wtorek, 31 maja 2016

Matnia: Orient-Szoł - cz. 3

Obiad pozwolił mi na tyle odzyskać siły, że bezproblemowo dojechałam do bazy. Na duchu podtrzymywała mnie też wizja ciepłego prysznica i drzemki. Potem planowałam udzielać się towarzysko.
Już na wejściu dowiedziałam się, że ciepłej wody nie ma, a ta, która leci z kranu jest zimniejsza niż woda w potoku. Miałam do wyboru - śmierdzieć albo zdecydować się na zimną kąpiel. Wybrałam cieplejsze zło i pomaszerowałam nad potok. Dotykanie się zimnym pomoczonym palcem (bo całą dłonią, to już za zimno) trudno uznać za kąpiel, ale lepsza taka, niż żadna.
Życie towarzyskie toczyło się niemrawo. W zasadzie trzeba było dużo dobrej woli, żeby w ogóle  je zauważyć. Dwa etapy chyba wszystkim dały w kość i na większości powierzchni poziomych walały się jakieś zazwłoki.
W końcu nadeszła pora na Orient-Szoł i zapanowało pewne ożywienie. Z ciekawością oglądałam przygotowania, bo była to dla mnie nowość. Było dużo lampionów na małej powierzchni i dużo piwa, w sumie też na małej powierzchni. Ja startowałam w wersji bezalkoholowej, bo mam za małą pojemność żołądka żeby duszkiem wypić jedno całe piwo, a przewidziane były trzy na łebka. Na dany znak wszyscy rzucili się do puszek, a ja, Tomek i Marcin (bezalkoholicy) rzuciliśmy się do map i po przydzielone nam punkty. Odruchowo zaczęłam biec, ale zaraz przypomniało mi się, że jak się spocę, to znowu czeka mnie zimna kąpiel i od razu zwolniłam. Zresztą w ogóle nie miałam już siły na żaden wyczyn. Po przyniesieniu punktu ze skraju lasu zdecydowałam się tylko na jedno wejście do labiryntu, a i tak zamiast cztery PK wzięłam trzy, bo u mnie cienko z matematyką i nie doliczyłam. Tym sposobem, bez żadnego wysiłku miałam zagwarantowane miejsce na pudle w swojej kategorii.
Wśród "alkoholików" tymczasem trwała zacięta rywalizacja. Głosy oburzenia podnosiły się kiedy ktoś nie opróżnił puszki do końca i marnował cenny napój wylewając go sobie na głowę, ale ostatecznie piwo bardzo dobrze robi na włosy. W labiryncie panował totalny chaos, a przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz - każdy biegł w inną stronę, to wchodził, to wychodził - istne szaleństwo.
Teraz to nawet żałuję, że nie spenetrowałam całego labiryntu, bo to w sumie fajna zabawa. Chyba sobie taki na podwórku zrobię i potrenuje na przyszłość.
A po Orient-Szole i kolacji przysiadłam na moment na łóżku i kiedy się obudziłam była już sobota ...

c. d. n.

poniedziałek, 30 maja 2016

Matnia to jest to? - cz.2

W piątek zrobiło się gorąco - dosłownie i w przenośni. Czekały nas dwa etapy w skwarze, pod górę, ze startem i metą poza bazą i na dodatek Tomek szedł sporo przede mną, więc nawet nie mogłam liczyć na to, że mnie pozbiera po drodze jak padnę. Powtarzałam więc sobie, że skoro dałam radę w nocy, to i w dzień nie zginę.
Do Ujsoł (Ujsołów?) pojechaliśmy trochę wcześniej żeby zrobić trino, a ja już przy trzecim punkcie osłabłam. Nie wróżyło to zbyt dobrze. Odpuściłam więc sobie resztę i powlokłam się na start etapu. Zanim doszłam, Tomek zdążył zaliczyć resztę trina i właśnie wychodził na trasę. Do mojego wyjścia było jeszcze sporo czasu, zalegałam więc na trawce i patrzyłam, w którą stronę oddalają się osoby startujące w mojej kategorii. Dzięki temu mogłam uniknąć potencjalnej sytuacji, że pójdę w jakimś abstrakcyjnym kierunku.
W końcu przyszła i moja kolej. Ruszyłam dobrze, ale zarośnięty jar (strumień?) wzięłam ze złej strony i musiałam się przez niego przedrzeć. Wciąż wiedziałam gdzie jestem i dokąd iść! Dotarłam do właściwej ścieżki, ale coś wydawało mi się, że za długo idę.
- Może to nie ta? - pomyślałam.
Oblazłam górę do połowy i wyszło, że jednak ta. Zawróciłam. Byłam już wykończona, mokra, wściekła, gotowa wrócić na start i do bazy. Na szczęście wracający już z punktu Witek potwierdził, że dobrze idę i okazało się, że za pierwszym podejściem brakło mi jakiś 10 metrów do lampionu. Tak to jest, jak człowiek niecierpliwy i nie mierzy odległości. Chociaż z tym liczeniem odległości w górach, to kicha, bo podejścia i zejścia zupełnie rozkalibrowują parokroki i odległości wychodzą bardzo "mniej więcej".
Na punkcie B dogoniłam Witka i dalej poszliśmy razem. Przy C ktoś już się kręcił i we trójkę ustalaliśmy, który z gęsto rozsianych lampionów będzie właściwy. W efekcie chyba każdy wziął inny.
Moją metodą na ten etap stały się azymuty, Witek kombinował po ukształtowaniu. W efekcie dobrze się uzupełnialiśmy i całkiem nieźle nam szło merytorycznie. Poza tym ja miałam problemy z podejściami, bo umierałam, on z zejściami, bo kolana i nasze średnie tempa były dobrze zsynchronizowane - ani nie musieliśmy się wzajemnie poganiać, ani czekać jedno na drugie. Co oczywiście nie znaczy, że szło mi się dobrze i w przerwach między spoglądaniem na mapę obmyślałam szczegóły mojego pogrzebu, który niechybnie miał nastąpić po tym etapie.
Utknęliśmy na PK  J. Kręciliśmy się jak pies za własnym ogonem, sczesaliśmy kilka kilometrów kwadratowych terenu i nic. W międzyczasie dołączali do nas kolejni zawodnicy, z nowymi koncepcjami i pomysłami. Dopiero wspólnym wysiłkiem udało się znaleźć lampion i faktycznie nie do końca tam, gdzie nam się wydawało, że powinien być.
K czekało na nas w dolinie, więc ja miałam luzik, bo w dół, Witek usiłował zejść nie uszkadzając sobie do końca nóg. Reszta grupy pobiegła, tylko świsnęło. Nad rzeczką spotkaliśmy Agnieszkę, która na K utknęła tak, jak my na J. Razem znaleźliśmy i K i L i M. Przy M (na górce, bo to nawet nie była porządna góra) miałam ochotę położyć się i nigdy już nie wstać. Nawet nie pamiętam jakich argumentów użył Witek żeby namówić mnie do pójścia na metę, bo wydawało mi się to już zupełnie zbyteczne. Na mecie oddałam kartę i padłam.
Tak sobie leżałam i czekałam na śmierć, a kiedy ta jednak nie nadeszła, postanowiłam iść się napić. I wtedy zrozumiałam dlaczego kostucha tak ze mnie zakpiła. Ból, jaki przeszył moje mięśnie nóg był nie do wytrzymania. Zagryzłam zęby żeby nie wrzasnąć i z powrotem opadłam na trawę. Po chwili ukradkowego rozmasowywania podudzi, udało mi się dowlec do wodopoju. Na człowieka przysługiwały 2 (słownie: dwa) kubki wody! Dobrze, że miałam jakiś zapas izotonika w plecaku. Wypiłam, zjadłam batonika, possałam jakąś tabletkę, którą dostałam od Ewy i stanęłam przed dylematem - iść na drugi etap, czy nie iść. Ponieważ "nie iść" i tak oznaczało piesze przemieszczenie się na metę, bo tam czekał na nas obiad, postanowiłam pójść. Postanowienie, a realizacja, to jednak dwie różne rzeczy. Dowlokłam się do pierwszego punktu, spisałam kod i padłam na jeden z leżących pni. Niespecjalnie planowałam zmieniać tę sytuacje, było mi dobrze. W takim stanie ciała i ducha znalazł mnie Witek, który wyszedł na trasę po mnie. Namawiał, namawiał i namówił - wstałam i ruszyłam we wskazanym mi kierunku. Mapa mnie już zupełnie nie interesowała, a cała moja uwaga była skupiona na utrzymaniu pionu. Ożywiłam się dopiero przy próbie znalezienia PK 7. Chodziliśmy wzdłuż drogi wypatrując jaru i nic takiego nie było. W końcu przyuważyliśmy, że inni zawodnicy, początkowo plączący się wzdłuż drogi tak, jak i my, gdzieś znikają i to dało nam do myślenia. Okazało się, że to, co braliśmy za piątkę, było siódemką, a piątka stała bliżej startu.
Dalej ruszyliśmy jarem - pominąwszy już fakt, że pod górę, to jeszcze po błocie, wodzie, kamieniach, gałęziach i w ogólnie niesprzyjających warunkach. Dwaj napotkani konkurenci szli w tym samym kierunku, zeznawali jednak, że na inny punkt. Nie daliśmy sobie jednak rozmówić naszej zaplanowanej czwórki, a nawet przekonaliśmy ich do swojej racji. Czego zresztą od razu pożałowaliśmy, bo w końcu była to konkurencja:-) Na górze jaru czwórek mieliśmy do wyboru, do koloru i każdy mógł wybrać coś dla siebie.
W drodze na trójkę zaczęłam odstawać od grupy. Co kilka kroków musiałam siadać i wydawało się, że nigdy nie dotrę pod szczyt niewielkiej w końcu górki. Witek okazał się dżentelmenem i nie porzucił mnie na pastwę losu, tylko czekał aż się pozbieram.
Gdzie chodziliśmy potem - nie pamiętam, nie wiem i nie chcę wiedzieć. Szłam na autopilocie i wszystko było mi obojętne. Chwilami chyba ktoś szedł z nami, ale może miałam już jakieś przewidzenia. Jakimś cudem po kilku godzinach tych męczarni miałam wypełnioną kartę startową, więc chyba coś po drodze znajdywaliśmy. Na koniec okazało się, że zniosło nas hen na zachód i na metę szliśmy z zupełnie innej strony niż wynikało z mapy. Obsługa mety ucieszyła się na nasz widok, bo czekali już tylko na nas i wreszcie mieli fajrant. A my musieliśmy jeszcze dotrzeć na obiad. Miałam co prawda blisko samochód, miałam nawet kluczyki do niego, nie wiedziałam tylko, czy będę w stanie prowadzić. Mimo to, znaleźli się śmiałkowie gotowi wsiąść ze mną do auta. Przy ich dopingu jakoś podjechałam te kilka kilometrów i nawet udało mi się zaparkować.
W nagrodę za przeżycie dnia (na co się w ogóle nie zanosiło) jako jedyna podczas obiadu zostałam nagrodzona naleśnikami z bitą śmietaną i truskawkami:-)

