niedziela, 31 stycznia 2016

Jedziemy na BeneInO.

Plan był taki: ja i D. jedziemy ćwiczyć wspólne chodzenie, zdobyć dużą ilość punktów do książeczki i dobrze się bawić; T. - pójść na kilka PK (ile noga pozwoli), zdobyć dużą ilość punktów do książeczki i martwić się, czy nie zginiemy mu w lesie.
Żeby nie robić pustych przelotów z Warszawy do Łętowni, postanowiliśmy po drodze zrobić trino w Radomiu i osadzie Morgi oraz obejrzeć Sandomierz pod kątem nowej trasy. Trino radomskie miałam zapodane w wersji luksusowej, bo D. nie dość, że je przygotował, to jeszcze nas tam zawiózł i pilnował żebyśmy nie pobłądzili. Obsługa full wypas.
Trochę przeliczyliśmy się z czasem i trzeba było wybrać - Sandomierz albo Morgi. Padło na Morgi, bo do Sandomierza zawsze można w drodze powrotnej wstąpić. Ponieważ trasa trino długa (aż 8 kilometrów), co się dało robiliśmy samochodowo na zasadzie szybkich wypadów po punkt. Spieszyliśmy się, bo zachód słońca był tuż, tuż. W końcu nie dało się jechać dalej i leśną część trasy musieliśmy przebyć pieszo. Już po chwili natrafiliśmy na  lampiony.
- Aha, czyli tu będą zawody! - domyśliliśmy się sprytnie.
Kusiło nas, żeby je pozbierać i wręczyć organizatorowi z pytaniem, czy nie zgubił ich w lesie, ale nie chcieliśmy sobie nagrabić już na początku imprezy.
Najbardziej jednak zaintrygowały nas drewniane wyroby ambobopodobne. Lekkie, nowe konstrukcje stały co kawałek, a na każdej lampion. W końcu domyśliliśmy się o co chodzi. Ponieważ nie należy  stawiać PK na niczym i regulamin wyraźnie mówi o miejscu charakterystycznym - co robimy w przypadku braku takiego miejsca? Ano, przychodzi dwóch osiłków, łapie na wyrób ambonopodobny i przenosi we wskazane miejsce. Autor trasy zaznacza na mapie PK i wszyscy są zadowoleni. W tej sytuacji nawet nie próbowaliśmy zapamiętać ich usytuowania, bo dziś stoją tu, jutro mogą gdzie indziej. Sprytne, bardzo sprytne. Trzeba to przenieść na nasz grunt.
Kiedy w końcu dotarliśmy do bazy, szefa imprezy nie było, a młodzi organizatorzy nie bardzo wiedzieli co z nami zrobić. W tej sytuacji, nie chcąc ich stresować, postanowiliśmy pojechać do Nowej Sarzyny coś zjeść, a dopiero potem się zakwaterować.Po powrocie dostaliśmy fajną miejscówkę na antresoli sali gimnastycznej, z widokiem (i nasłuchem) na pozostałych uczestników.
Po całym dniu w podróży byliśmy padnięci i marzyliśmy tylko o pójściu spać. Ale wiadomo jak to jest ze spaniem na takich imprezach - twardo, głośno i jasno. Usiłowaliśmy nie zauważać tych niewygód. Najtrudniej było ignorować hałas generowany przez kilkudziesięcioosobowy tłum młodzieży. Koło pierwszej w nocy D. nie zdzierżył i grzecznie, acz stanowczo poprosił o ciszę. Cisza zaległa natychmiast, a po chwili usłyszeliśmy przeprosiny. Porządna inocka młodzież! Utrzymanie tej ciszy co prawda nie szło im łatwo, ale widać było, że się starają. W końcu nawet najtwardsi zawodnicy padli, a po chwili ... zaczęły dzwonić pierwsze budziki. Ich właściciele oczywiście spali snem kamiennym, a do najprzeróżniejszych budzących dźwięków dołączały kolejne i kolejne.
Nastał nowy, piękny dzień ...

c. d. n.


środa, 27 stycznia 2016

Sezon na Niepoślipkę uważam za otwarty!

Niby do kwietnia jeszcze daleko, ale o Niepoślipce myślimy już od jakiegoś czasu. Zaczynamy od akcji żebraczej. Chodzimy od urzędu do urzędu z prośbą:

- Pan da piniądze. Na biedne inoki. Pan da piniądze....

I wiecie, że dają? Zastanawiam się nawet, czy skoro nam tak dobrze idzie, nie stanąć czasem z kapeluszem gdzieś w centrum Warszawy i nie zarobić trochę.

- Pan daaa piniądzeeeee ...



poniedziałek, 25 stycznia 2016

Jak sprawdzić gdzie nas nie ma, czyli drugie 2 z 2x2.

