakoś dotrwałam do końca. Do końca pierwszego trina, bo przed nami było jeszcze drugie. Na szczęście okazało się w miarę krótkie i zaciskając zęby dałam radę. Jeszcze zwiedziliśmy muzeum i kiedy zaświeciła mi wizja powrotu do domu, T. przypomniał o naszym trzecim trinie. Wrrrrr.... Tego już było dla mnie za dużo. W efekcie oflagowałam się w samochodzie, a T. sam biegał do punktów. Oczywiście bez mojej pomocy nie dał rady wszystkich znaleźć (że niby ich tam nie ma), no ale ostatecznie jedno trino możemy mieć niekompletne.

A tak wyglądała nasza silna stowarzyszona grupa:

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Zlot czarownic? Nie! Zlot InO!

Postanowiłam sobie - nie idę na żadne InO dopóki nie zrobię chociaż części przedświątecznych porządków. Bo tylko InO i InO, a dom zarasta. Ponieważ na sobotę zaplanowany był zlot mazowieckich inoków, w piątek wzięłam urlop, szmatę w garść, T. za fraki i podjęłam nierówną walkę o czystość okien. Prawie wygraliśmy. Przynajmniej na tyle, że z czystym sumieniem mogliśmy w sobotę wybrać się na imprezę.
Kiedy dostaliśmy mapę, to pierwsze skojarzenie miałam: sierp i młot! Ale okazało się, że to wszystko są młoty i do tego górnicze. Znaczy się - obchodzimy Barbórkę:-)
Ambitnie zaznaczyliśmy, że idziemy na trasę TZ i już przy piątym czytaniu opisu mapy zorientowaliśmy się ile czego mamy zebrać. Bo to, że lekko z niektórymi fragmentami map nie będzie, zorientowaliśmy się od razu. Przedwojennych map to nawet specjalnie dokładnie nie oglądałam, założywszy, że Warszawa jest zbudowana praktycznie od nowa i nic się zgadzać nie powinno.
Zaczęliśmy od mapy biegowej znanej nam z Warszawy Nocą. Ruszyliśmy na E i n. Drogą dedukcji i nadzwyczajnej bystrości umysłów wypatrzyliśmy jeszcze dwa fragmenty map z murami i tym sposobem mogliśmy niskim nakładem sił i środków zgromadzić konkretną ilość PK. I do tego zaliczyć trzy z wymaganych sześciu wycinków. Potem zebraliśmy jeszcze iksa, który był oczywisty i stanęliśmy przed dylematem: co dalej? Ponieważ T. zna Warszawę, a ja nie, pozwoliłam mu się prowadzić do PK I. Tak dla bezpieczeństwa wybraliśmy współczesną mapę, bo te inne jakoś nie przemawiały. Jak I, to wiadomo, że od razu C i K też zebraliśmy. Mieliśmy więc zaliczone cztery wycinki i nie ma zmiłuj - musieliśmy rozszyfrować te starocie. Na jednej z map dostrzegliśmy napis: zamek. Założyliśmy, że z zamkiem, jak z królową - jest tylko jeden i postanowiliśmy jakoś dojść do PK O położonego niedaleko zamku. Niby wydawało się nam, że jesteśmy w dobrym miejscu, ale spisać nie było co. Zostawiliśmy sobie O na potem i ruszyliśmy na A. Ponieważ i tutaj nie byliśmy pewni, czy dobrze trafiliśmy, postanowiliśmy sprawdzić jeszcze I. W okolicach I zrobiliśmy masę kilometrów kręcąc się w kółko jak pies za własnym ogonem, w końcu odpuściliśmy. Miejsce niby prawidłowe, a znowu nie było co spisać. Ponieważ drugi stary wycinek zachował się podobnie jak pierwszy i nie zdradził nam swojej tajemnicy, postanowiliśmy wrócić na mapę biegową i zgarnęliśmy PK O.  Ja dojrzałam do zmiany kategorii z TZ na TW, bo akurat w TW wystarczyły cztery wycinki, a wiekiem idealnie wstrzelaliśmy się w kategorię, ale T. oczywiście nie był skłonny odpuścić. Jako, że mój kręgosłup bardzo optował za opcją weterańską, postanowiłam poprzestać na tym co mam, a ponieważ byliśmy blisko mety porzuciłam T. i zameldowałam się w kawiarni, czyli bazie imprezy. To była bardzo dobra decyzja, zważywszy na to, jak długo jeszcze T. przebywał w terenie. A myślicie może, że po powrocie chociaż usiadł na chwilę? Od razu zaczął mnie poganiać na drugi etap!.
Zanim zgodziłam się na wpisanie kategorii, dokładnie i z całą podejrzliwością obejrzałam mapę, a nie zauważywszy żadnych niebezpieczeństw, zgodziłam się na TZ. Tym razem była to słuszna decyzja, bo etap był lekki, łatwy i przyjemny. Dodatkowo z atrakcjami w postaci przebijania się przez demonstrację. Nawet zastanawiałam się, czy nie dołączyć, ale nie wiedziałam kto i w jakim celu demonstruje. Szybko przelecieliśmy przez teren uniwersytetu, parę punktów zgarnęliśmy z Krakowskiego Przedmieścia, jeszcze okolice Tamki i już było po wszystkim. Pierwszy raz poczułam jak to jest, kiedy ma się sensowne mapy i zna okolicę. Normalnie - pełen luksus!
Po powrocie mogliśmy się już oddać rozrywkom kulinarno-towarzyskim. Na rozrywkę kulinarną to trochę się nacięłam, bo wybrany przeze mnie krem pomidorowy okazał się chyba napchany siarką czy innym paliwem atomowym i po jego zjedzeniu czułam się jak Smok Wawelski po zeżarciu owieczki podrzuconej przez Dratewkę. Wisły nie wypiłam jedynie dzięki temu, że T. ratował mnie swoim naleśnikiem, który łagodził żar w moim przewodzie pokarmowym.
Po atrakcjach kulinarnych i powrocie z trasy większości uczestników jeszcze omówiliśmy kalendarz imprez na nadchodzący rok, kwestie pokojowego współistnienia z Lasami Państwowymi i inne bieżące sprawy. No i oczywiście umówiliśmy się na następny dzień na wspólne trinowanie.
Bo co sobie będziemy żałować!

wtorek, 1 grudnia 2015

Rzeźbimy PInOkia - cz.3

Po polsko-włoskim obiedzie dostaliśmy całą godzinę wolnego. Pełen luzik. Od razu pomyślałam o wyprawie do sklepu, żeby kupić coś na porost mózgu. Jak wiadomo mózg żywi się glukozą, czyli cukrem, czyli słodyczami. Ponieważ na egzaminy był nam potrzebny duuuży mózg, musieliśmy go dobrze odżywić. Przy okazji mieliśmy okazję podlizać się części komisji egzaminacyjnej, podwożąc tę część do sklepu. Podwózka niestety nie przyniosła efektów w postaci przecieków pytań. Twarda komisja.
Po przerwie na odżywianie mózgu znowu zasiedliśmy przed kominkiem i staraliśmy przyswoić sobie kolejne regulaminy i zasady budowy tras. Najbardziej jednak czekaliśmy na powrót B. i D. żeby dowiedzieć się jak nam poszła budowa i przejście budowanej przez nas trasy. Tymczasem B. i D. pojechali sobie beztrosko na "InO u Piotra", wzbudzając tym w nas zazdrość. Też byśmy chcieli!
Dopiero późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, co "wandal" zrobił z naszą trasą i dlaczego nie mogliśmy nic znaleźć:-) Poćwiczyliśmy sprawdzanie naszych kart startowych, co przy kilku PK i doborowym składzie uczestników nie było trudne. Trudne za to okazało się zadanie domowe, jakie prowadzący zostawili nam na odchodne. Po ostatnim wykładzie usiłowaliśmy sprawdzić fikcyjne karty startowe, ale na trzeźwo ani rusz nie szło. Próbowaliśmy z winem, ciastem (pokarm dla mózgu), kawą, herbatą i nie było lekko. Każdemu wychodziło co innego i nikt niczego nie był pewien. Kiedy uznałam, że już nic nowego nie wymyślę, postanowiłam przynajmniej się wyspać. Niektórzy planowali kucie do bladego świtu, ale ja tak nie daję rady.