c. d. n.


niedziela, 29 maja 2016

Matnia to jest to! - cz.1

O Matni słyszałam od dawna, ale takie rzeczy, że uznałam - za wysokie progi na moje nogi. Tymczasem Tomek namawiał, namawiał, aż namówił. Mało tego - dałam się zapisać na TU, a nie na trasę familijną, bo od początku byłam przeświadczona, że kategorię zmienię sobie już na miejscu, a po co chłopa drażnić?
W czwartkowy wieczór doznałam jakiejś straceńczej odwagi i ... nie zmieniłam kategorii.W końcu raz kozie śmieć, najwyżej  będą ludzie mieli co przy ognisku opowiadać przez długie lata, jak to trzeba było mnie szukać.
Minuty startowe były wywieszone od dawna, a przy nich numerki zawodników, numerki zaś losowaliśmy na rozpoczęciu imprezy. I jaki wylosowałam? No jaki? Oczywiście, że ten z ostatnią minutą startową. Już byłam gotowa zrezygnować i nigdzie nie iść, ale organizatorzy wykazali się zrozumieniem (a może tylko chcieli sobie oszczędzić dodatkowego trudu szukania zawodniczki po nocy) i zgodzili się na zamianę numerów między mną, a Tomkiem - w końcu nawet nazwiska nie trzeba było zmieniać:-) Teraz to mogłam iść - w najgorszym przypadku zawsze zostawała opcja przycupnięcia pod krzaczkiem i poczekania na Tomka.
Pierwszy etap miał być łatwy, krótki i przyjemny: dookoła chałupy - jak reklamował Piotrek - autor trasy. Faktycznie - mapa nie przeraziła mnie do tego stopnia, żeby ze startu uciec z okrzykiem grozy, szczególnie, że okolice początku trasy obejrzałam podczas wieczornego spaceru. Ostrożnie ruszyłam w stronę pierwszego punktu. Weszłam w krzaki mniej więcej tam, gdzie powinien się znajdować i pierwszy napotkany lampion uznałam za właściwy, bo w zasadzie stowarzysz już zalicza etap. Wróciłam na drogę, rozejrzałam się, czy nie widać jakiś światełek za mną lub przede mną. Niestety - po horyzont zalegał mrok. Obejrzałam mapę. W zasadzie drugi punkt nie wydawał się trudny i faktycznie, po chwili był mój. Po kolejny ruszyłam już nie zastanawiając się nad niczym.
- Iiiii, przecież to łatwizna - powiedziałam sobie w duchu i ruszyłam po trójkę.
Przestałam już wypatrywać światełek innych uczestników, mało tego - przestałam zwracać uwagę na ciemność, odgłosy dobiegające z zarośli, a możliwość zgubienia się jakoś w ogóle nawet mi nie zaświtała.
Po czwórkę weszłam w las na pewniaka. Co prawda nie wiedziałam jaki wycinek dopasować, ale uznałam, że jak znajdę lampion, to i wycinek się jakoś dopasuje, w końcu coś w okolicy będzie charakterystycznego.
Najpierw czesałam spokojnie, nawet nie zwracając uwagi na światła i głosy dobiegające gdzieś z góry. Po kilku minutach zaczęłam się - nie, nie niepokoić, czy wręcz bać - zaczęłam się wściekać, że jak to nie ma, jak powinien być! Po kolejnych kilku minutach do poszukiwań dołączył  zawodnik startujący po mnie, a po chwili następny. Nawet w trzy osoby zajęło nam dobrą chwilę znalezienie czwórki, bo jakoś była wyżej niż nam wychodziło. Na piątce powstał dylemat, który z trzech lampionów jest tym właściwym. Ja w zasadzie nie miałam dylematu, bo dla mnie każdy jest dobry, więc wybrałam najładniejszy. Chłopaki kręcili się niezdecydowani między trzema możliwościami, to poszłam sobie dalej. Na azymut, bo lubię. Weszłam prosto na punkt, ale miałam wrażenie, że po pierwsze jakoś za wcześnie, a po drugie jakoś tak zbyt widokowo powieszony. Za łatwy - jednym słowem. Schodzący z góry tezet, grzecznie zagadnięty, pokazał mi na mapie miejsce z lekka odległe od spodziewanego i stwierdził:
- Tu jesteśmy.
Obeszłam okolicę celem weryfikacji jego zeznań i jak by nie kombinować - nie byłam "tu". Postanowiłam wrócić na piątkę i dokładnie zmierzyć odległość, bo poprzednio jakoś mi to umknęło. Na piątce tymczasem zebrała się już spora grupa deliberująca, która piątka jest bardziej piątką. Ostatecznie większość wzięła "moją" i sporym tramwajem ruszyliśmy po szóstkę (jednak ta widokowa) i dalej.
Przy takiej ilości głów, oczu, latarek i pomysłów szło dość sprawnie, choć przy dziewiątce koncepcji było kilka i żadna na sto procent nie pasowała. Po dziesiątce młodsi koledzy pognali do przodu, a ja z Ewą i Witkiem statecznie (jak przystało na wiek) poszliśmy na jedenastkę. Przy dwunastce utknęliśmy, bo po pierwsze po raz drugi pasował nam wycinek J, który już niby mieliśmy, po drugie żaden ze znalezionych lampionów jakoś nam nie odpowiadał. Łaziliśmy we trójkę - góra-dół - jednym, drugim i trzecim rowem, w końcu dotarło do nas, że to strata czasu i trzeba się na coś zdecydować. W drodze na trzynastkę zginął nam Witek. Ponieważ naszym głównym zadaniem było jednak szukanie punktów kontrolnych, a nie Witka, skupiłyśmy się na tym co trzeba. Czyli na szukaniu PK powieszonego na poziomnicy. Jak wiadomo poziomnice są wyrysowane na ziemi, wystarczy je policzyć i już. Niestety po ciemku jakoś ich nie mogłyśmy zauważyć i na czuja łaziłyśmy po zboczu licząc na cud. I wyobraźcie sobie, że cud nastąpił i naszym oczom ukazał się lampion. Nie zamierzałyśmy szukać żadnego innego, pozostawało tylko dopasować do niego któryś z wycinków. Dla urozmaicenia postanowiłyśmy, że każda weźmie inny, bo i tak nie miałyśmy stuprocentowej pewności, który jest właściwy. Niestety, los nie był dla mnie łaskawy i wybrany przeze mnie, okazał się tym gorszym. Czternastka była podobnego sortu, co trzynastka, więc znowu powtórzyłyśmy manewr z czesaniem i losowaniem wycinka. Droga na piętnastkę okazała się drogą przez mękę, to znaczy przez młodnik, jeżyny, powalone drzewa, dziury - czyli wszystkie dostępne atrakcje. Ale punkt znalazłyśmy! Gorzej natomiast było ze znalezieniem jakiejś przeprawy przez rzeczkę, w końcu machnęłyśmy ręką (każda swoją) i przelazłyśmy wodą. Ostatecznie byłyśmy prawie na mecie w bazie.
Zmieściłam się w ostatniej lekkiej minucie, a jak się rano okazało nałapałam mnóstwo stowarzyszy, co w sumie dało mi czwarte miejsce. Od końca. Dla mnie jednak było jak pierwsze, bo udało mi się nie zginąć i wrócić na metę.