Drugi etap miał być łatwy, po najbliższej okolicy ogniska. Tak zapewniał nas P. wydając mapy. Tylko radził się sprężać, bo niedługo mieli iść zbierać trasę.
Mapa składała się z siedmiu kawałków, z których cztery były zlustrowane, a wszystkie obrócone. Nie tracąc czasu na żadne wydumane kombinacje wyjęliśmy nożyczki i taśmę klejącą i poskładaliśmy to jakoś do kupy. Co prawda wyszło nam pięć kawałków zlustrowanych, ale jeden w te czy we wte nie robi różnicy. D. wręczył mi ten efekt prac ręcznych i kazał prowadzić. Na szczęście najbliższy punkt - PK 3 - leżał blisko ostatniego z poprzedniej trasy i jeszcze pamiętałam jak tam dojść. Tak nie do końca mi pasowała jego szczegółowa lokalizacja w terenie, ale że nie było większego wyboru, to wzięłam. Na kolejny, ósemkę,  grzbietem, za "rzeczkę", na górce. Spoko.W międzyczasie oczywiście D. wysforował się do przodu i tyle w temacie prowadzenia. Dziewiątkę zlokalizowaliśmy, bądź też był to produkt dziewiątkopodobny. Dziesiątki i jedenastki nie było. Dziesiątka, czyli ósemka z poprzedniej trasy na pewno jeszcze niedawno była w miejscu gdzie się znajdowaliśmy (chociaż dla mnie  wszystkie drzewa są takie same, ale D. mnie przekonał), założyliśmy więc, że organizatorzy zebrali już lampiony. Po jedynkę została oddelegowana A., a my z D. kombinowaliśmy gdzie i jak iść dalej. Piątka wydała nam się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Przyjąwszy założenie, że mapa została pocięta wzdłuż dróg, ruszyliśmy. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, a piątki ani śladu. Wcale się nie zgubiliśmy, tylko im bardziej szliśmy, tym bardziej wiedzieliśmy gdzie nas nie ma, jak pięknie ujął to D. Kiedy już upewniliśmy się, że nie ma nas ani na piątce, ani na czwórce, ani na żadnym innym punkcie, postanowiliśmy iść przed siebie, w nadziei, że w końcu droga zaprowadzi nas do cywilizacji. Kiedy doszliśmy do jeszcze większej drogi, nasza nadzieja na cywilizację wzrosła. Ustaliliśmy kierunek marszu i chociaż  nie byliśmy pewni czy oddalamy się od mety, czy przybliżamy do niej, poszliśmy przed siebie, bo co będziemy stać. Ostatecznie:
"Wędrówką jedną życie jest człowieka;
Idzie wciąż,
Dalej wciąż,
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?"
Kiedy już wydawało się, że nie dowiemy się "dokąd? skąd?", Opatrzność zlitowała się nad nami i zesłała nam drobną pomoc. Tym nadprzyrodzonym sposobem trafiliśmy do PK 6 - przydrożnego krzyża. Obok, na górce, miała być siódemka. Ponieważ w międzyczasie przechwyciłam naszą mapę-sklejankę, zarządzałam kierunkiem poszukiwań. Umknął mi tylko drobny fakt, że byliśmy na fragmencie zlustrowanym. W związku z tym bezskutecznie przeszukaliśmy niewłaściwą stronę drogi, po czym ruszyliśmy w przeciwnym do założonego kierunku. Teren coraz bardziej się nie zgadzał i w końcu zaczęło nas to zastanawiać. Kiedy brutalna prawda wyszła na jaw byłam gotowa zabić się własna pięścią. Nie jest to jednak takie łatwe jak by się wydawało, więc odpuściłam. Rozpaczliwie szukając jakiegoś wytłumaczenia zaistniałej sytuacji, bezradnie rozglądałam się po lesie, nie chcąc spojrzeć w oczy współtowarzyszom. Mój wzrok zatrzymał się na lampionie. I na niewielkiej skarpie.
- O! Czwórka! - sprytnie odwróciłam uwagę od swojej pomyłki.
- Gdybyśmy poszli we właściwą stronę, to nie mielibyśmy jej - przekonywałam dalej.
Łyknęli, albo nie chcieli mi sprawić przykrości i ucieszyli się z czwórki. Byliśmy już dokładnie zlokalizowani, wiedzieliśmy jak dojść do brakujących punktów, zaistniała tylko jedna drobna, nieprzewidziana przez nas okoliczność. Robiło się ciemno. Oczywiście, że nie mieliśmy latarek, bo trudno nazwać latarką maleństwo, które A. wyciągnęła z kieszeni. Musieliśmy podjąć bolesną decyzję - odpuszczamy piątkę na rzecz siódemki. Siódemka szukana już po właściwej stronie drogi odnalazła się od razu i pognaliśmy do dwójki, bo i tak była po drodze. A potem już prościutko na metę, gdzie P. czekał tylko na nas. W ostatecznym rozrachunku nie zebraliśmy tylko jednego punktu i jeszcze zmieściliśmy się w lekkich. Na mecie przystanęliśmy jedynie na niezbędną chwilę i co sił sił w nogach pomaszerowaliśmy dalej, bo do samochodu mieliśmy jeszcze kilometr przez las. Po ciemku, jakby ktoś nie pamiętał.
Już z samochodu odwoływałam akcję ratunkowo-poszukiwawczą, którą T. zaczął zupełnie niepotrzebnie organizować. No bo co? My się zgubiliśmy? My? My tylko nieco przedłużyliśmy pobyt w atrakcyjnych okolicznościach przyrody!

niedziela, 24 stycznia 2016

Długa, niebieska linia, czyli pierwsze 2 z 2x2.

Namawiał, namawiał i namówił. Znaczy T. namówił mnie na wyjazd do Pionek na Zimowe 2x2. Że to cztery punkty do książeczki, że jak to tak D. samego zostawię i w ogóle...
Tydzień przed wyjazdem prognozy pogody straszyły dwudziestostopniowym mrozem, ale na szczęście im bliżej imprezy, tym mniej tego zimna obiecywali. Mimo to ubrałam się jak na Sybir i miałam pewne problemy ze swobodnym poruszaniem się. Przed wyjazdem poszłam jeszcze do szmateksu i nabyłam najbrzydsze i najcieplejsze rękawiczki jakie kiedykolwiek posiadałam. W sklepach to wiadomo - ładne i cieniutkie tylko.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, impreza była dopiero w zalążku - pod lasem kręcili się zdezorientowani uczestnicy, nie bardzo wiedząc gdzie będzie start, organizatorzy zaś byli w lesie - dosłownie i w przenośni. Mapy były na mecie.
Kiedy już udało się zgromadzić w jednym miejscu uczestników, organizatorów i mapy, można było zaczynać. Naszą ekipę stanowiło troje świeżo upieczonych pinoków - A. K., D. M. i ja. Wiadomo - co trzy głowy .... W końcu dopchaliśmy się do map i średnio spodobało mi się to co zobaczyłam. Na ogół pierwszy rzut oka na mapę wprowadza mnie w stan paniki, tak też było tym razem. Dopiero kiedy po trzecim czytaniu i dziesiątym obejrzeniu wycinków zrozumiałam o co chodzi, odetchnęłam. Nie było tragicznie. Szczególnie, że autor narysował niebieską linię wiodącą od startu do mety i wystarczyło się jej trzymać żeby się nie zgubić. Niestety - niewolnicze trzymanie się tej linii uniemożliwiało zebranie większości punktów.
Najbliższy startu PK 15 klasycznie był łatwiutki, na skrzyżowaniu dróg. Potem zaczęły się schody. W sensie górki, a ja po górkach to słabo pomykam. Pierwszy napotkany na szczycie lampion wywołał w nas euforię. Bierzemy! A potem trzysta metrów grzbietem i powinien być następny. Teren tylko jakoś nie bardzo chciał się zgodzić z tym co pokazywał lidar. Postanowiliśmy przejść te trzysta metrów i zobaczyć co zastaniemy. Zastaliśmy inne ekipy błąkające się w poszukiwaniu PK 9. Lampion co prawda wisiał, ale po niewłaściwej stronie obniżenia. Ponieważ poza lampionem wszystko inne się zgadzało, wbiliśmy bepeka. Jednocześnie dotarło do nas, co przy poprzednim punkcie nam nie pasowało - wzięliśmy stowarzysza, a nie punkt właściwy. Ponieważ i tak planowaliśmy wrócić na niebieską linię, po drodze była okazja zrobić zmianę.
Jak i dlaczego znaleźliśmy PK 14 i PK 5 nie pamiętam. Najprawdopodobniej nie była to moja zasługa:-) Wiem, że potem szliśmy ulubioną niebieską linią i kombinowaliśmy gdzie by tu przypasować wycinek z PK 4 i 10. W efekcie zatrzymywaliśmy się przy wszystkich polanach, młodnikach, mokradłach i terenach w dowolny sposób odbiegających od normy. W międzyczasie weszliśmy na PK 7, który okazał się tak charakterystyczny, że nawet ja nie miałam problemów z rozpoznaniem go. A potem poszliśmy po dwunastkę. Uszliśmy kawałek na zachód, ale odwidziało nam się, bo na wschodzie był teren, gdzie potencjalnie mógłby leżeć nasz niezidentyfikowany wycinek. Warto więc było nadłożyć drogi i ewentualnie go znaleźć. Niestety, jedyne co znaleźliśmy to tylko kilka zastępów harcerzy, którzy mieli jakieś swoje manewry na tym samym terenie. Przynajmniej raźniej było widząc inne żywe dusze w lesie. Kiedy w końcu znaleźliśmy jakiś lampion na górce, umówiliśmy się, że to nasza dwunastka, bo nawet jeśli to stowarzysz, no to co? Kto nam zabroni wziąć stowarzysza?
Z dwunastki wróciliśmy prawie do siódemki, bo tak jakoś wyszło. W związku z tym do kolejnych punktów szliśmy, szliśmy i szliśmy. Bo daleko było. Poza tym znowu czesaliśmy teren na okoliczność czwórki i dziesiątki. W pewnym momencie mnie tknęło:
- A co z ósemką i jedynką?
Bylibyśmy o nich zapomnieli, ale tknęło mnie w idealnym momencie - na skrzyżowaniu, gdzie należało skręcić. Ponieważ A. wypełniała kartę startową i często sama podchodziła do punktu, podczas gdy ja i D. się relaksowaliśmy, postanowiliśmy zostawić ją na skrzyżowaniu żeby odpoczęła, a sami iść spisać kody.  Przy jedynce wymyśliliśmy, że nie ma co wracać, tylko trzeba od razu iść na jedenastkę. Na szczęście A. też to wymyśliła i doszła do nas. Z jedenastki na dwójkę to tylko na mapie było blisko, bo w rzeczywistości nie chcąc przedzierać się przez krzaki, musieliśmy obejść spory kawałek terenu. Żeby nie tracić czasu, D. poszedł szukać drogi do szóstki, a my z A. zebrać dwójkę. Szóstka stała na swoim miejscu, ale trójki znaleźć się nie udało. Lampion owszem - wisiał na drzewie, tyle tylko, że w pobliżu nie było żadnego dołka, w którym to miał być nasz punkt. Jak się okazało już na mecie, wszystkie nasze bepeki były spowodowane tym, że P. Z., który rozstawiał punkty dostał inną wzorcówkę niż my mapy. Ot, taki żarcik budowniczego trasy:-)
Metę przyjęłam z wielką ulgą, bo D. chyba zapatrzył się w Leśnego Dziada i parł do przodu jak maszyna. Mimo, że starałam się jak mogłam, co chwilę zostawałam w tyle, szczególnie kiedy było pod górę. Pochód nieodmiennie zamykała A. Czyli taki model arabski - D. z przodu, a jego kobiety kilka kroków za panem:-)
Zmęczona i wygłodniała przy ognisku rzuciłam się na kiełbasę, nie zwracając uwagi na to, że nie lubię, bo mi się przejadła. Jeszcze nie zdążyłam przełknąć ostatniego kęsa, a P. już zaczął wyganiać nas na drugi etap. Fakt, zrobiło się dość późno, ale ostatecznie gość ma swoje prawa. Ale co ja tam będę dyskutować ...