W niedzielny poranek każdy udawał wyluzowanego, ale podskórnie czuło się napiętą atmosferę.
Zaczęliśmy od egzaminu pisemnego z regulaminów. Regulaminy zawsze były postrachem kursantów, bo przez nie najłatwiej oblać. Pierwsze spojrzenie na pytania mnie zmroziło. Nie wiem, nie wiem, nie wiem - powtarzałam w myślach czytając każde kolejne pytanie. W końcu dotarłam do "wiem". Takich "wiem" znalazłam nawet kilka, ale to wciąż było za mało żeby zdać.
- Ale obciach - pomyślałam.
- Nie, no. Weź się w garść - pomyślałam znowu.
Przeczytałam pytania kolejny raz. Pojawiło się kilka wiemów. Wpisałam. Obejrzałam sufit. Wiadomo, dane bierze się z sufitu, ale ten był pusty. Puściuteńki.
- No, skoncentruj się! - napominałam sama siebie.
Znowu wyszukałam kilka wiemów. Obejrzałam ściany. Poszukałam natchnienia za oknem, patrząc tęsknie w dal. W końcu postanowiłam improwizować. Wybrałam najbardziej prawdopodobne odpowiedzi i zakreśliłam. I wtedy okazało się, że nie mieliśmy zakreślać na karcie z pytaniami, tylko na osobnej małej karcie odpowiedzi. Trudno, przepisałam. Sprawdziłam. Sprawdziłam drugi raz, bo przy przepisywaniu łatwo o pomyłkę. Sprawdziłam trzeci. Uznałam, że nic więcej już nie zrobię i przeszłam do kolejnego testu. Pytania wprawiły mnie w osłupienie. Niemal na każde miałam odpowiedź, jakiej nie było w ogóle wymienionej. Cóż, postanowiłam myśleć jak T. D., czyli autor testu. Co chciał osiągnąć? Jakie były jego intencje? Dopiero kiedy to udało mi się zrozumieć, szybko machnęłam test i poprosiłam o kolejny zestaw pytań.
Spojrzałam na pierwszy test i ciarki przeszły mi po plecach - historia. Na samą myśl o historii doznaję natychmiastowej amnezji i totalnego zaćmienia umysłu. Mam to w genach po mamusi:-) Nieuleczalne. Odłożyłam karteczkę na potem i wzięłam się do sprawdzania karty startowej. Ciężko jak cholera, bo karta chyba odebrana jakiejś niemocie ale przy sędziowaniu przynajmniej są jakieś zasady i logika postępowania. Machnęłam pierwszy przykład i utknęłam na drugim. Ciężki przypadek. Jakoś go powoli rozgryzałam, kiedy zauważyłam, że w sali oprócz mnie zostały jeszcze dwie osoby. No, ładnie - tu jeszcze nie skończyłam, a drugi test leży całkiem odłogiem. Szybko podliczyłam punkty na karcie i z najwyższa niechęcią jeszcze raz przeczytałam pytania historyczne. Na dwa znałam odpowiedź, resztę wpisałam niemal losowo coś tam pewnie trafiając i w duchu już godziłam się z żółtymi papierami. Oddałam test nie sądząc, że coś można wymyślić więcej.
Za drzwiami czekał już T. z nowiną, że zdałam regulaminy. Hurrrrrra! Tylko dwa błędy. On za to bezbłędnie. Kujon!
Po części pisemnej miały odbyć się indywidualne rozmowy o autorskich mapach.  Pierwsza szła B. P., a po niej ja, T. i A. K. Przy omawianiu map T. wyszło na jaw, że część map mamy wspólnie robionych, toteż zostałam zaproszona do stolika i "egzamin" zdawaliśmy razem. Ponieważ mapy mieliśmy przyzwoite, a we wzorcówkach idealny porządek, nie było się do czego przyczepić. Mało tego, dostaliśmy same pochwały, które niemal unosiły nas pod sufitem. Przynajmniej mentalnie.
Spod sufitu gwałtownie opadłam na ziemię, kiedy po wyjściu B. Sz. zawezwała mnie na rozmowę o moim historycznym teście.  Wciąż znałam odpowiedzi na te same dwa pytania, ale kiedy zaproponowała, żeby wziąć temat na logikę, okazało się, że w ten sposób znacznie łatwiej przypasować kolejność. No bo na przykład skoro taka Komisja InO ZG PTTTK wymyśla sobie jakieś puchary, to raczej trudno żeby to robiła przed swoim powstaniem, nieprawdaż? Idąc tym tropem całkiem poprawnie można było ustalić chronologię, co ze wstydem musiałam przyznać i posypać głowę popiołem. B. najwyraźniej w mojej logice zauważyła jakiś potencjał i zaliczyła mi egzamin.
Po niedługim czasie pierwsza czwórka, która zdała już ustny została poproszona do pokoju przesłuchań i ku naszej ogromnej radości oznajmiono nam przyjęcie do grona PInOkiów i wręczono blachy. Mało się nie rozpękłam z dumy! I szczęścia. Bo przecież gdybym nie zdała, to wstydziłabym się wrócić do domu i przyznać do porażki dzieciom. A gdzie bym się podziała późną jesienią, kiedy za oknem mróz, deszcz i śnieg?
Kolejna grupa po zaliczeniu ustnego została uhonorowana blachami i tym sposobem ilość PInOkiów na metr kwadratowy gwałtownie podskoczyła. Kilka osób dostało żółte papiery, ale Stowarzysze w całości zapinoczyli. Trzeba będzie to jakoś uczcić!