c. d. n.

poniedziałek, 23 maja 2016

Lampionada, jeżynada, pokrzywiada...

Niedzielny poranek okazał się mniej straszny niż przewidywania po sobotniej imprezie i Tomek wcale nie musiał wyciągać mnie za nogę z łóżka - wystarczyło śniadanie podane do niego i od razu chęć życia wróciła.
Start Lampionady tym razem nie był ze szkoły, tylko z daleko wysuniętej w las placówki:-)
Popitoliło mi się już od razu. Z zupełnie nieznanych powodów przyjęłam, że startujemy z dziubka trójkąta oznaczającego start, a nie środka trójkąta, jak ustawa przewiduje i szukać zaczęłam zdecydowanie za wcześnie. Nawet znalazłam fajny dołek, ale niestety bez lampionu. Basia, startująca sto lat po mnie uświadomiła mi moją pomyłkę i pognała dalej. Zanim brutalna prawda dotarła do mojej świadomości, jej już nie było i z problemem trafienia na punkt znowu zostałam sama. Z powodu bujnej roślinności, w przeważającej mierze kolczastej, nie podjęłam się przedzierania na azymut i usiłowałam jakoś dobiec drogami. Tyle, że drogi na mapie sobie, a w terenie sobie.  Ostatecznie dobiegłam do większego traktu już za punktem i namierzyłam się od d..y strony. W czasie poszukiwań natknęłam się na Tomka, który startował lata świetlne za mną i był to już jego trzeci punkt. Wspólnym wysiłkiem znaleźliśmy jakoś ten nieszczęsny lampion.
Zasadniczo byłam już totalnie zniechęcona, zniesmaczona i zabawa jakoś przestała mnie bawić, ale wrócić do bazy, to trochę obciachowo. Poza tym zapłacone, to trzeba wykorzystać:-) No i te kalorie do stracenia...
Na kolejny punkt postanowiłam jednak ruszyć azymutem, bez względu na okoliczności przyrody.  Metoda ta, oprócz tego, że strasznie kancerogenna, okazała się skuteczna i przyniosła sukces. Postanowiłam iść za ciosem i na 24 też się zazymucić. Na szczęście trafił mi się kawałek dość przebieżny i dało radę. W drodze na kolejny punkt zaliczyłam (oprócz jeżyn oczywiście) pole pokrzyw sięgających po pas. Zacisnęłam zęby i parłam przed siebie powtarzając sobie w myślach, że pokrzywy dobrze robią na stawy, a rany z jeżyn kiedyś się wygoją. Tylko spodni mi było trochę żal ... Asfalt, do którego wreszcie dotarłam powitałam z pełnym entuzjazmem, mimo że miałam nim przejść jedynie przez mostek. Za mostkiem, do punktu litościwie prowadziła ścieżka.
Kolejny PK był za rzeczką, a do mostku nie opłacało mi się wracać. Byłam gotowa pokonać ją w bród, ale okazała się większa niż przypuszczałam.  Na szczęście co kawałek leżały powalone drzewa, po których (przy odrobinie szczęścia) dawało się przejść na drugą stronę. Dopuściłam do siebie możliwość zsunięcia się z pnia i wylądowania w wodzie i bohatersko wdrapałam się na prowizoryczny mostek. Udało się przejść bez strat w ludziach i sprzęcie. Uskrzydlona tym osiągnięciem raźno ruszyłam pod górę. Chyba zbyt raźno, bo na szczycie zrobiło mi się coś niewyraźnie. Nadbiegającego z naprzeciwka Tomka poinformowałam, że planuję sobie umrzeć i jeśli nie wrócę do bazy, to ma odnaleźć moje truchło. Jak rzekłam, tak też zaczęłam czynić. Oddaliwszy się kilka metrów od ścieżki (żeby nie zagracać jej swoimi zwłokami) przysiadłam na glebie, a gdy i to nie pomogło przeszłam do wpółleżenia. Po kilku minutach relaksu doszłam do wniosku, że procedurę zejścia śmiertelnego przełożę jednak na inna imprezę (prawdopodobnie będzie to Matnia) i ruszyłam dalej. Pomysł biegu odrzuciłam raz na zawsze. PK 38 był prościutki, za to następny - 31 w samym środku jeżyniska.  I tak byłam już poraniona, więc parę szram więcej nie robiło na mnie wrażenia.
Do PK 26 udałam się asfaltem przez mostek. Już do samego lampionu wiodła tak wydeptana ścieżka, że nawet nie musiałam go szukać. Wystarczyło iść po śladach.  Kolejne dziesięć punktów było usytuowanych w zdecydowanie przyjaźniejszych okolicznościach przyrody, czyli bez jeżyn i pokrzyw. Za to z anomaliami magnetycznymi w okolicach  najstarszej sosny.  Ten teren jako tako ogarniałam już po poprzednich imprezach, więc jak mi wyginało azymut, to i tak sobie radziłam. Po drodze spotkałam Agatę i Adama, którzy radośnie machali do mnie z wysokości rowerów, a ja na ich widok udawałam, że biegnę.
Od PK 51 znowu zaczęły się jeżyny, ale ponieważ nie miałam już miejsc na nowe rany, starałam się iść ścieżkami, nawet jeśli znaczyło to spore nadkładanie drogi.
Przed szkołą biegał już nerwowo Tomek, bo nie wiedział - czekać na mnie, aż sama wrócę, czy iść szukać zwłok. Wyraźnie ulżyło mu na mój widok. Organizator także ucieszył się moim powrotem, bo zaliczyć imprezę ze stratami w zawodnikach, to same kłopoty. Tym sposobem dostarczyłam radości wielu osobom samym swoim pojawieniem się.
W sumie to miło widzieć jak ktoś się cieszy na mój widok i tak sobie myślę, ze może warto manewr późnego powrotu powtarzać częściej.