c. d. n.

piątek, 22 stycznia 2016

OrtInO z motorkiem w d...e i bez kolana.

Na OrtInO postanowiłyśmy iść w takim składzie jak na "Oswoja", czyli A. K., Z. M. i ja. Kilka godzin przed imprezą dostałam sms-a od Leśnego Dziada, że Baba nie może i on by chętnie wszedł w jakieś towarzystwo. Już na samym starcie dołączył do nas D. M., bo mimo, że harcerz, ale jednak tak smętnie samemu się nocą błąkać po miejskich zakamarkach. W pięć osób nie było szans na oficjalny zespół, więc sprawnie podzieliliśmy się na dwie grupy, co bynajmniej wcale nie wykluczało wspólnego wyjścia na trasę.
Ja się nastawiałam raczej towarzysko, bo przecież nocą ortomapy i tak nie widzę, mimo to, po pobraniu map usiłowałam coś tam dojrzeć i dopasować. Razem z Dziadem walczyliśmy z powykrzywianymi wycinkami, ale nasza stramwajona ekipa wyperswadowała nam to szybko.
Ruszyliśmy na najbliższy punkt, bo blisko staru i wiadomo gdzie. Dla urozmaicenia kolejny punkt wybraliśmy sobie po przeciwległej stronie startu, co na pewno logiczne nie było, bo tras raczej w zygzaki nikt nie układa, ale był to jedyny na razie zlokalizowany.
Na lidera całej grupy wyrósł od razu Dziad. Po pierwsze - nie omawiał z nami tysiąca różnych ważnych spraw nie związanych z InO, tylko patrzył w mapę, po drugie - jak już popatrzył, to od razu wiedział gdzie iść, a po trzecie - ma najdłuższe z nas nogi i chyba motorek wmontowany w ich pobliżu. Tuż za Dziadem, a chwilami obok,  podążał D., bo też ma nie najkrótsze nogi i co będzie z babami pytlował o byle czym. Za D. pędziła Z., a ja usiłowałam jej dotrzymać kroku (co w pierwszej części trasy nawet mi się udawało), a na końcu maszerowała A. Przy punkcie było parę sekund żeby popatrzyć w mapę i chwilami udawało mi się ustalić miejsce naszego pobytu, a nawet przewidzieć, gdzie dalej pójdziemy. Wspólnym wysiłkiem przemieszczaliśmy się jakoś z punktu na punkt, a ja wciąż miałam odczucie, że robimy to w jakiś mało racjonalny sposób. Na pewno nie była to optymalna trasa, ale dawała spore nadzieje na stracenie dużej ilości kalorii. I tym pocieszałyśmy się z Z. i A. Dodatkowo trasę wydłużały dziwne ogrodzenia pojawiające się w najmniej spodziewanych miejscach i zmuszające nas do nadkładania drogi, mimo że lampion często był już w zasięgu wzroku.
Po przejściu gdzieś 2/3 trasy ja już zaczęłam opadać z sił, a Dziad jak pędził, tak pędził. Ponieważ to on dzierżył naszą kartę startową, czułam się zobowiązana podążać za nim, a nie zostawać w tyle z drugim zespołem. Usiłowałam zachować jeszcze jakieś pozory stateczności i nie podbiegać co kawałek, ale gdzie tam. Nawet mój bieg był wolniejszy od jego marszu.
- Nigdy więcej! Nigdy więcej! - obiecywałam sobie w duchu. Nie po to przestałam chodzić z T., żeby znowu musieć biec, myśleć i wygrywać. Miało być na luzie i towarzysko. Babo! Wróć!
W końcu zebraliśmy co było do zebrania, uzgodniliśmy zeznania w sprawie zadań i Z. na skróty doprowadziła nas do Powsińskiej, za którą była meta. Od kładki Dziad znowu pognał przodem, ja za nim, a reszta grupy została gdzieś w tyle. Na metę dotarli kilka ładnych minut po nas.
Na mecie rozparcelowywano dopiero pierwsze ciasto, co znaczyło, że mamy niezły wynik czasowy. Za to nigdzie nie widziałam T.
- Poszedł na jeden punkt i nie ma go już od godziny - oznajmiła B. Sz. - szefowa imprezy.
Widząc moje zaniepokojenie ( jak to? bez kolana poszedł na trasę???) wyciągnęła telefon żeby sprawdzić co z T.
- Mówi, że będzie za 20 minut.
Po trzecich dwudziestu minutach zaczęłam się już poważnie niepokoić. Na trasie zostały oprócz niego tylko dwie osoby, obie pełnosprawne. Kiedy już niemal przymarzłam do podłoża, T. wreszcie się objawił. Oczywiście zaliczył wszystkie punkty, łącznie z różnymi przeszkodami terenowymi. Jak mu to zaszkodzi na nogę, to uroczyście obiecuję, że mu osobiście obie nogi z d..y powyrywam! Wtedy już będzie siedział na tym, co mu zostanie.
Wrócił T., wrócił K. M., a A. N. ani śladu. Już się bałam, że ją gdzieś nad jeziorkiem kto zaciukał, ale co jakiś czas nawiązywaliśmy z nią kontakt telefoniczny i wciąż już wracała na metę:-) Dotarła pół godziny po zamknięciu maty, ale cała i zdrowa. T. odpiłował mnie od podłoża, co to do niego przymarzłam i w końcu mogliśmy wrócić do ciepłego domku.
A rankiem obudziły mnie słowa:
- Wstawaj zwycięzco!
Jak zwykle protokół pojawił się w ekspresowym tempie i faktycznie - Dziad pogonił mnie do wygranej.
Więcej zwyciężać nie planuję! A przynajmniej nie na wyścigi.