poniedziałek, 30 listopada 2015

Rzeźbimy PInOkia - cz.2

Sobotnie zajęcia zaczynały się o nieludzkiej 7.30. Kto nie chciał iść na nie w piżamie i na głodniaka, musiał wstać oczywiście odpowiednio wcześniej.
Prawdę mówiąc za nic nie mogę sobie przypomnieć kto i o czym mówił na porannym wykładzie, bo cała moja uwaga była skupiona na planowanym wyjściu do lasu. Punkt dziesiąta ruszyliśmy. Każdy dwuosobowy zespół dostał do powieszenia dwa lampiony i miał dla nich wybrać miejsce w wyznaczonym rejonie.  Ja i B. P., z którą byłam w zespole, miałyśmy za zadanie wyznaczyć LOP-kę. Wydawało się banalnie proste. Po dotarciu w wyznaczony rejon postanowiłyśmy  sprawdzić liczne (na mapie) przecinki i któreś z nich wybrać na naszą trasę. Jak zwykle okazało się, że mapa sobie, a rzeczywistość sobie i nic się nie zgadza. Nie byłyśmy pewne czy to, co narysowałyśmy na naszych mapach jest tym, co widzimy w terenie i zachowawczo powiesiłyśmy lampiony tylko w początkowej i końcowej części LOPki, których położenia byłyśmy pewne. W tym układzie środek LOP-ki mógł się zgadzać albo nie zgadzać z tym co na mapie i nie miało to większego znaczenia. Jako, że B. od jakiegoś czasu jest przejściową inwalidką, własną ręką powiesiłam oba lampiony pracowicie wbijając pinezki. Przy okazji dowiedziałam się, że sosna do pinezek jest lepsza od brzozy.
W drodze powrotnej uświadomiłyśmy sobie, że czas się nam niebezpiecznie skurczył, bo oglądanie przecinek chwilę się przedłużyło. Odetchnęłyśmy z ulgą, kiedy zobaczyłyśmy w pewnej odległości  wyłaniających się z krzaków kolegów M. P. i ...  nie wiem czyje były drugie plecy. W bazie okazało się, że jeszcze kilka osób jest w lesie, więc takie ostatnie sieroty nie byłyśmy:-)
Kiedy już wszyscy wrócili, odczekaliśmy piętnaście minut (żeby wandale zdążyli popsuć naszą pracowicie rozstawioną trasę) i ruszyliśmy w las, tym razem jako uczestnicy, a nie organizatorzy. Każdy szedł indywidualnie, tylko ja z B. znowu zostałyśmy sparowane, jako, że miałam robić za jej prawą rękę. Jak to dobrze mieć w grupie inwalidkę i sprawiać wrażenie osoby opiekuńczej i odpowiedzialnej:-)
Już przy pierwszym punkcie objawiły się niszczycielskie zapędy "wandala" - ukradł kredkę! B. trochę się zdziwiła, bo początkowo w wandala nie wierzyła, ja miałam przecieki z ubiegłorocznego kursu, więc spodziewałam się wszystkiego. Najgorszego, oczywiście:-)
Do dwójki poszłyśmy ścieżką, która wyprowadziła nas na rów. Snułyśmy się po tym rowie, bo nie wiedzieć czemu ubzdurałyśmy sobie, że gdzieś tam ma być lampion. Oczywiście miał być nie tam, tylko nad stawem, ale i tak go nie było, więc co za różnica. Przy nieobecnym lampionie utworzył się pierwszy tramwaj, bo jednak większość bardzo starała się znaleźć, to czego nie ma, a kolejni dochodzili. Kiedy wspólnie ustaliliśmy bepeka, trudno było nagle zacząć iść osobno, skoro wszyscy w tę samą stronę.
Przy PK 3 czekał już kolejny wagonik gotowy do przyłączenia się. Wspólnie podumaliśmy nad dziurą w ziemi i uznawszy, że zadawala nasze wymagania (aczkolwiek odległościowo nie do końca), spisaliśmy kod z lampionu. W drodze na czwórkę tramwaj zaczął się nieco rozszczepiać na mniejsze elementy. My z B. wybrałyśmy ścieżkę, inni drogę, jeszcze inni poszli na przełaj. Lampion zastany w przewidywanych okolicach na mój gust stał trochę za blisko. Wlazłam w krzaki i kawałek dalej znalazłam górkę idealnie pasującą do mapy. Niestety, wszystkie wagoniki, które w międzyczasie dotarły do nas, optowały za wzięciem tego, co oznaczone lampionem. Uległam sile perswazji i wzięłam to, co wszyscy.  Czyli PS-a. Zdecydowanie muszę popracować nad asertywnością.
W drodze na piątkę tramwaj znowu poszedł w rozsypkę i potworzyły się drobniejsze grupki. Jako, że czwórkę wzięłyśmy niewłaściwą, namierzenie się od niej wypadło słabo. W efekcie zniosło nas na trójkę, co miało i tę dobrą stronę, że wiedząc gdzie się jest, łatwiej wyznaczyć dalszą trasę. Na piątkę doszłyśmy bardzo mało optymalnie. Co ciekawsze, w naszej grupce szła M., która wieszała lampion i wcale trafienie na miejsce  razem z nią nie było łatwiejsze:-)
Po piątce przyszła kolej na naszą LOP-kę. Najwyraźniej ktoś ją wzbogacił o lampiony, przed i w trakcie  jej przebiegu. Z rozpędu mało nie wzięłyśmy za dużo punktów z LOP-ki, bo tak zasugerowałyśmy się tym, że wieszałyśmy dwa lampiony, że gotowe byłyśmy również zebrać dwa. Na szczęście B. w porę się zorientowała, że mamy wziąć jeden.
Do szóstki było łatwo i daleko. Niektórzy pobiegli przez las, ale B. ani nie nadawała się ani do biegania, ani do przedzierania się przez krzaki. Wiadomo - inwalidka. A przecież partnerki z zespołu nie mogłam zostawić. Poszłyśmy więc spacerowo, głównymi drogami.  W miejscu docelowym lampionów było w bród. Do wyboru, do koloru. Drzewa obwieszone były nimi jak choinki bombkami. Wybrałyśmy sobie najładniejszy oczywiście:-).
Do bazy wróciłyśmy bynajmniej, wcale nie ostatnie, choć w lekkich minutach, a do obiadu miałyśmy jeszcze czas na chwilę odpoczynku.

c. d. n.

niedziela, 29 listopada 2015

Rzeźbimy PInOkia - cz.1

W piątek urwałam się z roboty godzinę wcześniej, żeby na spokojnie nakarmić dzieci, spakować niezbędne rzeczy i dojechać do Radości na kurs. Oczywiście omal się nie spóźniliśmy, bo korki ciągnęły się wzdłuż, wszerz i w poprzek Warszawy i okolic. I tak okazało się, że jesteśmy jednymi z pierwszych, bo pozostałych uczestników również dotknęły plagi komunikacyjne.
Na miejscu poddaliśmy się procesowi zakwaterowania, który przebiegł w dwóch etapach: najpierw panie na prawo, panowie na lewo (ale my z T. jesteśmy razem spakowani!), a potem panie na prawo, panowie na lewo, a ja i T. pośrodku (ale z dziewczynami już było tak fajnie!).
Punktualnie o 18-tej, przy niewielkiej jeszcze frekwencji, nastąpiło oficjalne rozpoczęcie kursu. Atmosfera była chłodna i żeby temu zaradzić postanowiliśmy na wykłady przenieść się do sali kominkowej. Roztropnie wzięłam ze sobą koc. Kominek kominkiem, a ciepło być musi.
Od pierwszych chwil usiłowaliśmy wycisnąć z prowadzących jakieś konkrety dotyczące egzaminu (typu - czy prawidłowo będzie C A D B, czy raczej C D B A?), nakłanialiśmy mniej i bardziej dyplomatycznie do ujawnienia jeśli już nie odpowiedzi, to chociaż pytań, a oni niezmiennie:
- Na wykładach będzie wszystko powiedziane, słuchajcie i zapamiętujcie.
No, ale jak to? Mamy się uczyć? Tak jak w szkole? - dziwiła się w duchu starsza i dużo starsza część grupy stanowiąca większość na tegorocznym kursie.
W. F. i Z. T. robili co mogli, żeby umilić nam piątkowy wieczór, z nieznanych powodów przyjmując za pewnik, że regulaminy i zasady budowy tras wywołają w nas ekscytację i dostarczą niezapomnianych
wrażeń. Przez grzeczność słuchaliśmy z wypiekami na twarzy, niektórzy nawet posunęli się do tego, że zadawali mniej lub bardziej inteligentne pytania. Z opresji wybawił nas klubowy kolega T. D. dobijając się do drzwi wejściowych. Panowie prowadzący wykłady ustąpili mu miejsca przy rzutniku i .... tu srodze się zawiedliśmy na T. :-( Zamiast po koleżeńsku podyktować nam odpowiedzi na pytania egzaminacyjne, ten zaczął wykład o organizacji imprez. A bo to jedną imprezę mu pomagaliśmy organizować? A kto na ubiegłorocznym "Smoku" nie spał dwie doby? No, kto? Ale - nie! Pytań nie zdradzi! Zabiliśmy go spojrzeniami i odesłali do domu. Po zakończeniu wykładu oczywiście.
Koło północy wreszcie mieliśmy czas na odrobienie zadań domowych.  Czujecie to? ZADAŃ DOMOWYCH! My to mieliśmy do domu jeszcze blisko, ale taki kolega znad morza... W akcie solidarności postanowiliśmy zadania zamiast w domu, zrobić na miejscu. Stowarzysze stowarzyszyli się w naszym pokoju i tu nastąpiła burza mózgów. Burza podsycana była specjalnie spreparowanym ryżem w płynie z owocowymi dodatkami o mocy rozsądnej, acz nie byle jakiej. Zadanie rozpaliło nas do żywego, bo ilość absurdów zgromadzonych na jednej kartce formatu A4 była nieprawdopodobna. Tak nas wciągnęło, że dopiero po długiej chwili uświadomiliśmy sobie co my wyrabiamy - uczymy się! Niestety, było już za późno:-( Wiedza została przyswojona:-(
Z niesmakiem odłożyliśmy nasze zadania domowe, dojedliśmy "ryż", "zakanszając" słodyczami, od których już nas mdliło i towarzystwo zaczęło powoli wymiękać. Kolejny dzień mieliśmy spędzić w lesie i lepiej było się wyspać.

c. d. n.

Pinokio

- Chcesz piwo? - zapytał dzisiaj w sklepie T. pokazując mi różne fajne buteleczki z egzotycznymi dla mnie zawartościami różnych małych browarów.
- Nie, nie mam ochoty - skłamałam i poczułam z zadowoleniem jak mój nos robi się coraz dłuższy.