środa, 18 maja 2016

Szybki Mózg na Młynowie

Co to był za bieg, proszę państwa! Co to był za bieg!
Start udało mi się odnaleźć od pierwszego spojrzenia na mapę i pędem rzuciłam się w stronę jedynki. Dopadłam ją, a po drugiej stronie ulicy stała dwójka. Namierzyłam się z niej na trójkę i ruszyłam. Nagle z naprzeciwka wypadła sfora psów z wolnego wybiegu, a za nimi jeszcze dwa na długich smyczach. Ponieważ przed psami czuję lekki respekt (że tak eufemistycznie powiem), zatrzymałam się i z lekkim niepokojem (że  znów użyję eufemizmu) czekałam co będzie dalej. Od razu przypomniało mi się, że w razie ataku psa najlepiej położyć się, zakryć rękami głowę i udawać trupa. Nie wiem, czy z tym trupem, to czasem nie sposób na niedźwiedzia, a nie psa, ale i tak głupio mi było kłaść się na środku osiedla i robić za sztywniaka. Na wszelki wypadek stałam bez ruchu do momentu, aż właściciele  odprowadzili swoich pupili na bezpieczną odległość. Dopiero wtedy pobiegłam dalej. Wydawało mi się, że biegnę w słusznym kierunku, ale najwyraźniej podczas psiej przygody musiałam się obrócić w kółko i obecne "przed siebie" nie było tym samym co przedtem. Po chwili nic mi się z mapą nie zgadzało i w ogóle nie wiedziałam gdzie jestem. Biegłam dalej skręcając wciąż w jedną stronę żeby wrócić do punktu wyjścia. Usiłowałam wypatrzyć jakikolwiek lampion żeby po kodzie jakoś się zlokalizować. Wreszcie przed jednym z bloków mignęło coś pomarańczowego. I wiecie co to było? Moja poszukiwana trójka!. Niestety dziesięć minut wsiąknęło w asfalt:-( Zastanawiałam się, czy warto dalej biec, ale zapłacone, to co ma się zmarnować. Trzeba wykorzystać, choćbym miała być ostatnia.
Z kolejnymi punktami już nie miałam żadnych problemów, a biegło mi się tak dobrze, że niektóre przeloty mam lepsze niż Tomek. Prawdę mówiąc nie wiem jak to się stało, bo po drodze wszyscy mnie wyprzedzali, mimo, że cały czas biegłam a nie szłam. Chyba dlatego, że słysząc za sobą tupot, automatycznie przyspieszałam, żeby nie dać się tak łatwo.
Pod koniec biegu poczułam jak żołądek skręca mi się i zawiązuje na supełek. Z literatury dotyczącej biegania, co to się kiedyś naczytałam, pamiętałam, że kolejnym etapem jest sztuka ludowa, czyli haft łowicki. Nie chcąc do tego dopuścić nieco zwolniłam i pouprawiałam sobie slow jogging. Na metę wpadłam wpół żywa, ale o własnych siłach doczołgałam się do punktu sczytywania czipa. Zgodnie z przewidywaniem, wynik nie był powalający, ale ostatecznie nie biegam dla wyniku, tylko biegam bo.... w zasadzie to nie wiem dlaczego. Chyba na zasadzie: jak wszyscy, to wszyscy - babcia też!

wtorek, 17 maja 2016

Sama jedna w ciemnym lesie

Po dotarciu do bazy po etapach dziennych mieliśmy godzinkę czasu do wyjazdu na obiad, którą to godzinkę (no, może nie całą) spędziłam pod prysznicem. W odróżnieniu od dnia poprzedniego była ciepła woda, umyłam się więc za dwa dni i jeszcze na zapas.
Na obiad pojechaliśmy do centrum Grudziądza, gdzie od razu po posiłku była przewidziana trasa krajoznawcza. Ponieważ organizatorzy koniecznie chcieli pokazać nam wszystko, co w mieście godne uwagi, mapka składała się z miliona fotek wielkości połowy znaczka pocztowego (małego znaczka), które mieliśmy zlokalizować na trasie. Dla takiej ślepoty jak ja, było to oczywiście nierealne, ale na szczęście poszliśmy całą bandą i wspólnymi siłami usiłowaliśmy zmierzyć się z zadaniem.
Kiedy dotarliśmy do muzeum, okazało się, że mamy za mało czasu na dokładne zwiedzenie, więc tylko wpadliśmy zaliczyć kolejne obiekty z mapy. Trochę szkoda, że wszystko widzieliśmy w biegu, chociaż z drugiej strony, może to być motywacją do ponownego przyjechania do Grudziądza.
Przed odjazdem autobusu zdążyliśmy jeszcze iść na lody, bo kolega organizator powiedział, że nie odjadą bez nas, więc możemy spokojnie zjeść. Pyszne były!
W bazie padłam. Bolało mnie wszystko, ze szczególnym uwzględnieniem nóg. Zakopałam się po uszy w śpiworze i łudziłam się, że nikt mnie do rana nie znajdzie. Nie ruszało mnie nawet to, że po dwóch pierwszych etapach prowadzimy w naszej kategorii, a drugi etap wręcz wygraliśmy. To znaczy Tomek wygrał, a ja tylko przy okazji pławiłam się w jego chwale.
Wyciągnięta za uszy ze śpiwora jakimś cudem dowlokłam się do startu, a po chwili nawet się obudziłam. Kiedy organizator podsunął mi mapę, w pierwszej chwili zobaczyłam jaja na grzędach, a dopiero po chwili doczytałam, że to liczydło z koralikami. A skoro liczydło to i matematyka, a jak matematyka, to wymiękam. Kiedy już dopytaliśmy się co znaczą poszczególne zwroty w opisie i mniej więcej zrozumieliśmy o co chodzi, ruszyliśmy na najbliższy punkt. Początek żarł dobrze. Zebraliśmy X, Y i jedynkę z linii E i zaczęło zdychać. Autor w opisie mapy twierdził, że "mapa zawiera tyle informacji ile trzeba", ale ja bym polemizowała. Baaardzo bym polemizowała. Zaznaczone punkty były mało charakterystyczne, a powycinanie wszystkiego poza rzeźbą nie pozwalało wpasować się w rzeczywistość. Próbowaliśmy brać liczydło najpierw w poziomie, potem w pionie, a potem jak popadło. Mało nie zginęłam w lesie, bo Tomek wysłał mnie szukać lampionu w jedną stronę, sam poszedł w drugą, a potem okazało się, że szukałam nie tam gdzie trzeba. Nie byłam w tym odosobniona, bo ze mną szukało kilka innych osób.
Czas się kurczył, punktów nie przybywało, a widok Agaty, Ani i Zuzy piknikujących na ławeczce zamiast szukających lampionów, zupełnie mnie zdemotywował. Coraz bardziej zostawałam w tyle, a kiedy na hasło - biegniemy!- jeszcze wolniej przebierałam nogami, Tomek uznał, że jestem elementem bezużytecznym, balastem, zawadą i należy się mnie pozbyć. Pokazał mi ręką , w którą stronę do drogi, wytłumaczył jak dalej i kazał iść w stronę mety. Sam oddalił się w przeciwnym kierunku. Po chwili stałam sama, samiuteńka w wielkim, ciemnym lesie pełnym nosorożców, tygrysów szablozębnych, niedźwiedzi grizzli i innego robactwa. W tym momencie uzmysłowiłam sobie, że na Matnię na pewno nie pójdę na żadne TU, tylko najwyżej na trasę familijną.
Z duszą na ramieniu wkroczyłam w mrok. Odnalezienie drogi nieco przywróciło mi spokój, ale odgłosy dobiegające z ciemności jeżyły włosy na całym ciele. Dopiero kiedy szelesty, chrumkania, trzaski gałęzi, mlaskania ustąpiły warczeniu samochodów, poczułam się znacznie lepiej. Wróciłam do cywilizacji. Po chwili spędzonej na delektowaniu się widokiem asfaltu, lamp i samochodów, doczekałam się powrotu Tomka z lasu i razem pognaliśmy na metę, bo czas już się kończył. Meta w międzyczasie przemieściła się bliżej w stronę bazy, niektórzy twierdzili, że to meta stowarzyszona, ale świeżo po pinockim kursie pamiętaliśmy, że nie ma czegoś takiego jak meta stowarzyszona, więc spokojnie oddaliśmy kartę startową. Okazało się, że organizatorzy byli na bakier z przepisami i usiłowali uskutecznić stowarzyszenie mety, ale ktoś ostatecznie wybił im to z głowy.
Rano długo czekaliśmy na ostateczne wyniki, a w miarę pojawiania się kolejnych karteczek przybywało osób chętnych do protestowania. Wydawało się, że nie doczekamy się zakończenia, ale w końcu udało się ostudzić emocje, wytłumaczyć sobie wzajemnie wszystko i przystąpić do ogłaszania wyników. W klasyfikacji końcowej zajęliśmy (my - he,he - jasne, że głównie Tomek) drugie miejsce, a przegraliśmy tylko o włos, o jedną lekką minutę, czy jakoś tak. Dla mnie w sumie i tak najważniejsze było, że w ogóle przeżyłam.
Do Warszawy wracaliśmy w towarzystwie Marcina, oczywiście robiąc po drodze trino - tym razem we Włocławku.

c. d. nie n.

poniedziałek, 16 maja 2016

Okresowy tetris, czy jakoś tak...

W sobotę rano zamiast dwóch autobusów w odstępie czasowym, przyjechały oba naraz i na start pojechaliśmy wszyscy, czyli dziki tłum. Dla nas było to o tyle niekorzystne, że mieliśmy sześćdziesiątą szóstą minutę startową i godzinę musieliśmy marznąć w oczekiwaniu na swoją kolej.