piątek, 15 stycznia 2016

Jak oswoiłam Smoka i samochód.

"Oswój Smoka" po "Warszawie Nocą" to była sama przyjemność i rozrywka. Co oczywiście potwierdza moją tezę, że biegi to samo zuo. Nawet dojazd samochodem (ze mną za kierownicą) był mniej stresujący, a parkowanie to już całkiem łatwiejsze.
Pomna doświadczeń z "Trzech Króli", ekipy do zespołu zaczęłam szukać dużo wcześniej. Czyli dzień przed:-) Życzliwe ludzie w tych naszych Stowarzyszach, więc i ekipę i tramwaj udało się zmontować bez problemu. Na ekipę to co prawda musiałam czekać dłuższą chwilę, bo o ile A. K. była silna, zwarta i gotowa, to Z. M. musiała sobie porządzić w sekretariacie. Twierdzi, że lubi. Skoro lubi, to jej przecież nie będziemy żałować chwili przyjemności.
W końcu ruszyłyśmy. To znaczy najpierw postałyśmy gapiąc się na mapę, a kiedy już się nam udało zlokalizować dwa wycinki oraz rozpuścić się z gorąca przeniosłyśmy się na zewnątrz, pod latarnię. Nie w celach zarobkowych!
Pierwszy wycinek, jam to nie chwaląc się, dopasowałam. Co i trudne nie było, bo punkt był pod blokiem mojej cioci, a wcześniej sobie jak raz sprawdziłam na mapie jak się ma  nasza impreza do miejsca jej zamieszkania.
Po podjęciu decyzji, że idziemy w teren, zapadła krepująca dezorientacja. Kto poprowadzi? Jakiś lider w grupie musi być przecież. Z racji wieku i imperatywu moralnego poczułam się w obowiązku nieśmiało zaproponować:
- To ja do pierwszego punktu....
Wszyscy ochoczo przytaknęli i nasz wesoły tramwaj ruszył. Akurat doprowadzenie do PK 10 nie było wielkim wyczynem, ale i tak poczułam się dumna i blada, kiedy zobaczyliśmy na drzewie lampion. Z. od razu wyrwała do przodu, bo robiła za głównego pisarza. Piętnastkę i pięćdziesiątkę piątkę znawigowałyśmy już razem, co też było raczej proste. W międzyczasie  gdzieś zgubił nam się cały wagonik tramwaju, bo zamiast szukaniem lampionów zajmował się puszczaniem baniek mydlanych. Ale Różowe Jednorożce tak mają:-)
Jako, że Z. miała wizję, postanowiłyśmy przenieść się na drugą stronę KENa i sprawdzić, czy jej proroctwo się sprawdzi. Nie narzucałam się więc z prowadzeniem, a nawet odpuściłam sobie patrzenie w mapę. Bo skoro twierdziła, że wie co robi... Ufff. Wiedziała.
Kiedy zebrałyśmy, co było do zebrania z wycinków orto, nadeszła odsuwana na potem chwila dopasowania reszty fragmentów mapy. Ale w sumie, co to dla nas? A. K. dopasowała fragment z mapy biegowej, ja lidara i poszłyśmy jak po swoje. Co prawda okazało się, że musimy drugi raz iść w to samo miejsce, bo trafił się punkt podwójny, wcześniej przez nas nie zidentyfikowany, ale co było robić.
Resztę punktów miałyśmy po drugiej stronie Doliny Służewieckiej. Po przejściu za potok i ulicę teren wydał mi się dziwnie znajomy. W końcu przypomniałam sobie - to tutaj pierwszy raz w życiu (i jedyny?) poszłam sama, samiuteńka na etap.
 Pod koniec trasy coraz częściej i coraz nerwowiej przeliczałyśmy zebrane punkty, żeby wstrzelić się w wymagane 55. To znaczy, A. i Z. przeliczały, a ja je motywowałam. W końcu wyliczyły, że dość i wracamy. Podobno nawet w czasie się zmieściłyśmy. Ja tam, jako osoba szczęśliwa, czasu nigdy nie mierzę i ogólnie mam go w głębokim poważaniu. Chodzę albo do skutku, albo do zniechęcenia, ale ucieszyłam się, że dobrze nam poszło.
Na mecie załapałyśmy się jeszcze na ciasto, co było o tyle ważne, że jedno z nich własnoręcznie upiekł T. Dobrze mu poszło i zjadłam ze smakiem:


W losowaniu nagród nic nie wylosowałam, ale to dla mnie nie nowość i nie poczułam się zawiedziona. Poczekaliśmy z T. do powrotu ostatniego uczestnika, bo T. tak lubi, a mi się nie spieszyło za kierownicę, ale w końcu trzeba było wracać do domu. Na szczęście większość  ludzi już zdążyła wrócić z pracy do domów, więc ruch na drodze nie był duży. Dałam radę!
Smok i ruch uliczny oswojony!

czwartek, 14 stycznia 2016

I po co mi to było?????