Tak, od dzisiaj jestem PInOkiem!!!!

c. d. n.

czwartek, 26 listopada 2015

Warszawa Nocą

Ogólnie mówiąc, dałam d..y w Warszawie Nocą. I nic mnie nie usprawiedliwia. Zgubiłam się już na starcie i pierwszego punktu szukałam prawie trzy minuty. Co podbiegłam do lampionu, to nie mój. A wszystko przez to, że zamiast namierzać się z rzeczywistego startu oznaczonego lampionem, to ja w jakimś zaćmieniu, za miejsce startu przyjęłam miejsce wybiegu. W końcu jakoś trafiłam, ale już miałam poczucie obciachu. Żeby je jakoś zatrzeć, na dwójkę pobiegłam dość konkretnie i jeszcze ją od razu znalazłam. Za to trójkę przeleciałam, stanęłam, obejrzałam się w osłupieniu dookoła, zgłupiałam i wróciłam do niej okrężną drogą. Dlaczego okrężną? Też jestem ciekawa. Z tego stresu pokićkały mi się zaułki czwórki i wpadłam nie w ten co trzeba. Zanim okrążyłam budynek w ostrożnym poszukiwaniu, wyprzedził mnie kto tylko chciał. A sporo osób chciało. Za czwórką spotkałam T.
- Którędy na piątkę? - spytałam żałośnie.
- Tu jest czternastka - powiedział T. i poleciał dalej.
Od czternastki piątkę namierzyłam łatwo, z szóstką i siódemką wyjątkowo też nie miałam kłopotów. Ósemka na końcu świata z opcją - obiegnij dookoła tereny ogrodzone. Uwielbiam, wrrr.... Gdyby nie człowiek lecący przede mną, nie wpadłabym na pomysł żeby próbować otwierać furtkę w ogrodzeniu i nie dostałabym się do lampionu. Jakoś mam zakodowane - ogrodzone - nie wchodź!
Na dziewiątkę pobiegłam za wszystkimi, w obawie, że utknę na kolejnej furtce. Udało się! Do dziesiątki znowu spory kawałek, ale łatwy do nawigacji, jedenastka i dwunastka co kolejny blok.
Ponownego ataku otępienia doznałam po zgarnięciu czternastki. Za nic nie mogłam ogarnąć, w którą stronę dalej. Oczywiście pobiegłam w złą. Jasne, że teren mi się nie zgadzał, ale szłam w zaparte. W końcu wyciągnęłam kompas i okazało się, że mapę to tak o dziewięćdziesiąt stopni przekręciłam. Po odkręceniu okazało się, że wcale tak trudno trafić nie jest.  Od piętnastki już żyłam nadzieją na metę, żeby jak najszybciej skończyć ten żenujący spektakl błędów i pomyłek. Do szesnastki trafiłam, a mety mało nie przeoczyłam, bo taka niepozorna jakaś. Na mecie czekał T. i całe szczęście, że czekał, bo do bazy za nic bym sama nie trafiła.
Orientalistka ze mnie jak z koziej dupy trąba.

wtorek, 24 listopada 2015

Takie tam Hocki-Klocki

W poniedziałkowy poranek siłą woli zwlekłam się z łóżka i krokiem paralityka przemieściłam się do łazienki, kuchni i wreszcie samochodu. W pracy za nic nie mogłam znaleźć wygodnej pozycji za biurkiem i ewidentnie cierpiałam na zespół niespokojnych nóg. Ja nogom się w sumie nie dziwię, że były niespokojne, bo wieczorem planowałam je wziąć na OrtInO. Sama byłam zaniepokojona, jak to będzie.
T. ambitnie zapisał się na TZ, ja byłam umówiona z A. M. i D. M. na TU.
Po pobraniu map udaliśmy się pod latarnię, bynajmniej nie w celach zarobkowych. Po chwili stała nas tam spora grupa - jedna wielka inocka rodzina, pracowicie dopasowująca elementy układanki. Trudno nie było, zwłaszcza dla tylu par oczu. Ruszyliśmy też razem. Ostatecznie nie było sensu iść osobno, skoro wszystkim było po drodze. Po kilku punktach znaleźliśmy praktyczne rozwiązanie sytuacji - każdy prowadził po kolei na jeden punkt, reszta mogła w tym czasie prowadzić życie towarzyskie. Tym sposobem rozstrzygające o wynikach miały się stać zadania, o których każdy zespół decydował sam. Ale nawet i tu wprowadziliśmy lekką kooperację. Do mierzenia odległości stanęliśmy w równym rządku i na komendę ruszyliśmy przed siebie licząc parokroki. Okoliczni mieszkańcy uciekali w popłochu, nie wiedząc co się dzieje. Wyniki tego pomiaru każdy zespół wykorzystał w zależności od stanu swojego zaawansowania matematycznego, generalnie każdemu wyszedł inny wynik. Nawet w obrębie naszego zespołu mieliśmy dwie opcje. Ja, jako istota zgodna, a dodatkowo w mniejszości, podporządkowałam się współtowarzyszom i wpisaliśmy ich wynik. Moje żmudne i jak się potem okazało poprawne obliczenia zostały tylko pamiątką na papierze. Ale co tam, raz na wozie, raz pod wozem.
Na mecie atmosfera była dość chłodna, pewnie gdzieś koło zera, toteż kto tylko miał czym, szybko się ewakuował w cieplejsze miejsca typu dom. Ja oczywiście musiałam czekać na T., bo jego na TZ, to jak po śmierć posłać. Tym razem jednak zrobił mi niespodziankę i wrócił całkiem przyzwoicie. Zanim się poudzielał towarzysko, ja już zaczęłam przymarzać do podłoża i niemal siłą zaciągnęłam go do samochodu. Jeszcze w ostatniej chwili mi się wyrwał "bić autora"  trasy z Nocnych Manewrów. Ale chyba się tylko umówili "za śmietnik", bo jakoś szybko wrócił.
Teraz jeden dzień odpoczynku, a we środę Warszawa Nocą.
Drżyjcie moje nogi!

A ja taka nieuczesana!

Pierwsze kroki po powrocie skierowaliśmy oczywiście do stołówki. Jak się człowiek przeleci po lesie, to i jeść się chce. Cuda wyczynialiśmy nad żurkiem mając do dyspozycji tylko łyżki, a na talerzu nieprzekrojone jajko i kawał kiełbasy pływające w zupie. Oczywiście, że sobie poradziliśmy, ręce w końcu mieliśmy.
Po posiłku A. M. odjechała w siną dal (do domu), a my z coraz większym niepokojem oczekiwaliśmy na powrót dziecka. Dziecko co prawda od kilku lat pełnoletnie i w lesie sobie radzi, ale bo to wiadomo, czy nie natknie się na niedźwiedzia albo inne takie.... Ja oczekiwałam w coraz bardziej horyzontalnej pozycji, T. co chwilę biegał sprawdzać wyniki uaktualniane co jakiś czas. Na najwcześniejszej liście byliśmy pierwsi. Co prawda na cztery zespoły, ale przynajmniej mieliśmy gwarancję, że nie będziemy tacy ostatni. Kolejne wywieszenie listy zepchnęło nas na drugą pozycję, ale za nami pojawiło się dużo innych zespołów. Nie było źle. Do trzeciego wywieszenia wyników już do doczekałam. Jak tylko skonstatowałam, że A. z koleżanką wróciły całe i zdrowe, przekręciłam się na trzeci bok i chrapnęłam z ulgą.
Ranek powitał mnie informacją, że ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce. Hurrrra! Chęć zobaczenia listy na własne oczy zmotywowała mnie do wysupłania się ze śpiwora. Faktycznie - trzecie miejsce.  Trzecie miejsce, a ja taka nieuczesana! Nieumalowana! Bez stroju galowego! No jak tu gratulacje odbierać???? Proszę, jak to człowiek musi być zawsze gotowy na sukces ...