Zanim doszło do nas, wiedzieliśmy już, że mapa składa się ze schematu dróg i mnóstwa małych poprzekręcanych pierścieni, z którymi na pewno coś trzeba zrobić. Podpatrzyliśmy też w jakim kierunku oddalają się zawodnicy z naszej trasy.  Niestety, specjalnie nam to nie ułatwiło życia, bo wciąż było za mało danych.
Kiedy już dostaliśmy nasze mapy i doczytałam do momentu "wspólnego okresu obrotu", wiedziałam, że nie jest dobrze. Wszelakie matematyczne zadania zdecydowanie znajdują się poza obszarem mojego zainteresowania oraz możliwości intelektualnych. Wiedziałam tylko, że tak musimy kręcić pierścieniami, żeby wszystko trzymało się kupy i jakoś dało się przechodzić z pierścienia na pierścień. Tomek niby wyliczył ten nieszczęsny okres obrotu, a ja według podanego wzoru liczyłam obrót faktyczny. Wychodziło tak średnio i raczej staraliśmy się kierować rzeźbą terenu. Po wyjściu z dołka, w którym stał PK 2 spotkaliśmy Agatę, Anię i Zuzę, które wciąż kombinowały z obrotami. Pewnie poszlibyśmy dalej razem, ale utknęliśmy, bo Tomek stwierdził, że to na pewno nie to, co wzięły dziewczyny. Faktycznie my mieliśmy inny lampion, a one inny, a ja i tak nie wiedziałam, który jest właściwy.
Wycinki, na których były drogi jeszcze szło jakoś ogarnąć, ale te z wyciętą drożnią jakoś nie przemawiały do nas. Drobnych góreczek i dołków wszędzie było pełno i mapa pasowała do wszystkich, bo brakowało punktów odniesienia. Szczególnie wzruszyły nas PK 9 i 13, które były umiejscowione na poziomnicy, a jak wiadomo, te są szczególnie dobrze zauważalne w terenie. Wręcz wyrysowane grubą krechą.
Przez większość drogi nie wiedziałam gdzie jestem, skąd się tam wzięłam i co dalej. Pierścienie skołowały mnie całkowicie.
Na mecie czekało na nas pyszne drożdżowe ciasto z kruszonką. Takie ogrooomne kawały. Idąc za przykładem Zuzy wygarnęłam z opróżnionego już kartonu całą rozsypaną kruszonkę, bo to przecież najlepsze. Na kolejną edycję imprezy zamówiłam sobie samą kruszonkę, bez ciasta. No, może z odrobinką.
Drugi etap nie zapowiadał się dobrze. Wnioskowałam to z ilości osób siedzących na trawie i pracowicie szkicujących coś na kalkach.
- Na pewno nie wolno ciąć mapy - zauważyłam.
Była to celna konkluzja i po chwili i my siedzieliśmy z kalką, ołówkiem i nożyczkami. Mapy może i nie można ciąć, ale prywatną kalkę kto nam zabroni?! W końcu po półgodzinie wytężonych prac plastyczno-koncepcyjnych udało się złożyć całego tetrisa i ruszyliśmy. Mieliśmy pełną mapę i wydawało się, że wystarczy pójść i zebrać, co jest do zebrania i po sprawie. Już pierwszy punkt sprawił kłopot, bo nic się nie zgadzało. W potencjalnym miejscu PK kręciły się Agata, Zuza, Ania i Justyna. Kiedy porównaliśmy nasze złożenie wycinków, okazało się, że mamy trzy różne wersje i każdy szuka czego innego w jednym miejscu. Po natychmiastowej burzy mózgów udało się wypracować nową koncepcję złożenia, która po porównaniu z terenem okazała się jedyną słuszną. Przy okazji okazało się, że w okolicy jest stowarzyszone jeziorko, do którego zdecydowanie mamy nie iść, bo to nie to poszukiwane.
Mając niemal pełną mapę (niemal, bo znowu powycinano nam niektóre drogi) czułam się zdecydowanie pewniej niż na poprzednim etapie i przynajmniej wiedziałam gdzie idziemy. Tak mniej więcej oczywiście, bo drogi urywające się na mapie nagle i niespodziewanie  trochę mieszały mi w głowie.
W połowie trasy dziewczyny odłączyły się od nas, bo zaczynały wpadać w ciężkie minuty i bardziej opłacało im się iść na metę niż szukać pozostałych punktów, a my ruszyliśmy po resztę. Najtrudniej było znaleźć punkty stojące na niczym, bo nic jest z zasady mało charakterystyczne. Ale oczywiście daliśmy radę. To znaczy Tomek dał, bo ja starałam się głównie nie przeszkadzać, liczyć parokroki, wspierać moralnie i przyspieszać na komendę. Przyspieszać musieliśmy aż do biegu, bo kończył nam się czas i na metę wpadliśmy dosłownie w ostatniej lekkiej minucie. I myślałby kto, że to już koniec łażenia, a tu nie. Do bazy musieliśmy dojść jeszcze półtora kilometra i to bez zejściówki! Na próżno, z pustym przebiegiem. U nas by taki numer nie przeszedł. A przecież wystarczyło powiesić ze dwa marne lampiony i ile radości by było od razu.

c. d. n.

niedziela, 15 maja 2016

Ekoton - dojazd - bilans strat i zysków.

Na piątek wzięłam sobie urlop, bo co będę pracować, jak mogę nie pracować. Tym sposobem mogliśmy wyjechać do Grudziądza już rano, robiąc po drodze kolejne trina.
Od momentu zamknięcia za sobą drzwi domu wciąż myślałam, czego zapomnieliśmy zabrać, bo przecież zawsze się czegoś zapomina. Co chwilę pytałam Tomka:
- A wzięliśmy latarki?
- A wzięliśmy ręczniki?
- A wziąłeś swój bilet?
- A wziąłeś ...? itd., itp.
W końcu padło odpowiednie pytanie:
- A wzięliśmy materace?
I tu zaległa cisza, po czym padła odpowiedź:
- Nie!
Dodam tylko, że mieliśmy nocować w namiocie i byliśmy na tyle daleko od domu, że nie opłacało się wracać. Wymyśliliśmy więc, że może kupimy po drodze jakieś najprostsze karimaty jednorazówki.
Pierwszy trinowy postój zrobiliśmy w Nowym Dworze Mazowieckim. Trino jak trino - tylko jeden błąd, ale za to natknęliśmy się na naleśnikarnię i sklep sportowy. Naleśniki jednak okazały się takie sobie, a najtańsza karimata była stanowczo za droga jak na jedno użycie. I w sumie dobrze (w temacie karimat), bo to natchnęło nas do zadzwonienia do Basi (która z Darkiem miała wyjechać później) z prośbą o ratunek. Na nasze szczęście jeszcze ją zastaliśmy i sprzęt miała pod ręką. Byliśmy uratowani.
Kolejne trino czekało na nas w Ciechanowie. Z jednej strony takie trochę przestarzałe (z 2014 roku), bez żadnych informacji o oglądanych obiektach, ale za to z wycinkiem do dopasowania. Niby proste, a nie od razu nam się udało. Główną atrakcją Ciechanowa okazały się jednak sklepy obuwnicze, z bogatym asortymentem i genialnymi cenami. Już w drugim odwiedzonym sklepie udało mi się kupić buty, jakich w Warszawie szukałam od miesiąca - czyli tanie, eleganckie i wąskie.
Po przejściu w sumie jakiś ośmiu kilometrów moje potrzeby rekreacji ruchowej były w pełni zaspokojone, Tomek jednak nalegał na zrobienie kolejnego trina - w Mławie. No to co? Miałam mu odmówić? Zebrałam się w sobie i przeszłam te 27 punktów kontrolnych. No dobra, do tych najdalszych podjechaliśmy samochodem, ale i tak miałam dość. W Mławie ani nic nie zjedliśmy, ani nic nie kupiliśmy i ruszyliśmy już prosto do Grudziądza. Nawigacja zaprowadziła nas dokładnie do bazy zawodów, a nie jak w przypadku ubiegłorocznego Wakacyjnego InO w Tarłowie, w szczere pole.
Zarejestrowaliśmy się, razem z organizatorem dokonaliśmy skomplikowanych obliczeń w temacie dopłaty, uiściliśmy i wzięli się za stawianie Pałacu Kultury (jak kiedyś ochrzczono z racji rozmiaru nasz namiot). Wspólnym wysiłkiem osób zgromadzonych na polu namiotowym ta skomplikowana sztuka udała się prawie idealnie i mogliśmy udać się na zakupy. Oraz odebrać pizzę, bo okazało się, że dowóz na kamping jest bezsensownie drogi, a zobaczyć Grudziądz nocą - bezcenna rzecz. Z braku sił obejrzeliśmy tylko rynek, bo tam była zlokalizowana pizzeria, ale lepszy rydz, niż nic.
W bazie czekały już na nas dowiezione przez Basię materace, mogliśmy więc udać się na zasłużony wypoczynek.

c. d. n.

czwartek, 12 maja 2016

A to Polska własnie... W tych pokrzywach????