Słusznie nie chciało mi się jechać na "Warszawę Nocą" i trzeba było się tego trzymać. Na zły początek, musiałam tam dojechać samochodem. Już samo to traumatyczne przeżycie wyzuło mnie z wszelkiej energii i wyjałowiło umysł. T. co prawda kierował mną:
- W prawo.
- Zjedź na lewy pas.
- W lewo. W to drugie lewo!!!! - ale ostatecznie to ja trzymałam kierownicę.
Do tego wszystkiego mieliśmy jeszcze start masowy, a to wiadomo - same kłopoty. Trzeba pilnować żeby nie pobiec za kimś z innej kategorii, nie dać się stratować, ale wybiec ze wszystkimi, bo głupio tak zostać na starcie, znaleźć znaczek startu na mapie zanim wszyscy znikną z pola widzenia, nie dać się dogonić grupie startującej dziesięć minut później.
Zgubiłam się już przy pierwszym punkcie. Z zupełnie nieznanych mi powodów, po dobiegnięciu do ulicy, pobiegłam w prawo zamiast w lewo. W sumie od razu zorientowałam się, że coś mi tu nie gra, ale postanowiłam być konsekwentna. Zwłaszcza, że oprócz mnie za niewłaściwy blok biegły jeszcze dwie inne osoby. Oczywiście za wybranym budynkiem stała dwójka, a nie jedynka, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. W drodze na właściwą jedynkę przyspieszyłam, żeby nadrobić stracony czas i... zaczęłam tracić przyczepność. Biec się nie dało. Szybkim marszem dopadłam jedynki, wróciłam po dwójkę i poleciałam szukać trójki.
Zerwała się śnieżyca. Siekało po twarzy ni to śniegiem, ni to marznącym deszczem, zasypywało mapę, mroziło dłonie, utrudniało patrzenie i poruszanie się. Zaczęła narastać we mnie złość. A kiedy do piątki "pobiegłam" w drugie lewo, zamiast w to pierwsze, miałam ochotę pogryźć mapę, wypluć ją w pierwszą napotkaną kałużę i wrócić do bazy i do domu. Furia targała mną straszna. Z drugiej strony wiedziałam, że jeśli zrezygnuję, to potem będę żałować.  Sfrustrowana poszłam dalej. Już nawet nie próbowałam biec, szczególnie po zaobserwowaniu kilku spektakularnych upadków tych ambitniejszych zawodników, co to muszą szybko. Najbardziej irytował mnie punkt potrójny, bo wracanie wciąż w to samo miejsce wydawało mi się bezsensowne i chwilami czułam się jak pies kręcący się za własnym ogonem. Od połowy trasy chlupotało mi w butach i w zasadzie mogłam przestać omijać kałuże. Musiałam też nieco przyspieszyć, bo na marsz to jednak byłam za lekko ubrana. Od czternastki żyłam już nadzieją, że blisko, a po piętnastce tak się ucieszyłam, że koniec, że przestałam patrzeć na mapę i na metę pobiegłam za innymi. Inni oczywiście po chwili zniknęli mi z pola widzenia, na szczęście T. wypatrujący mnie przed szkołą wykierował gdzie trzeba. W zasadzie byłam pewna, że będę najostatniejsza z ostatnich, a tu okazało się, że kilku osobom udało się  dotrzeć na metę jeszcze po mnie. Jak oni to zrobili? Nie wiem.
Jeśli za miesiąc, na kolejnym biegu znowu będzie ciemno, zimno, mokro i ślisko to ja nie wiem... Chyba mi się nie zechce...

czwartek, 7 stycznia 2016

Trzej Królowie, trzej partnerzy, Wytrzeszczona w miasto bieży...

Zimno, ciemno i od domu daleko i gdyby nie herbata, którą miałam dowieźć w termosie, to raczej zostałabym w domu. Zawsze T. mobilizował mnie do wyjścia, a teraz co? Samej mi się nie bardzo chce, no i strach nocą tak się pałętać po świecie.
W pierwszej wersji miałam pojechać na Wileński i stamtąd dygać na Lubelską. Żeby nie iść po próżnicy zamówiłam sobie dojściówkę, a kiedy zorientowałam się, że przebieżka  z ciężkim termosem to szczyt głupoty, dojściówka już była zrobiona. Czułam się zobligowana do jej zaliczenia, ale przecież nie przed imprezą. Postanowiłam pójść po i do tego nie na wszystkie punkty. A z termosem pojechałam na Wschodni.
Tymczasem na etap główny nie miałam z kim iść. T. w szpitalu, D. organizator, inni jakoś wcześniej się podobierali i już myślałam, że będę musiała sama zmagać się z mapą, ale okazało się, że D. M. - nasz najmłodszy młodzieżowy pinokio też jest bezpański, więc dwie sieroty postanowiliśmy połączyć siły.  Myślałam, że młody, bo młody, ale przecież mężczyzna, jakoś się mną zaopiekuje, a ten tuż przed startem oznajmił, że pierwszy raz w życiu idzie na coś powyżej TP. No masz babo placek! Oczami wyobraźni już zobaczyłam te wszystkie nagłówki w gazetach: "Cała stolica od trzech dni szuka zaginionych na InO R. Ł. i D. M." Tak po prawdzie, to trochę się czailiśmy na jakiś tramwaj, żeby się podłączyć, ale nic nie nadjeżdżało, więc ruszyliśmy na najbliższy  punkt. Potem z rozpędu wzięliśmy trzy kolejne i ... skończył się nam wycinek. Podstawy koron spisaliśmy na straty już po pierwszym rzucie oka na nie - ja, bo po ciemku nic na tych cieniutkich paseczkach nie widziałam, D., bo stwierdził, że jeszcze nie jest na tym etapie rozwoju inowego. Wykoncypowaliśmy sobie, że żółta droga musi przechodzić z wycinka na wycinek i faktycznie tak było. Łącznikiem z trzecim wycinkiem okazało się rondko, które stało się dla nas takim Pałacem Kultury dla przyjezdnych - czyli w razie zgubienia się wracamy na nie.
PK A i B wzięliśmy gładko i skręciliśmy po C. Jakoś umknęło naszej uwadze, że przechodzimy za bramę zamkniętego osiedla. Brama szeroka, otwarta - łatwo przeoczyć. Gdzie tylko się ruszyliśmy, wszystko pozagradzane. D. był gotów przeskakiwać przez te wszystkie płoty, ale odmówiłam współpracy. Nie uchodzi, w moim wieku nie uchodzi. W sensie, że nie nie uchodzi przez płot, tylko nie uchodzi tłumaczyć się potem na komendzie. W końcu zarządziliśmy odwrót i... stanęliśmy przed zamkniętą na głucho bramą. Już mieliśmy zacząć panikować, gdy z drugiej strony pojawił się dostawca pizzy i uświadomił nas, że mamy pod ręką magiczny przycisk, który czarodziejskim sposobem otworzy bramę. Faktycznie, tak było. Do PK C polecieliśmy bardzo, bardzo dookoła tego wrednego osiedla. Ja to z wrażenia pogubiłam się w liczeniu uliczek, ale D. na szczęście był czujny. Jak to harcerz:-) Napotkana przy C ekipa ruszyła na PK L, ale ponieważ my nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie on jest, postanowiliśmy wrócić do ronda. Przelecieliśmy te parę kilometrów i tam popatrzywszy w mapę odkryliśmy, że L jest tuż przy C. Wcale nie musieliśmy tej operacji myślowej wykonywać na rondzie, mogliśmy przy PK C, ale kto by tam myślał na zapas. P i N nie sprawiły nam większych problemów, a przy okazji wyczailiśmy, gdzie podpiąć Gwiazdkę z Nieba. A potem masę czasu straciliśmy szukając PK D, bo miał być przy torach, a akurat przejechał pociąg, więc wiedzieliśmy gdzie tory. Tory, jak to tory - ciągną się kilometrami i szukanie czegoś wzdłuż nich może trwać latami, zwłaszcza kiedy się nie widzi czego trzeba szukać. D. miał straszna ochotę na tego punkcika i nie miałam sumienia odmówić. W końcu i on się poddał i ruszyliśmy po ostatni dostępny nam PK. Park, woda, mostek i znany kierunek wcale nie gwarantowały sukcesu. Kiedy doszliśmy do Grochowskiej zamiast do spodziewanego parku, trochę powietrze z nas uszło. Stanęliśmy bezradnie, nie wiedząc nawet gdzie jest meta. Nagle po drugiej stronie ulicy mignęły mi Leśne Dziady wychodzące z bocznej uliczki.
- Ooooo, na pewno coś tam musi być! - pomyślałam i zachęciłam D. do jeszcze jednego wysiłku. Faktycznie, lampion wisiał na mostku. A do mety poszliśmy po prostu za innymi:-) W końcu była to nasza ostatnia szansa na stramwajenie się.
Do odjazdu pociągu miałam jeszcze chwilę, więc postanowiłam rozprawić się z dojściówką. Czujny, jak zawsze, M. S. od razu przyuważył szansę na dodatkowy punkcik do książeczki i na migi pokazał, że idzie ze mną. Po czym zabrał mi mapę i... poszedł. No to ja za nim, bo przecież mapy bez walki nie oddam. Wydzierając sobie co chwilę dojściówkę z rąk przeszliśmy 2/3 trasy i spotkaliśmy A. K. z kolegą. Tym razem M. wziął mapę A., a ja mogłam spokojnie zobaczyć gdzie byłam i dokąd idę. Półtora kilometra przeszło migiem, bo co to jest w porównaniu z tym, ile chodzimy na etapie. Ale do Lubelskiej wróciłam już tramwajem:-)
I tym sposobem odrobiłam kolejne dwa punkciki do T. :-)