Kiedy organizatorom udało się już dobudzić wszystkich uczestników, na salę gimnastyczną wjechały stoły z fantami. "Dziecko", które do tej pory tylko wstało, ale nie obudziło się, przejawiło oznaki ożywienia. Obejrzawszy stoliki zadecydowało: to, to i to! I tym sposobem dowiedzieliśmy się, że dla nas nagród nie będzie:-) Jako dobrzy rodzice, oczywiście wzięliśmy to, to i to, sami zadawalając się dyplomami, mapami i słodyczami. Dyplomów to wzięliśmy nawet cały plik, bo jakoś nikt ze znajomych nie został do rana, a większość z nich zajęła czołowe miejsca w swoich kategoriach.

Po powrocie do domu - nie, wcale nie poszliśmy spać! T. od razu włączył komputer, geoportal, lidar i co tam tylko się dało i zaczął analizować mapę i nasze PS-y. W końcu żeby "bić autora", trzeba się jakoś przygotować:-) A wiadomo - bez "bicia autora" impreza jest jakaś taka niedokończona ....

T. w ogóle coś zaczyna przebąkiwać o trasie himalajskiej na przyszły rok, ale ja widząc niektórych "himalaistów" wracających do bazy w stanie wskazującym (na długotrwały pobyt w lesie oczywiście), raczej wolę podziękować za tę przyjemność.
Bo sam fakt, że w ogóle idziemy za rok nie budzi żadnych wątpliwości.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Za górami, za lasami ....

Pit-stop trochę nas rozczarował - nie było natrysków, masażysty, gabinetu odnowy biologicznej, nawet zwykłych leżanek nie zapewniono. Być może dlatego nie cieszył się zbytnią popularnością. Okazało się, że jesteśmy drugim, czy trzecim zespołem, który zdecydował się na chwilę odpoczynku. T. to nawet w pierwszym odruchu chciał od razu iść dalej, ale ja dałam się skusić kiełbasą. Niestety, mam słaby kręgosłup moralny i daję się przekupić. Poza tym organizatorzy autentycznie ucieszyli się na nasz widok, co i nie dziwne, bo nudno tak samemu siedzieć przy ognisku i każde nowe towarzystwo wnosi powiew świeżości.  W sensie metaforycznym, bo wprost to trudno o świeżość po kilku godzinach marszu.
Pojedli, popili, posiedzieli i po jakiś 20 minutach uznaliśmy, że pora ruszać dalej. Rok temu, w takim samym momencie, marzyłam żeby ktoś mnie dobił, żebym nie musiała się dłużej męczyć, tym razem jednak wciąż czułam w sobie moc. Jak to się człowiek przez rok potrafi wyrobić. Jeszcze trochę i na ultrasy zacznę chodzić:-)
Do PK 13 było blisko (raptem pół kilometra) i łatwo. To złudzenie bliskości dawała skala drugiej części mapy - 1:25 000. Na papierze to tyci kawałeczek. Pocieszeniem był fakt, że ponad połowę trasy mieliśmy już za sobą.
Druga strona mapy w ogóle wydawała nam się jakby łatwiejsza, a może to my tak się rozkręciliśmy, że nic już nie było nam straszne. Zaczęliśmy też wreszcie chodzić więcej drogami i ścieżkami.
Ta łatwość (najwyraźniej pozorna) nie uchroniła nas od złapania kolejnego stowarzysza - na piętnastce. Teraz T. przekonuje sędziego, autora trasy i kogo się da, że ten stowarzysz, to taki pozorny stowarzysz, bo mapa nie zgadza się ze wzorcówką i lidarem. Czy coś tam, coś tam ...
Coraz częściej spotykaliśmy zespoły z beskidzkiej idące w stronę ogniska. Trochę dziwnie na nas patrzyli, że my w stronę przeciwną, ale nikt nie próbował nas zawrócić. Kiedy z piętnastki wydobyliśmy się na ścieżkę natknęliśmy się na Leśne Dziady. Nie było jednak czasu na wymianę grzeczności i pogaduszki.
Do kolejnego punktu było prosto jak w pysk. I daleko. I pod kłodą narysowaną na mapie czyhała drobna niespodzianka. Po długotrwałych opadach deszczu niespodzianka pewnie mocno by nas wciągnęła (podobno chodzenie po bagnach wciąga), na szczęście było tylko niezwykle malowniczo, nastrojowo i tajemniczo. Idealna scenografia do filmu.
Przed siedemnastką zaczęły boleć mnie przyczepy mięśni pod kolanami, czy co tam człowiek ma w tym miejscu. Nawet miałam zamiar wetrzeć jakieś przeciwbólowe mazidło, ale nie było kiedy, bo szybko, szybko, czasu coraz mniej. Zresztą do wcierania musiałabym się rozebrać, a tu jakiś zespół deptał nam po pietach, to co miałam robić striptiz dla obcych, nie? Pocieszyłam się kawałkiem czekolady i poszłam dalej. PK 17 wisiał po prawej stronie ścieżki, a mi z mapy wychodziło, że ma być po lewej. Dopiero po powrocie do domu, przy świetle dziennym rozwiązałam tajemnicę wędrujących górek - to co brałam za ścieżkę było poziomnicą, a prawdziwej ścieżki do tej pory nie udało mi się znaleźć.
Od osiemnastki zaczęliśmy się z lekka cieszyć, że już blisko. Niczym te szkapy dorożkarskie, co to czując bliskość domu przyspieszają, także i my ruszyliśmy biegiem. Dla moich obolałych nóg była to całkiem miła odmiana, bo podczas biegu pracują inne mięśnie, więc te zmęczone miały chwilę oddechu. A nawet jeśli tak nie jest, to ja w to uwierzyłam, a wiadomo, że wiara czyni cuda. Moja - uzdrowiła nogi.
O dziewiętnastce i dwudziestce nie ma co mówić - lekko, łatwo i przyjemnie. Zupełnie jak w bajce - za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami - jednym słowem - pioruńsko daleko!
Przy dwudziestce byliśmy już w lekkich minutach, a do bazy jeszcze ho,ho,ho. Zaczęliśmy więc ucieczkę przed minutami ciężkimi i mimo zmęczenia biegliśmy co sił. Po drodze dopingowały nas mijane zespoły, więc biegliśmy jeszcze szybciej, bo głupio nam było zwolnić:-) Jeszcze tylko rozważaliśmy, czy meta jest usytuowana w drzwiach wejściowych, czy trzeba szukać we wnętrzu, po wysupłaniu się z butów. Organizatorzy nie zawiedli i kartę startową oddaliśmy w wejściu do bazy.

c. d. n.

niedziela, 22 listopada 2015

Byle do pit-stopu!