Ufff, naprawiło się. Myślenie się naprawiło. Tym razem nie gapiłam się bezradnie na mapę, tylko od razu wzięłam się za dopasowywanie kawałków, a tych autorowi narobiło się wyjątkowo dużo, bo aż szesnaście. Daj takiemu nożyczki, to się głupio bawi...Podział administracyjny na województwa zrobił skubaniec.
Raz, dwa udało nam się znaleźć powiązania między kolejnymi parami województw, niestety jakoś nie chciało się to przełożyć na ogólną wizję całej Polski. Stwierdziliśmy, że nie będziemy tracić czasu na wizje, tylko pójdziemy do pierwszego PK, a potem się zobaczy. Zaczęliśmy od B. Niestety, jedyne co potem zlokalizowaliśmy, to PK U leżący po przeciwległej stronie startu. Głupio tak miotać się tam i z powrotem, ale z braku alternatywy nie było wyjścia. Oczywistym jest, że przekombinowaliśmy, a w zasadzie to zmylił nas projektant budynku, który przyjęliśmy za wyznacznik miejsca, bo zrobił go symetrycznego i wycinek braliśmy za lustro. Kiedy już doszliśmy co i jak, kolejny raz przemaszerowaliśmy obok startu wzbudzając entuzjazm autora trasy. Przy PK U zauważyliśmy, że pokrywa się z W, ale że także z A, to już nie. Na szczęście, jak się docelowo okazało.
P bylibyśmy przegapili, ale Zawsze Ostatni z rozpędu pokazali nam gdzie go szukać i pewnie zaraz tego pożałowali, bo tym samym zmniejszyli swoje, a zwiększyli nasze szanse:-)
Punkty O, T i R znaleźliśmy bez problemu, a potem zaczęły się schody. Jakoś nie mieliśmy wycinka z ciągiem dalszym, a wizji całości trasy też nadal nie. Z braku alternatywy poszliśmy tam gdzie wszyscy. Wspólnym wysiłkiem kilku zespołów wytypowaliśmy PK N. My z Darkiem planowaliśmy wziąć od razu M, ale Wojtek namącił nam w głowach, że zna teren i doprowadzi do S. Poszliśmy wszyscy. Zastaliśmy kilka alternatywnych esów i nie mogąc się zdecydować, który lepszy, wróciliśmy jednak po pewniaka M.
 PK L stał za polem pokrzyw. Mnie nie ruszało, ale Darek w swoich krótkich portkach przeszedł terapię antyreumatyczną. Przy jeziorku wyzbieraliśmy wszystkie podwójne punkty, a potem doczytałam, że musimy zaliczyć co  najmniej 15 wycinków. W tym momencie było to już niemożliwe:-(  I na wuja nam były te podwójne ...
Przy cmentarzu, zagadnięci przez tubylczynię:
- A co tak wszyscy z kartkami tu chodzą? - wyjaśniliśmy w czym rzecz, w zamian otrzymując informację gdzie dojdziemy ulicą, na której byliśmy. Okazało się, że prosto na metę. Jeszcze przypomniało nam się o zadaniach. Azymut każde z nas wyznaczyło na oko, po czym wyciągnęliśmy średnią arytmetyczną i wyszło akurat w sam raz. Z odległością Darek znacznie przestrzelił, a ponieważ ja nie strzelałam w ogóle to i nie było z czego brać średniej. Po drodze na metę zgarnęliśmy jeszcze dwa brakujące punkty i z kompletem ilościowym, ale niestety nie jakościowym zakończyliśmy wyprawę przez całą Polskę.
Zwycięstwa się nie spodziewamy, ale uznaliśmy, że inni też czasem muszą wygrać żeby się nie zniechęcić, a nas już i tak nic nie odwiedzie od InO.

Majowy szlemik

Zepsuło mi się myślenie.
Najpierw nie mogłam pojąć zasad deklarowania ilości punktów planowanych do wzięcia (że niby coś na kształt brydża), potem nie mogłam ogarnąć mapy. Obiektywnie patrząc - mapa była dość łatwa i mniej więcej wiedziałam gdzie iść, ale jak dochodziło do szczegółów nie nadążałam za Darkiem z odnajdywaniem się w rzeczywistości. Za szybko jak na mój nadwątlony tygodniem InO umysł. Na Polu Mokotowskim byłam już kilka razy na zawodach i teoretycznie wiedziałam gdzie co jest, ale jakoś nie szło mi wykorzystanie tej wiedzy w praktyce. Szczytowym osiągnięciem było przejście między dwoma lampionami wiszącymi niemal na wyciągnięcie rąk i stwierdzenie:
- Nic nie znalazłam.
W związku z powyższym kolejny dzień chodziłam na sępa i czuję, że wciąż trwam w letargu. Nie wróży to dobrze następnej imprezie.
Tomek chyba też chodził jakiś zaćmiony, bo wszyscy z jego trasy wracali przed czasem, on - tradycyjnie - po czasie. Chociaż może to i nic dziwnego, bo oprócz patrzenia w mapę, ciągle nas śledził. Sam przyznał się, że cztery razy nas sprawdzał! Tyle czasu już chodzę z Darkiem, a Tomek wciąż nie wierzy w nasze czyste intencje ...

środa, 11 maja 2016

Na Smoka, czy na sępa?

Wczorajszy Smok stał pod znakiem zapytania w związku z walącym się zjazdem OM PTTK, na którą to imprezę nakazano zjeżdżać Tomkowi pod karą mandatu, a ja pojechałam go pilnować. Pojechało też mnóstwo innych osób potencjalnie zainteresowanych smokiem.
W zaistniałej sytuacji, Gosia (szefowa tej edycji) postanowiła czekać na nas do upadłego i nie zwijać kramiku choćby do rana.
Tomek dał się wciągnąć na członka (zarządu), ja mimo usilnych namów dobiegających z prawa i lewa nie dałam się skusić na tę przyjemność, uznając, że kobiecie w pewnym wieku takie figle już nie przystoją:-)
Kiedy już wybrano, kogo miano wybrać i zakończono wszystkie papierkowe formalności, wreszcie mogliśmy jechać na InO. Tyle tylko, że w tym momencie moim priorytetem była kolacja i łóżko. Tak byłam wyczerpana czuwaniem nad poprawnością głosowania przez Tomka, że wizja błąkania się po parkach i osiedlach stała się wręcz przerażająca. Odwrotu jednak nie było. Do kompletu wzięliśmy jeszcze Anię K. i szybko podpięliśmy się pod Basię i Darka, którzy chwilę wcześniej wystartowali i wciąż tkwili pod latarnią. Zanim zdążyłam obejrzeć mapę, już ruszyliśmy, a kiedy ją przeanalizowałam byliśmy daleko od miejsca startu, w związku z czym nie potrafiłam się umiejscowić. Nie żeby mi to jakoś przeszkadzało. I tak postanowiłam iść na sępa. Szłam więc za grupą, a pochód zamykała Ania, która również wybrała tę samą opcję.
No dobra, ze trzy razy miałam przebłyski i wiedziałam skąd i dokąd idziemy, a nawet do jednego z PK pognałam przodem (że to niby ja prowadzę tę grupę:-))
Wyszliśmy sobie jakoś mało optymalnie, bo w środek trasy i żeby zaliczyć całą, musielibyśmy iść ruchem wahadłowym. Czyli kawał wrócić niemal po śladach. Z braku innej opcji tak też zrobiliśmy i był to bardzo dobry manewr. Jego genialność polegała na tym, że trasa przechodziła obok startu/mety. Oczywistym jest, że skoro jest meta, to należy skorzystać z jej dobrodziejstwa, a nie plątać się do rana po mieście. Po koronnym argumencie:
- Ale organizatorzy też chcą iść do domu - wszyscy złożyliśmy broń (znaczy się karty startowe) i oddali się konsumpcji zachomikowanych dla nas dóbr w postaci ciast trzech rodzajów.
Wyniku z tego raczej nie będzie, ale impreza zaliczona.