środa, 6 stycznia 2016

Jedna nóżka kontra KoszarInO

T. od wczoraj uziemiony w szpitalu ze swoim kolanem, a ja zamiast robić w domu za Penelopę i wiernie czekać jego powrotu, wybrałam się na KoszarInO. Żeby zachować pozory postanowiłam robiąc jedną z dojściówek, zajrzeć do niego, bo było prawie po drodze.
Na dojściówce od razu pojawiły mi się problemy. Zanim doszłam do kościoła z jego tablicami, co to jedną trzeba było przeczytać, zrobiło się całkiem ciemno. Latarkę owszem - miałam, tyle, że w plecaku, a ten plecak był schowany w kolejnym plecaku. Taszczyłam masę tobołów, bo to rzeczy dla T., lampiony dla D., upominek dla A. Za nic nie chciało mi się w tym wszystkim szukać latarki. Odpuściłam, zwłaszcza, że mróz zaczął mi przegryzać dłonie. Kolejne dwa punkty znalazłam i przy świetle ulicznych latarni spisałam już bezproblemowo i po ich zaliczeniu zboczyłam w stronę szpitala. Doszłam do Chałubińskiego i co? Jedno przejście dla pieszych dwadzieścia kilometrów w prawo, drugie tyle samo, tylko dla urozmaicenia w lewo. Zaklęłam szpetnie i pognałam w lewo. Ponieważ telefon z czasomierzem miałam w tym całym plecakowym majdanie, nie wiedziałam czy powinnam się spieszyć, czy nie. Na wszelkim wypadek leciałam wyciągniętym kłusem. Do szpitala wpadłam w stanie przedreanimacyjnym, T. zszedł po mnie na dół i czynił honory pana domu. W takim szpitalu to faktycznie nudno, do tego ponuro i od razu poczułam się jakby gorzej. T. też wyglądał mizernie w piżamie i szlafroku, a przecież pojechał tam jako zdrowy, energiczny i kwitnący. Masakracja!
Po dwudziestu minutach wyrwałam się na wolność i pognałam kontynuować dojściówkę. PK 4, co to znowu na tablicy wysoko i drobnym druczkiem, litościwie podyktowali mi inni uczestnicy zabawy, bo w międzyczasie na trasie zrobiło się tłoczno. Przy okazji dowiedziałam się, czego nie udało mi się odczytać przy kościele:-) PK 5 nie było tam, gdzie powinien być i nie idąc na żadne kompromisy, że może jednak wziąć stowarzysza, wpisałam BPK. Reszta w normie.
Kiedy dotarłam w końcu na start byłam przemarznięta, zmęczona i głodna. Przedostatnim zrywem pobiegłam (dosłownie) zrobić drugą dojściówkę, która na szczęście miała tylko cztery punkty i już mogliśmy z D. iść na trasę właściwą. Mapa nie była jakoś strasznie zwydziwiana, taka dla ludzi, a jedynym problemem było liczenie do osiemdziesięciu ośmiu. Zanim doszliśmy do tej liczby, D. wyjaśnił mi do czego służą liczby zespolone, przy okazji poszerzając moje słownictwo o obce mej duszy zwroty: rezystor, cewka, kondensator. Nie żebym ich wcześniej nie słyszała, ale co wykład, to wykład - poszerza horyzonty. W międzyczasie od niechcenia zbieraliśmy kolejne PK i za nic nie mogliśmy się doliczyć tej ich wartości. To znaczy D. nie mógł się doliczyć, bo chyba użył z rozpędu części urojonej, ja stosując zwykłą arytmetykę na poziomie podstawówki wyliczyłam, że zaraz będziemy mieć nadmiar jeśli nie przystopujemy. No to przystopowaliśmy i zamiast PK za 14 punktów, wzięliśmy za 2. A potem to już meta (w kawiarni) i ciepło, ciepełko, cieplusiątko .... I jedzenie.
Ale myślałby kto, że to już koniec atrakcji. Gdzie tam? We wnętrzu mogliśmy zaliczyć jeszcze dwie małe traski. Jedna po prawdzie była wewnętrzno-zewnętrzna, ale ja ograniczyłam się do tej cieplejszej strony, z jednym krótkim wypadem za drzwi. Lataliśmy jak wariaci po całym lokalu, aż inni goście zaczęli się dopytywać co to za zabawa. No to sobie ulżyłam i popropagowałam. Jak przystało na wypełniającego swoje obowiązki pinokia:-)
Oprócz fajnej zabawy, udało mi się dokonać jeszcze czegoś ważnego - zmniejszyłam różnicę w ilości zdobytych punktów do książeczki między mną a T. Jak dobrze pójdzie, to może zdążę go przegonić zanim znowu zacznie śmigać na wszystkich biegach i marszach:-)