Sobotni poranek powitał mnie konkluzją: przed Nocnymi Manewrami nie należy imprezować, a już na pewno nie należy mieszać wina i wódki, nawet jeśli nie są to duże ilości.
W zaistniałej sytuacji szybko zmieniłam planowaną strategię - do pierwszego PK się czołgam, potem T. i A. M. mnie niosą. A potem się zobaczy.
Na szczęście do popołudnia ból głowy minął i tylko pozostała pewna niemrawość, przez którą wyjechaliśmy z domu dość późno. Ledwo więc zgłosiliśmy się w biurze zawodów, ledwo rozłożyliśmy nasze rzeczy w sali gimnastycznej, a już było oficjalne rozpoczęcie. Coś tym razem organizatorom nie wyszło z harmonogramem, bo kto chciał zdążyć na pierwszy autobus wywożący na trasę, musiał wyjść w trakcie przemówień. Kto się w tym nie połapał (a byli tacy), ten został w bazie. T. na szczęście wykazał się przytomnością umysłu i niemal siłą wywlekł mnie za frak, tak że ostatnie części garderoby ubierałam już w autobusie.
Tradycyjnie zostaliśmy wywiezieni w siną dal, wysadzeni w ciemnym lesie i puszczeni na pożarcie lwom i  niedźwiedziom. Tym razem zaszaleliśmy i zapisaliśmy się na trasę alpejską. Nasze dziecko zaszalało w ramach swoich możliwości i z koleżanką poszło na tatrzańską i tylko Leśne Dziady i Paprochy rozsądnie wybrały beskidzką.
Mapy, jak to u nie za bogatych skpbowców, czarno-białe i mocno przestarzałe - czyli coś tam ze starych zapasów wygarnęli. Limit czasu 400 minut (to dużo, czy za mało?), długość trasy nieludzka jak na moje możliwości - ponad 17 kilometrów. W linii prostej, żeby nie było niedomówień. Ale nic to - trzeba iść. Szybko okazało się, że barbarzyńska skala mapy przekłada się na długie puste przeloty, a przecież najfajniejsze jest szukanie punktów, a nie samo maszerowanie do nich. Organizatorzy oczywiście liczyli tu na naturalną selekcję, czyli słabsze jednostki padają po drodze i są zadziobywane przez osobniki silniejsze. Postanowiliśmy się nie dać! Nawet ja poczułam przypływ mocy i ruszyliśmy ostrym tempem. Zasadniczo planowaliśmy poruszać się po ścieżkach, zwłaszcza, że las był mokry i nie wszędzie przebieżny. Ale wiadomo jak to jest z planami - już w drodze na PK 1 zostały zweryfikowane i poszliśmy metodą T., czyli gdzieś tam (z charakterystycznym machnięciem ręką w bliżej nieokreślonym kierunku). Na szczęście T. kupił sobie nowy kompas i chciał go wypróbować, więc pilnował azymutu. Jedynka została zdobyta!
Dwójka początkowo wydawała się nam skrzyżowaniem dwóch ścieżek i trochę nas zbiło z tropu, kiedy jedna z nich okazała się ciekiem wodnym. Tak właśnie jest z tymi czarno-białymi mapami - nigdy nie wiadomo do końca co jest czym.
Trójkę można było zajść od dołu, albo od góry mapy. T. optował za dolną opcją, ja i A. za górną. Byłyśmy w przewadze, więc wiadomo jak poszliśmy.  Marniutkich ścieżyneczek w ogóle nie było widać, zresztą po trzydziestu latach od powstania mapy trudno było spodziewać się ich w zaznaczonych miejscach. Znowu musieliśmy pójść "gdzieś tam" i w efekcie zebraliśmy stowarzysza. A przynajmniej tak nam wmawia autor trasy:-)
Na czwórkę lwią część trasy przeszliśmy drogami, drogami zanikającymi, bezdrożami i po zatoczeniu półkola i pominięciu punktu wylądowaliśmy na asfalcie. Niewątpliwie wygodna opcja, tylko autor trasy miał inną wizję i punktów nie stawiał na utwardzanych drogach. Nie było zmiłuj - musieliśmy wrócić między drzewa. Z 700 metrów nadłożyliśmy, ale co tam - najważniejsze, że znaleźliśmy lampion.
Na piątce nie daliśmy się nabrać na japońca, za to Zimna Woda przy szóstce okazała się za zimna i umoczyliśmy trochę - znowu PS:-(
Siódemka okazała się prosta, ale za to szło się do niej i szło i szło i końca nie było widać. Dla pewności od samego startu liczyłam dwukrokami odległości, które mieliśmy przejść i przy milionowej serii liczenia do sześćdziesięciu trzech pomyślałam, że tak mi już na zawsze zostanie. W każdym razie, w przypadku konieczności terapii, rachunki za psychiatrę wysyłam do SKPB!
Koło ósemki dopadł mnie pierwszy kryzys. Nie żeby jakiś wielki, ale chwilami traciłam kontakt z mapą i mój wkład w poszukiwania punktu ograniczył się do nie opóźniania i nie przeszkadzania T. i A.
Okopów w okolicach dziewiątki było do wyboru, do koloru. Mam wrażenie, że znacznie więcej niż na mapie. Wybranie właściwego było już loterią, a że w loteriach szczęścia jakoś nie mamy, więc oczywiście wybraliśmy okop stowarzyszony. Tak przynajmniej głoszą wyniki, bo podejrzewam, że w rzeczywistości nikt (łącznie z autorem mapy) nie wie, który okop jest który. Ale co tam okop, grunt, że nie pomyliliśmy okopu z jeziorem na przykład albo górką. Znaczy się - mapy czytać umiemy:-)
Na dziewiątce zakończyliśmy pierwszą stronę mapy i zaczęliśmy się pocieszać, że do dwunastki z ogniskiem już coraz bliżej. Dziesiątkę zaszliśmy od d..y strony i zamiast dojść wygodnie drogą prawie pod punkt, okrążyliśmy jezioro niemal dookoła narażając się na utopienie, a przynajmniej zamoczenie, bo brzegi były śliskie, a zdradliwe gałęzie i pniaki łapały za nogi. Będąc już w temacie wodnym, do jedenastki poszliśmy rowem, a jak wiadomo: jest rów - może pojawić się i woda. W końcu ubłoceni i przemoczeni wydostaliśmy się z niego triumfalnie wpisując kod z jedenastki, po czym niesieni wizją kiełbasek, rączo pomknęliśmy w stronę PK 12. Na szczęście był to dość krótki przebieg, punkt wisiał w  widokowym miejscu i już po chwili mogliśmy zatrzymać czas i udać się do punktu regeneracji uczestnika.

c. d. n.

piątek, 20 listopada 2015

Nocne Manewry SKPB - strategia

Egzaminy na Pinokia egzaminami, a tu przed nami wcześniej równie poważne wyzwanie - Nocne Manewry. Wczoraj, w oczekiwaniu na listy startowe, ustalaliśmy strategię. No bo skoro w zeszłym roku zajęliśmy drugie miejsce na swojej trasie, to teraz nie możemy być gorsi. A bez strategii ani rusz!
Więc robimy tak:
Ze startu biegniemy sprintem na punkt pierwszy. Jesteśmy wypoczęci, zrelaksowani, w super formie - możemy więc ostro zacząć, w celu odbicia się od konkurencji dyszącej nam w kark na starcie. Kolejne dwa, trzy punkty zdobywamy biegiem, żeby wysunąć się na czoło stawki - przed nami startują cztery zespoły, więc musimy ich przegonić. Przez kolejne trzy, cztery PK szybkim marszem utrzymujemy i umacniamy przewagę. Po jej umocnieniu tempem umiarkowanym, ale nie wolnym, posuwamy się w stronę pit stopu. Tam nie zabawiamy długo, aby się nie rozleniwić i po krótkiej (ale treściwej) regeneracji ostro zaczynamy drugą część trasy. Zdecydowanym marszem pochłaniamy odległości, zgarniając kolejne punkty bez zatrzymywania się. Po przebyciu 2/3 trasy nieco zwalniamy, aby zachować siły na finisz. Za sobą nie widzimy już żadnych światełek, co oznacza, że konkurencja została daleko w tyle.  W tej sytuacji tempem spacerowym zaliczamy większość pozostałych do zebrania PK. Od ostatniego punktu ruszamy rytmem joggingowym, żeby dobrze wypaść wizerunkowo na mecie, a jednocześnie nie przeforsować się.  Na mecie odbieramy gratulacje, pozdrawiamy wiwatujący tłum fotoreporterów, udzielamy wywiadów - jednym słowem pławimy się w zasłużonej chwale.
Dzisiaj wieczorem musimy jeszcze szczegóły przedyskutować z A. M., ale sądzimy, że nie będzie miała nic do zarzucenia naszemu planowi. W końcu też, jak każdy, chce wygrać!

czwartek, 19 listopada 2015

Opowieści z cyklu: "Jak (nie)zostałam PInOkiem" (2)

Wpruwam odznaki. I już w trzecim punkcie pierwszego paragrafu widzę błąd.

3. OInO jest ustanowiona w pięciu kategoriach:
 
I – popularnej OInO (bez stopni),
II – małej OInO w stopniu brązowym, srebrnym i złotym,
III – dużej OInO w stopniu brązowym, srebrnym i złotym,
IV – „Za wytrwałość” (trzy stopnie: I, II, III),
V –„Dla najwytrwalszych” (cztery stopnie: I, II, III, IV).

A gdzie szósta kategoria - Andrzej Krochmal?????!!!!

wtorek, 17 listopada 2015

Opowieści z cyklu: "Jak (nie)zostałam PInOkiem"

Zaczynam na poważnie uczyć się do egzaminu. Lekko nie jest, bo w związku z galopującą sklerozą, co się nauczę, to za chwilę zapominam. Ale nie poddaję się!