TRInO z Piastowem i Niepoślipką

W związku z tygodniem InO i wolnym terminem coś trzeba było wymyślić, więc Tomek przywołał niezawodny dyżurny temat - TRInO z Niepoślipką. Szybko i beznakładowo się organizuje, a punkciki na odznakę lecą:-)
W wyniku burzy mózgów (mojego i Tomka) padło na Piastów, bo na tyle blisko, że można bez problemu dojechać, trasa dość długa, więc dojazd nie przeważy przejścia i mało osób tę trasę przebyło. Jednym słowem - same zalety.
Na imprezę zapisało się aż 20 osób, ale jak to w życiu bywa dotarło 15. Przejście odbyło się klasycznie - jedna, góra dwie osoby patrzyły na mapę i prowadziły - reszta wiodła ożywione życie towarzyskie. Osoby prowadzące co jakiś czas się zmieniały, bo komu chciałoby się odwalać całe przejście za innych, dzięki temu chyba każdy miał swój mały wkład w całość. Za to każdy pilnie zwracał uwagę czy punkty są dobrze zaznaczone na mapie i dobrze opisane, bo jaka to frajda wytknąć autorowi trasy błędy:-) Tym razem nie mieliśmy zbyt wiele używania i na siłę szukaliśmy dziury w całym.
Ania i Paweł niczym elektrony po orbicie, krążyli wokół nas na rowerach, to pojawiając się, to znikając. Cwaniaczki - raz, dwa zaliczali punkty, nie czekając aż my dowleczemy się na nogach. Co chwilę ktoś przypominał sobie po co jest na trasie i nerwowo pytał innych:
- Co było w piątce (dziewiątce, dwunastce itp.)?
W końcu udało się odnaleźć wszystkie zaznaczone na mapie miejsca, zdążyć z tym przed zmrokiem i po  typowym inockim pozdrowieniu - Do jutra! - rozejść się do samochodów, autobusów, pociągów.

PS
Jak dostanę jakieś fotki, to dorzucę.

wtorek, 10 maja 2016

Promocyjne WIMnO

To już moje trzecie WIMnO. W pierwszym polegliśmy na warstwicach, co i tak dało nam dobry wynik, drugie wygraliśmy, a na trzecie poszłam z Darkiem.
Aaaaale, najpierw to była dojściówka i trino. A te sprawy to już po bożemu, z mężem.
Skrajne punkty trino wzięliśmy z samochodu, a potem to już mieliśmy dwa w jednym, czyli dojściówka i trino na raz. Człowiek się nie rozdwoi, więc ja pilnowałam trina, Tomek dojściówki, czyli w praktyce miotaliśmy się po tym samym terenie i konsultowaliśmy osiągnięcia. Razem z nami miotał się coraz większy tłum ludzi wpatrzonych w kartki i rozglądających się dookoła, bo sytuacja tego wymagała.
Kiedy już udało się znaleźć wszystkie punkty zameldowaliśmy się na starcie. Zastanawiałam się, czy jego usytuowanie przy cmentarzu ma jakiś proroczy aspekt, czy tylko tak wyszło, ale przyjęłam założenie, że chyba nas na śmierć nie zamęczą.
Tomek od razu ruszył na swoje tezety, a ja czekałam na Darka. Czekałam, czekałam, czekałam i czekałam. W międzyczasie przygarnęłam do zespołu Anię (dziecię swoje), wypiłam jej pół piwa, zjadłam zapasy na etap i wreszcie po telefonicznej interwencji pojawił się i Darek.
Mapa najpierw przeraziła mnie lidarem i to nie tym szarym, co powoli oswajam, tylko tym z kolorowymi plamami, co to wygląda jak zawartość człowieka oddana otworem górnym, bądź dolnym. Na szczęście szybko okazało się, że niemal cały ten teren jest na normalnym rysunku obok i w sumie poskładanie wszystkiego do kupy było całkiem łatwe. Jeden wycinek opierał się naszej inteligencji i nie dawał się nigdzie wpasować. Twórca mapy robił co mógł, żeby nas naprowadzić na ślad, ale nie bezczelnie podpowiedzieć.  Jego wysiłki spełzły na niczym, a PK R sami dopasowaliśmy sobie potem. Zaraz na początku trasy autor złośliwie postawił punkt w mrowisku i akurat padło na Anię spisywać go. Po chwili usłyszeliśmy dziki wrzask i zobaczyliśmy ją biegnącą na oślep przed siebie. Chwilę potem zaczęła zdzierać z siebie buty i ubranie. No dobra, głównie buty. Ale tylko dlatego, że ją poganialiśmy.
Potem szło dobrze - więcej mrowisk nie było (a przynajmniej nie w bezpośredniej bliskości lampionów), mapa układała się dość logicznie, czasu wciąż mieliśmy sporo w zapasie. Chwilkę zeszło nam z szukaniem punktu G, ale z tym to każdy ma problem, a przynajmniej kolorowe tygodniki tak piszą.
Zawaliliśmy przy PK F. To znaczy ja z Darkiem, bo Ania poszła lokalizować PK M, co mieliśmy go w planach w następnej kolejności. Zeszliśmy z górki, rozejrzeli się za Anią, a że jej nie było w zasięgu wzroku, ruszyliśmy przed siebie. Kierunek to nawet mieliśmy dobry, ale zwrot zdecydowanie przeciwległy. Zorientowaliśmy się na widok PK N, który wisiał już na drodze do mety.  Co było robić? Spisaliśmy N, zrobili w tył zwrot i wrócili do Ani, która zaczęła już telefonować do nas. Dalej wszystko poszło gładko, ale ten stracony czas akurat zapewnił nam lekkie minuty.
Na drugi etap poszliśmy już tylko we dwójkę z Darkiem. Mapa nie spodobała mi się od pierwszego wejrzenia, więc żeby to zamanifestować wzięłam nożyczki i pocięłam ją na kawałki. Potem usiłowaliśmy z Darkiem jakoś te kawałki scalić ze sobą, bo tak iść całkiem bez mapy, to jeszcze nie nasz poziom. O ile te jajowate kawałki jeszcze pasowały sensownie do siebie, to z jedynką mieliśmy drobny problemik - pasowała na kilka różnych sposobów i nie wiadomo było, który lepszy. Na dokładkę pociętą mieliśmy tylko jedną mapę i wciąż wyrywaliśmy ją sobie wzajemnie z rąk, co wybitnie nie sprzyjało spokojnej kontemplacji.
PK A i B znaleźliśmy bez problemów, bo były blisko startu i na jednym wycinku.  Następny do wzięcia wytypowaliśmy G. Jak nic wychodziło nam po prawej stronie drogi, a wszyscy uparcie brali ten po lewej. Patrzyliśmy na to z satysfakcją, że my będziemy mieć dobrze, a oni źle. Potem wszyscy znikali gdzieś za wyrębem, a nam kolejny punkt wypadał na górce przy granicy kultur. Drobny problemik był tego rodzaju, że ani górki, ani granicy kultur nie było. Sczesaliśmy kawał lasu, mapę wyoglądaliśmy z każdej strony pińćset razy i ... nic. Dlaczego i dokąd poszliśmy dalej - nie wiem. Po prostu poszłam za Darkiem. Kiedy zobaczyliśmy dziurę w ziemi wypełnioną wodą uznaliśmy (i słusznie), że to potrójna dziura J, K, F. Potem zgarnęliśmy L, E i D, a C wychodziło nam gdzie indziej niż autorowi mapy. Oczywiście tam gdzie szukaliśmy nic nie było, wzięliśmy więc punkt najbardziej odpowiadający ukształtowaniem terenu, bo zawsze można go uznać za stowarzysza.
W międzyczasie Darek doznał oświecenia w temacie dopasowania wycinka w kształcie jedynki, złożył samokrytykę za uparte trzymanie się pierwotnej wersji i oddał mapę w moje ręce żebym doprowadziła do G, które musieliśmy przebić i na H, co stało kawałek dalej. Teraz wszystko się zaczęło zgadzać. Z H poszliśmy na M , potem na I. Mieliśmy już dość tego etapu i nie zawracaliśmy sobie głowy dokładnym przeszukiwaniem lasu - braliśmy, co chociaż trochę przypominało właściwy punkt, byle szybciej skończyć i wrócić na metę.
O dziwo, na mecie był już Tomek. Nie wiem jak to zrobił, że nie wrócił ostatni (jak lubi), ale fakt ten bardzo mnie ucieszył. Nogi już mi odpadały, w brzuchu burczało z głodu, a dom przyciągał jak magnes.