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Orient 2016

- Mróz za mordę wziął i trzyyyymaaaa - pomrukiwałam sobie pod nosem adekwatną piosenkę w sobotę wieczorem, kiedy już udało mi się rozgrzać po FalInO.
W niedzielę, niestety, mróz wciąż trzymał. Kiedy rano popatrzyliśmy na termometr, bliżej było do -20 niż -15. Brrrr... No, ale TMWiM... Szkoda odpuścić. Poza tym tegorocznego teemwuema chodzę z nowym partnerem, to głupio zacząć od wystawienia go do wiatru.
Do ostatniej chwili łudziłam się, że baza zawodów jednak będzie w szkole, a nie przed nią i moje rozczarowanie było bardzo bolesne. Szczególnie, że przyjechaliśmy ponad pół godziny przed moim startem, bo T. chciał jeszcze pobiec przed marszem. W ramach protestu przeciwko wszystkiemu nie wysiadłam z auta, tylko grzałam się w nim do ostatniej chwili. Ostatnia chwila nadeszła w postaci D. M., który zapukał w okno i dał znak, że komu w drogę, temu karta startowa.
Wszystkie kategorie miały taką samą mapę, tylko każda kolejna wyższa - bardziej. Zaniepokoił mnie nieco limit czasu - 110 minut plus jeszcze trzydzieści. Hmmm, w takim mrozie... Szybko ustaliliśmy marszrutę i czym prędzej ruszyli. Znowu zostałam operatorem karty startowej i muszę się przyzwyczaić, że teraz tak już będzie. Będzie pewnie do czasu, aż zgubię:-)
Szło nam całkiem sprawnie - PK 7, PK 1, PK 2 - aż do PK 3. Mapę mieliśmy pełną (na tym kawałku), dojście na pierwszy rzut oka prościutkie, a nam udało się zgubić. Chwila dekoncentracji i zamiast obok Chryzantem wylądowaliśmy na Bonapartem. Po chwili bezładnej szamotaniny w krzakach wróciliśmy do skrzyżowania Chryzantemy z Barcewiczem, ustawiliśmy mapy, tak jak trzeba i ...  znaleźli, co było do znalezienia.
Cztery kolejne punkty miały tę przypadłość, że na mapie były oznaczone kółeczkami bez treści (tę trzeba było wybrać spośród dziesięciu) i nie wiadomo było, czego się spodziewać i czego szukać. Dla pewności, że trafimy, nie pchaliśmy się na azymut, tylko jak długo się dało - drogami. Taktyka okazała się dobra, dopasować coś tam się udało i po wzięciu niezbędnego minimum czterech białych kółeczek, wróciliśmy na pełną mapę. A na pełnej - wiadomo - zawsze jakoś się dojdzie.
Z D. dobrze mi się chodzi, bo obydwoje nie jesteśmy zbyt ortodoksyjni w temacie punktów właściwych i stowarzyszonych i cieszymy się jeśli w ogóle jakiś znajdujemy. Żadne z nas nie obiega punktu w promieniu kilometra, jak to robi T. i tym sposobem nie nabijamy zbędnych kilometrów. A że czasem trafią się jakieś stowarzysze? Oj tam, oj tam ...

Po etapie dopadłam do ciepłego wodopoju i piłam aż ciepełko dopłynęło mi do stóp. Wiedziałam, że  będą z tego kłopoty, ale nie potrafiłam się oderwać. Do tego zaserwowano jeszcze mrożone ciasto i mrożone wafelki - co kto chciał:-)

Etap drugi litościwie był już krótszy - limit czasu tylko 45 minut. Odetchnęłam z ulgą, bo miałam wrażenie, że już odpadają mi odmrożone fragmenty ciała. Fakt, że trochę ciała chcę się pozbyć, ale przecież nie w taki brutalny sposób!
Mój odmrożony mózg żadną miarą nie chciał już działać i ciężko szło mi dopasowywanie elementów mapy.  Robiłam więc bardzo mądrą minę i liczyłam na to, że mózg D. jeszcze działa i jakoś zaliczymy ten etap. Przyłączył się do nas "stary" pinok - B. T. , więc tym bardziej liczyłam na sukces. Niestety, wymiękł już po pierwszym punkcie i stwierdziwszy, że jednak jest za zimno, pomaszerował na metę.
Cóż było robić, sprężyliśmy się w sobie i znaleźli, co trzeba. Skala mapy - 1:5000- pozwoliła autorowi nastawiać stowarzyszy w zasięgu wzroku i niemal ręki i co chwilę trzeba było podejmować trudne decyzje. Braliśmy głównie na zasadzie - ten lampion jest ładniejszy. Kawałek trasy przeszliśmy z M. G., bo napatoczył nam się na punkcie, a jak wiadomo, co trzy głowy to nie mniej.
Na koniec okazało się, że do szczęścia brakuje nam jednej kapliczki i mimo, że byliśmy już w lekkich, poszliśmy jej szukać. Prawdę mówiąc znaleźliśmy wyrób kapliczkopodobny i aż jestem ciekawa, czy nam zaliczą.
Kiedy dotarliśmy wreszcie na metę, bardzo ucieszyłam się na widok T., bo to oznaczało powrót do domu. I co?  I okazało się, że wcale nie, bo on jeszcze idzie biegać.  Pomyślałam sobie różne brzydkie rzeczy, ale zmilczałam, bo następnego dnia miał iść na obcięcie nogi, więc wiedziałam, że chce się nabiegać na zapas. Odpaliłam autko, zamknęłam się w nim i przez pół godziny wmawiałam sobie, że jest mi coraz cieplej.  I ani się obejrzałam, to znaczy nim się rozgrzałam, T. już wrócił. W ostatniej chwili, bo właśnie razem z autkiem zaczynałam wpadać w rezonans od trzęsiawki z zimna.