Przyswajam teraz honorowego Pinokia. Główne warunki: ukończone 50 lat lub odznaka "25 lat w PTTK", 20 lat udokumentowanej działalności przodownickiej InO.

Generalnie idzie o to, że taki pięćdziesięcioletni starzec stojący nad grobem to ma już problem z pełnieniem funkcji, uczestniczeniem, propagowaniem, upowszechnianiem i wszystkim tym, czego  regulamin od PInOkia wymaga.
Do lasu na imprezę nie ma sił się doczołgać, a już o wypełnieniu drżącą ręką sprawozdania nie ma mowy. To się mu daje honorowca i chłopina (lub babina) ma spokój.
Nie mogę się tylko nigdzie doczytać, czy dają też pośmiertnie, bo 50 lat już skończyłam, ale drugi z warunków spełnię najwcześniej za 20 lat.
Mogę nie doczekać.

niedziela, 15 listopada 2015

Zakończenie Sezonu w RJnO

Zarzekałam się, że nie będę biegać na orientację - biegam. Zarzekałam się, że nie będę jeździć na orientację na rowerze - no to dzisiaj byłam na zakończeniu sezonu w RJnO. Co prawda na początek bez roweru, no ale od czegoś trzeba zacząć. Może jak się kiedyś dorobię sprzętu (czytaj: roweru), to i pojadę, dziś pobiegłam za rowerzystami. Zresztą takich jak ja było więcej, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że rowerzyści byli w mniejszości. Co i nie dziwne, bo rower głównie przeszkadza, zwłaszcza gdy punkty ustawione są w krzaczorach. Mi akurat rower przeszkadza w każdej sytuacji, ale to moja osobnicza przypadłość.
Po odliczeniu od dziesięciu do zera wszyscy ruszyli. Pobiegłam za tłumem niesiona powszechnym entuzjazmem. Przy pierwszym słupku ustawiła się długa kolejka, a co "sprytniejsi" wpychali się siłą, bez godności osobistej. W tym zamieszaniu ledwo zdążyłam wetknąć swoją kartę, ktoś nacisnął spust i tłuszcza odepchnęła mnie od słupka. Na karcie został ledwo widoczny ślad dziurkacza, bo naciskacz słabo się postarał. Trudno - najwyżej mi sędzia nie uzna:-(
Do kolejnego punktu pobiegłam nawigując za uciekającymi plecami T. Biegłam ile fabryka dała, ale ponieważ dała strasznie mało, przy drugim słupku miałam już dosyć i zaczęłam słaniać się na nogach.  A powtarzałam sobie przed imprezą:
- Biegnij powoli, w swoim tempie.
Ale gdzie bym tam mądrego posłuchała...
Na kolejny punkt pobiegłam bardzo, bardzo slow przepuszczając wszystkich, którzy wcześniej byli za moimi plecami. Pod krzyżyk poleciałam przerywanym świńskim truchtem i tylko na widok innych zawodników nieznacznie przyspieszałam - taki odruch. PK 42 teoretycznie wiedziałam gdzie jest, a i tak nie mogłam go znaleźć. Chyba w pięć osób czesaliśmy teren, w końcu udało się. 41 planowo miałam nie zbierać pamiętając problemy z jego znalezieniem w czasie nocnej wyprawy, ale z rozpędu pobiegłam za tłumem. I dobrze, bo punkt za dnia był niemal widoczny ze ścieżki.
Zegarek mówił mi, że połowa czasu minęła; organizm mówił, że limit sił wyczerpany i jadę na rezerwie - nie pozostało więc nic innego jak zacząć zbliżać się do mety.  Wytypowałam sobie punkty zbliżające mnie do niej i powlokłam się dalej.
Na ścieżkę wiodącą do PK 39 nie udało mi się wstrzelić, bo w ogóle liście pozasypywały ścieżki i jak któraś była rzadziej używana, to nie sposób było ją namierzyć. Nie odpuściłam jednak i poleciałam naokoło. Do PK 36 też wolałam nadłożyć drogi niż przedzierać się na azymut przez nieprzyjazny las, potem ruszyłam teoretyczną ścieżką na 37. Gdyby nie kręcący się przy słupku zawodnicy, pewnie w życiu bym go nie znalazła, bo mapa jakoś niespecjalnie pokrywała się z rzeczywistością. A przynajmniej ja nie zauważyłam żadnej zależności między mapą, a terenem. Ponieważ przy PK 37 praktycznie nie było żadnej ścieżki (bo teoretycznie to punkt stał na skrzyżowaniu) postanowiłam jednak skorzystać z kompasu, który do tej pory tylko mi przeszkadzał zahaczając po drodze o wszystkie gałęzie. Niestety - kompas kierował mnie w jeżyny i najmniej przebieżne fragmenty lasu. Po kilku miotnięciach się w prawo, lewo, w górę i dół mapy postanowiłam nadłożyć drogi i oddalając się od mety dojść do ogrodzenia CZD. Nie była to wbrew pozorom głupia decyzja, bo w tym kierunku akurat teren był najlepszy do biegu, a po chwili natrafiłam na ścieżkę.
Nie pamiętałam czy PK 32 zaliczyłam już wcześniej, czy nie, na wszelki wypadek postanowiłam go odpuścić. Ostatecznie miałam się tylko dobrze bawić, a nie zamęczyć się na śmierć.  Widok boiska szkolnego wzruszył mnie niezmiernie, ale nie przełożyło się to na wzrost przyspieszenia. Zresztą byłam i tak piętnaście minut przed końcem limitu czasowego, mogłam się więc nawet czołgać bez szkody dla wyniku. Wkroczyłam więc statecznie jak przystało na starszą panią i powolnym ruchem oddałam kartę startową.
Po chwili zaczęli pojawiać się kolejni zawodnicy, T. ociekający potem i lamentujący, że mógł jeszcze jeden punkt zaliczyć, stowarzyszeni rowerzyści w osobach sióstr M. oraz P. R. i cała reszta.
A potem już tylko towarzysko zostaliśmy na rozdaniu pucharów i medali za cały rowerowy sezon. Tak nam wyszło, że te zawody to jakieś ustawiane musiały być, bo na podium wchodziła co chwilę ta sama grupka osób, tylko zmieniali stopnie. Jakieś rodzinne mafie opanowały te dyscyplinę i niektóre klany wynosiły całe torby cennego kruszcu.

Właśnie pojawiły się wyniki - z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn organizator przydzielił mi trzecie miejsce. Cóż, chyba mnie lubi ....

piątek, 13 listopada 2015

Sennik orientalisty - A

Abecadło
uczyć się – zapiszesz się na kurs OT, OInO lub PInO
przepisywać – nie zdasz egzaminu na OT, OInO lub PInO

Adres
szukać – weźmiesz udział w TRInO
zapomnieć – zgubisz się na OrtInO

Agresja
czuć agresję – po etapie będziesz „bił autora”
doświadczyć agresji – zrobisz zbyt trudną mapę na zawody

Akrobata
tańczący na linie – spotkasz Marcina Krasuskiego w lesie
spadający z liny – spotkasz Wytrzeszczone Niepoślipki na Pucharze Polski idące w tezetach

Akuszerka
być akuszerką – zostaniesz poproszony o zrobienie mapy na DMP-y
widzieć akuszerkę – spróbujesz wyłudzić mapy od autora przed etapem

Alkohol
pić – weźmiesz udział w PP jako uczestnik
wylewać – weźmiesz udział w PP jako organizator

Ameryka
zwiedzać – wyjdziesz poza teren zawodów
planować wyjazd do Ameryki – zapiszesz się na trasę o za wysokim stopniu trudności

Amputacja
ręki – zgubisz szperacz na etapie nocnym
nogi – potkniesz się nocą na wystających korzeniach

Anegdota
opowiadać – przekonasz znajomego do udziału w InO
słuchać – zostaniesz przekonany do udziału w ultra trail-u

Apteka
zamknięta – oczekiwanie na wzorcówkę i wyniki przedłuży się do rana
kupować leki – na zawodach zajrzysz w pełną mapę uczestnika TP

Astma
mieć astmę – weźmiesz udział w BnO
łagodzić objawy – w najbliższych zawodach pójdziesz na jeden punkt

Awaria
kanalizacji – po godzinie składania mapy poprosisz o zmianę kategorii na niższą
telefonu – nie znajdziesz nikogo do zespołu i na trasę pójdziesz sam

czwartek, 12 listopada 2015

Bo relacja musi być!

Niektórym coś tu u mnie hula, więc siedli i napisali:-))))
No toż przecież kawałka miejsca nie będę nikomu żałować. Zresztą relacja musi być!



To już prawie połowa listopada, a na blogu u R.Ł. pustki, tylko wiatr hula po stronie. Spieszę więc zapełnić tą niewątpliwą lukę i tym razem, z subiektywnej pozycji organizatora, a nie jak to zwykle bywa, kąśliwego uczestnika, pragnę zdać relację z ostatniego InO.
Odbyło się ono w Dzień Niepodległości, stąd i jego swojsko brzmiąca nazwa „Independence Day”. Już w fazie przygotowawczej pojawiły się zarzuty, że pomyliłem daty i miejsca, że kalam narodowe świętości i takie tam dyrdymały. W końcu w Klubie niemal sami drwale (drwalki) i nic, tylko drwa rąbią i rzucają kłody pod nogi. Ja natomiast miałem wizję i oto na imprezę, jak nigdy (no może prawie nigdy) zawitał zespół, który po polsku ani me, ani be, ani kukuryku, ale w języku Sasów to i owszem.
To tyle dygresji. Przejdźmy do samej imprezy. Przygotowania zaczęły się już koło południa i oczywiście, jak przystało na porządną imprezę, nie od drukowania map, pakowania lampionów czy kart startowych (to wszystko zrobiłem kilka dni wcześniej), ale od zapewnienia sobie ochrony przed ewentualnie niezadowolonym z organizatorów tłumem uczestników – bo nigdy nie wiadomo, za co się oberwie. A to trasa za długa, punkty nie tam gdzie powinny, kredki tępe, a deszcz pada i temu podobne. No tak, a jak najlepiej taką ochronę sobie zapewnić? Cóż, ja wybrałem gorącą herbatę. Wiadomo. Jak uczestnik wraca z trasy, zwykle biegiem, bo czas mu się skończył, a minuty drogie, to i zziajany jest i pić mu się okrutnie chce. Ja mu wtedy proponuję ciepłą (mocno) herbatkę. On pije łapczywie, język sobie sparzy i już chęci do biadolenia maleją, bo im więcej się biadoli to i język bardziej boli. A że pogoda zapowiadała się paskudna, a i powodów do bicia organizatorów mogło nie brakować, to ja tej herbatki zrobiłem z 10 litrów, co by na pewno nie zabrakło. I tak wyposażony w oręż do walki z uczestnikami oraz godzinową prognozę pogody, która sugerowała pojawienie się opadów dopiero po zmroku, gdy trasa będzie już stała, wsiadłem do samochodu i ruszyłem na start.
Rozstawianie punktów szło mi całkiem sprawnie, choć pracy było dużo, gdyż postanowiłem nie iść na łatwiznę i zakręcić w głowach uczestnikom, zarzucając ich wręcz lampionami. Tym razem problemem nie było znalezienie lampionu, gdyż cały las był nimi usiany (poszedł na to cały posiadany przeze mnie zapas), ale stwierdzenie, który jest właściwy. No i poszło. Jak na razie prognoza się sprawdzała, las był suchy i nawet ani razu się nie zgubiłem – normalnie sielanka. A potem się zaczęło. Gdzieś w połowie trasy, najpierw zaczęło mżyć, potem padać, aż wreszcie lunęło. Schronienia brak, drzewa potraciły dawno liście, a sosny, ze swoim marnym igliwiem, nie dawały żadnej ochrony. W oddali zamajaczył mi jakiś paśnik, no ale ja przecież nie jeleń, a jego mizerny daszek nie gwarantował żadnej osłony. Cóż było robić. Sprawdziłem kierunek wiatru, wlazłem za szeroki pień brzozy i czekam. A deszcz pada, pada, pada. Kurtka nieprzemakalna przemokła, spodnie też, więc znudziło mi się to czekanie i poszedłem dalej stawiać trasę. I tak bardziej zmoknąć już nie mogłem. Na szczęście, gdy ja ruszyłem, deszcz też sobie poszedł. Potem jeszcze tylko obszczekały mnie jakieś miejscowe psy i szczęśliwy, że trasa rozstawiona, wróciłem do samochodu. Tam przebrałem się w suche rzeczy, aby swym mizernym widokiem nie zniechęcić uczestników i pełen niepewnych myśli, czy aby znajdą się jacyś desperaci gotowi przyjść w taką pogodę na imprezę, włączyłem tryb czuwania.
Pierwsi zawodnicy zjawili się już sporo przed godziną rozpoczęcia zawodów, wkrótce potem zaczęli nadciągać kolejni, tak, że ostatecznie przyszło ich ćwierć setki. A. K. posadziłem w sekretariacie, sam tymczasem wziąłem się za rozdawanie map. Mapa była całkiem prosta, 5 wycinków (dwa biegowe, dwa lidary i jeden orto), wszystkie poobracane, każdy w innej skali, a na deserek dwa zlustrowane – czyli takie TP++ = TO. I to „O” było tutaj chyba najważniejsze, bo niemal wszyscy zrobili taaaakie oczy i zamiast iść do lasu potwierdzać punkty, siedzieli, siedzieli, siedzieli … i myśleli, myśleli, myśleli. Wreszcie na starcie zaczęło się rozluźniać. Ci co się im wydawało, że już wszystko wiedzą, ruszyli z kopyta, a inni, nie mając i tak nic do roboty, poszli za nimi. I tak zostałem znowu sam.
Jakiś czas później, a dokładniej prawie trzy godziny od startu (limit wynosił 130 min.) zaczęli wreszcie powracać pierwsi zawodnicy. I tutaj pojawiło się miejsce na zastosowanie mojego sekretnego planu. Uczestnik we mnie krzykiem „czas” a ja mu w odzewie „ciasteczko i herbatka”. Wydaje się, że zadziałało, choć do końca nie wiem. Może to za sprawą mojego geniuszu budowniczego, czy padającego deszczu, totalnego zmęczenia łażeniem nocą po lesie a może po prostu kontaktu z naturą, ale wszyscy po powrocie z trasy mówili ludzkim głosem. Nikt nie wyrywał się do mnie z pięściami ani nawet nie ciągnął do lasu, aby przekonać do swoich racji. Natomiast z całą pewnością nie była to zasługa herbatki, gdyż już po kilku napełnieniach, termos się zapowietrzył i totalnie odmówił wydania z siebie choćby kropli gorącego napoju.
I tak ostatecznie cały i zdrowy pożegnałem uczestników i po raz nie wiem już który zostałem sam. Teraz znowu trzeba iść do lasu i pozbierać lampiony, a tu ciemno, głucho i deszcz pada. Odwagi starczyło mi na 4 lampiony, te najbliżej startu i zarazem najbardziej narażone na dewastację. Potem zrobiłem w tył zwrot i wróciłem do domu, gdzie pokój zamienił się w suszarnię. Jeszcze tylko sprawdzanie do pierwszej w nocy kart startowych i można było pójść spać.
Ten plan z niezbieraniem lampionów po nocy okazał się całkiem trafiony. Czasem lenistwo popłaca. Nie dość, że w nocy później już nie padało, to było jeszcze ciepło a silny wiatr nie tylko osuszył las, ale i wiszące na drzewach lampiony. Zbieranie lampionów szło szybko i w nieco ponad godzinę, w lesie nie pozostał żaden ślad po nocnej imprezie, może za wyjątkiem znicza, który przyniósł A. K., aby zapalić go pod pomnikiem P.O.W. i tak uczcić narodowych patriotów.
I jeszcze jedna dygresja. Ostatnio, podczas nocnego szkolenia na Bródnie, przekonaliśmy się, że Stowarzyszone lampiony smakują ślimakom bardziej niż inne. Podczas środowych zawodów ujawniła się kolejna ich nieznana dotąd cecha. Są one bowiem preferowane przez skorki (pożyteczne owady walczące ze szkodnikami lasu), które chętnie w nich się chronią i to całymi rodzinami.
Daro Zagubiony