Jak to dobrze, że teraz czeka mnie cały jeden dzień bez InO:-)

sobota, 2 stycznia 2016

FalInO - wersja towarzyska

- W sobotę to już wreszcie się wyśpię do oporu - pomyślałam w piątkowy wieczór i od razu przypomniałam sobie, że przecież wcale nie, bo w sobotę jest FalInO. Wobec tego faktu, w sobotę faktycznie nie wyspałam się do oporu i świtkiem pojechaliśmy do Falenicy. O 9.07 zrównaliśmy się z pociągiem, którym miała nadjechać B. Sz. i telefonicznie upewniłam się, że faktycznie jest w środku i pozwoli się porwać ze stacji.
W bazie zawodów czekał na nas już D. M., silny, zwarty i gotowy, z wypełnioną kartą startową w garści. Organizator trochę się zdziwił, że chcemy iść we trójkę (bez T., bo on na biegi), a nie indywidualnie i widać było, że chce zaprotestować, ale zdusił w sobie protest i wydał trzy mapy. Chyba nas po prostu lubi:-)
Na brzegu mapy pstrzyło się coś z tysiąc pińćset maleńkich wycinków, które trzeba było znaleźć na mapie głównej, a potem w terenie oczywiście. W trzy osobogłowy raz, dwa dopasowaliśmy wszystko i całe szczęście, że tak szybko, bo w ogrzewanej szkole, w pełnym rynsztunku bojowym ociekałam potem i dyszałam z wywalonym jęzorem. Minus dziesięć stopni na zewnątrz sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
Zostałam mianowana nosicielką i strażniczką karty, bo B. nigdy nie nosi i nie wie jak to się robi, a D. zawsze gubi. Miałam więc na cały etap zagwarantowany stres, bo funkcja wielce odpowiedzialna, w przeciwieństwie do mnie.
Autor trasy nie zawiódł mnie i pierwszy punkt stał w tradycyjnym miejscu. Od razu mi się przypomniało, jak raz tam nie postawił i jak zdezorientowana się wtedy poczułam. Teraz było OK. Postanowiliśmy najpierw rozprawić się z punktami na południe od ulicy Podkowy, a potem przesuwać się na północ. Z jednym wycinkiem to nam autor zrobił psikusa, bo pominąwszy, że ten sam fragment pojawił się trzy razy, to akurat zaczęliśmy namierzać się na fragment wycięty i przesunięty. Dopiero kiedy w wytypowanym przez nas miejscu nie było tego, co trzeba, popatrzyliśmy dokładniej w mapy.  Trzy pinoki, a tak daliśmy się podejść. Co prawdą naszym głównym zajęciem było gadanie, a nie patrzenie w mapy, ale jednak.
W zasadzie trasa była łatwa, lekka i przyjemna, tyle, że nie układała sie w logiczny ciąg do przejścia i trochę trzeba było ją brać zygzakiem. Za to biegowe lampiony z daleka przyciągały wzrok i praktycznie nie trzeba było ich specjalnie szukać. W ich wypatrywaniu wyspecjalizował się D., który tylko rzucał raz okiem po okolicy i mówił:
- Tam jest!
Na wydmie mieliśmy trochę problemów z przedostaniem się na jej drugą stronę.Szeroki pas biegaczy z Biegów Górskich ciągnął się po horyzont, a strach było im wejść pod nogi, żeby nie zadeptali. Po godzinie czekania (no, może ciut krócej) wreszcie pojawiła się między nimi drobna luka, przez którą prześlizgnęliśmy się na drugą stronę. Ufff.
Do bazy wróciliśmy ze wszystkimi punktami, w limicie czasu, można więc odtrąbić sukces i szykować się na jutrzejsze zawody.


piątek, 1 stycznia 2016

Noworoczno-Bąbelkowe, czyli mój ostatni tezet.

Sylwestra spędziliśmy w bardzo, bardzo ścisłym gronie, na wygnaniu do sąsiedniego lokalu, bo naszym mieszkaniem zawładnęła młodzież. Szampana odpaliliśmy dokładnie wtedy, kiedy mieszkańcy Moskwy (bo czemu nie?), a potem zasnęłam podczas oglądania filmu. Dzięki temu rano obudziłam się wyspana i bez kaca.
Już niemal w drzwiach złapał nas telefon od B. T. , który właśnie przetarł oko, przeciągnął się i spytał, czy ewentualnie mógłby z nami jechać na bąbelki. Jakoś nie wierzyłam, że zdąży się zebrać w 10 minut, ale jednak. W butach spał, czy co?
Na starcie było już kilka osób, a kolejne samochody podjeżdżały co parę minut. Nie czekając na wszystkich maruderów strzeliliśmy korkami od szampanów, złożyli sobie wzajemnie życzenia i stanęli w kolejce po mapy. To był najtrudniejszy moment. Temperatura była mocno minusowa, dla mnie odczuwalna jakieś -50 stopni. Po chwili stopy przymarzły mi do podłoża i już myślałam, że w ogóle nie wyjdę na trasę. Po zobaczeniu mapy myśl ta jakby powróciła do mnie. Pewnie gdybym była szachistką, mapa byłaby dla mnie bardziej zrozumiała, a tak - utknęłam już na etapie opisu. Powiedzmy sobie szczerze - pierwszy stycznia nie jest najlepszym dniem na łamigłówki, nawet jeśli ktoś wstał w tak dobrej kondycji jak ja. Postanowiłam zasadniczo iść za T., traktować etap jako spacer i cieszyć się każdą zgubioną kalorią.
Na początek wzięliśmy PK 1 i PK 2, które były jeszcze na przystartowym kawałku i mnie w zasadzie już to satysfakcjonowało. Myślałam tylko o tym, żeby jak najprędzej zdjąć buty i sprawdzić czy mam jeszcze stopy, bo w ogóle ich nie czułam.T. jednak postanowił wygrać etap, żeby w przyszłym roku mieć blisko na zawody. Skubaniec.
Doszliśmy do punktu X na szachownicy i usiłowali połapać się w LOP-ce. Nasza koncepcja miała się nijak do słów A. K. i T. G., którzy wyszli z lasu za naszymi plecami i stwierdzili, że właśnie ją przeszli. Dokładniejszy ogląd mapy uświadomił nam, że nie zauważyliśmy umiejscowienia jednego z końców LOP-ki i kombinujemy na odwrót. LOP-kę odłożyliśmy więc ad acta i ruszyli po trójkę. A potem zaczęły się schody.
T., który parę razy w życiu grał w szachy, usiłował wykoncypować co gdzie mogło się przemieścić, ja podskakiwałam, przytupywałam i biegałam w kółko żeby się rozgrzać. Godziłam się na każdy zaproponowany punkt, byle szybciej ruszyć z miejsca. Wciąż natykaliśmy się na A. i T., koncepcja T. musiała więc być dobra, a przynajmniej zbieżna z innymi koncepcjami. Parę razy nawet miałam przebłyski geniuszu i wiedziałam gdzie jestem oraz gdzie mniej więcej iść dalej, ale specjalnie nie afiszowałam się z tym.
Gdzieś pod koniec trasy odzyskałam czucie w nogach i spacer zaczął mnie autentycznie cieszyć. Jeszcze zaliczyliśmy odłożoną LOP-kę i koniec trasy. Nawet o zadaniu nie zapomnieliśmy!
Jak tak teraz patrzę na mapę, to widzę, że i drogi jakieś są wrysowane w szachownicę i opis jakiś taki bardziej zrozumiały niż rano. Mapę mi ktoś podmienił? Komórki mózgowe odtajały? Nauczyłam się grać w szachy?