Niedawno pojawiły się wyniki. Okazało się, że mamy jakąś promocję, bo za czwarte miejsce dostaliśmy 1000 PP do TMWiM-a. A za dwa stowarzysze tylko 25 punktów karnych.
Nie ma to jak żyć w przyjaźni z sędzią zawodów:-)))

poniedziałek, 9 maja 2016

OMTTK skupiony w Soczewce

Wyjechaliśmy bardzo wcześnie, czyli nie wyspałam się.
Start InO był przewidziany na godzinę 14-tą, o 11-tej miało być uroczyste otwarcie turnieju, na którym powinniśmy być, więc tylko międzyczas zostawał nam na rozwieszenie lampionów. Międzyczas to na ogół bardzo mało. Na miejscu okazało się, że zostaliśmy przesunięci na "po obiedzie", więc i międzyczas zrobił się spory. Jeszcze przed jedenastą wywieziona w siną dal i pozostawiona w lesie, rozwiesiłam swoje najdalsze punkty i spacerkiem wróciłam do bazy. Akurat na rozpoczęcie. Potem mieliśmy aż trzy godziny , więc nawet z zapasem. Tomek znowu wywiózł mnie w las, zostawił i pojechał w swój rejon. Powiesiłam swoje i kilka tomkowych nie spiesząc się i celebrując każdy lampion. Tomek w tym samym czasie rozłożył dwie trasy, ale chyba robił to biegiem. Summa summarum godzinę przed obiadem byliśmy gotowi i wolni. Nie pozostało nic innego, jak iść na lody.
Wreszcie nadszedł obiad, a po nim wyjścia na trasę.  Okazało się, że część drużyn nie bardzo wiedziała czego my od nich chcemy, bo nigdy nie brali udziału w MnO.  Bałam się, czy nie będziemy w związku z tym mieć strat w ludziach, ale o dziwo - wszyscy wrócili.
Sprawdzenie kart, które oddali, okazało się niezwykłym doświadczeniem. Nawet na kursie pinockim specjalnie spreparowane karty, nawet w połowie nie były tak abstrakcyjne, jak te, które  musieliśmy sprawdzić. Zastosowaliśmy metodę - jak nie wiemy co zrobić, to karta idzie pod spód i robimy ją na końcu. Po chwili większość kart była pod spodem. Nadludzkim wysiłkiem dwóch umysłów, w końcu udało nam się spreparować coś na kształt wyników i pozostało nam tylko przekonać uczestników, że faktycznie powinni dostać te setki punktów karnych.
Trochę mnie dziwi, że skoro o turnieju było wiadomo od dawna, dlaczego żadnemu opiekunowi nie wpadło do głowy wziąć młodzież chociaż na jedne zawody albo nawet "na sucho" omówić o co w tym wszystkim chodzi. Ale ostatecznie nie moja broszka.
Tuż po podliczeniu ostatniej karty pojechałam w teren sprawdzić różne podejrzane braki kredek i lampionów i faktycznie wszystko było poobrywane - jak w zeznaniach. Co komu te lampiony tak wadzą? No co? Przy okazji pozdejmowałam inne wiszące w okolicy i wróciłam do bazy. Chyba tylko po to żeby od razu ruszyć z powrotem do lasu, po całą resztę. A czas był już najwyższy, bo zaczynało się ściemniać. Zdążyłam zebrać wszystko przez przed zmrokiem, ale Tomek swoją część to chyba już zbierał po omacku i na pamięć:-)
Mimo prób zatrzymania nas na nocleg odmeldowaliśmy się koło dziewiątej, bo przecież kolejnego dnia czekało nas WIMnO.

wtorek, 3 maja 2016

Dwa kompasy i Lampionada

Długo nie byłam zapisana na Lampionadę, bo jakoś nie miałam przekonania o słuszności uczestnictwa w niej, ale przecież samego Tomka nie mogłam puścić. Zgubił by mi się, albo co. Przekonania nie miałam, bo Tomek zapisał się na biegi, a ja nie miałam z kim iść na TP czy TZ. Po wszystkich dotychczasowych błądzeniach miałam zakodowane, że mapa sobie, a teren sobie i często nie ma między nimi punktu styku. A na pieszych, to wiadomo - mapa dodatkowo powygryzana, powykręcana i nie wiadomo co tam jeszcze. W akcie desperacji pozwoliłam zapisać się na biegi. Ostatecznie poganiacze po drodze nie stoją, więc czy pobiegnę, czy pójdę - co za różnica, a mapa pełna, lampiony większe i bardziej oczorzucające się.
Tajemniczy regulamin nie informował o długości trasy, ilości punktów, ani nawet o miejscu startu. Pełna konspiracja. Pojechaliśmy więc w ciemno. Pobraliśmy karty startowe, pokręcili się trochę wśród znajomych i uznałam, że ewentualnie mogę wystartować.
Najbardziej bałam się pierwszego punktu, bo ścieżki przy szkole są strasznie pogmatwane i zawsze tam się gubiliśmy. Pomimo nowego kompasu, co to niby taki genialny na biegi, bo zakładany na kciuk, udało mi się trafić. Pomimo, bo wbrew obiegowym opiniom zamiast pomagać, mocno przeszkadzał. Według instrukcji, jakich udzielił mi Tomek przed wyruszeniem, wychodziło mi, że przy biegu na wschód czy zachód trzeba koszmarnie wyginać rękę z mapą i "przyklejonym" do niej kompasem, a jeśli trasa prowadzi na południe, to najlepiej biec tyłem. No, chyba że czegoś nie zrozumiałam.
Pomęczyłam się z kompasem aż do punktu 22 i przy próbie biegu tyłem (czyli na południe) zgubiłam się. Nie tak, żebym całkiem nie wiedziała gdzie jestem, ale zniosło mnie kawał drogi tak o 180 stopni. Wkurzyłam się i wyjęłam z kieszeni normalny sprzęt, co to przewidująco miałam ze sobą, a tym kciukowym cudem miałam ochotę prasnąć w krzaki, ale szkoda mi było wyrzucać tyle kasy.
Od tej chwili wszystko szło jak po maśle. Ustawiałam azymut jak normalny człowiek i szłam na krechę. Nie wykluczam, że w terenie mocno porośniętym przez jeżyny nie był to najdoskonalszy sposób przemieszczania się, ale jedyny znany mi o stuprocentowej skuteczności. Parłam więc przed siebie, coraz bardziej ociekając krwią. Przy którymś tam punkcie spotkałam Tomka, Basię i Darka (co to wystartowali dużo później niż ja) i przez chwilę usiłowałam biec razem z nimi. Muszę przyznać, że mają bardzo fajne plecy. Długo co prawda tych pleców nie pooglądałam, bo zaraz zniknęły mi za horyzontem, ale co widziałam, to moje!
Z punktu 46 przez 32 do 43 szłam z jakimś kolegą (no właśnie - co to był za miły człowiek?) o zbliżonych parametrach szybkościowych, czyli nigdzie nam się nie spieszyło. Ponieważ PK 43 okazał się być za rzeczka, orzekliśmy zgodnie - pitolić mosty! Idziemy po wodzie. Ja boso, on w butach, więc trochę zostałam w tyle, bo musiałam się z powrotem obuć.
Na PK 36 popadłam w euforię, że to już koniec trasy, a ja wciąż żyję i z tej euforii schowałam kompas, bo przecież na metę trafię. Trafiłam, ale tak naokoło, jak tylko się dało. Na mecie byli już wszyscy którzy wychodzili przede mną i po mnie, tylko Tomka brakowało. Ale on miał dłuższą trasę niż ja, więc miał prawo jeszcze być  w lesie. Pomimo tego, że większość trasy przeszłam, a nie przebiegłam, byłam wykończona. Pewnie bym tam umarła ze zmęczenia,  ale przypomniałam sobie, że przed wyjściem podpisywałam jakieś oświadczenie, że jestem zdrowa i nie padnę czy coś w tym stylu. A ponieważ nie lubię robić z gęby cholewy, nie pozostało mi nic innego jak się ogarnąć. Pomógł mi w tym wydatnie pyszny sernik, co to go planowałam nie jeść w ramach odchudzania się, ale oczywiście zeżarłam w dwóch kęsach, niczym jakiś wołoduch.
Bardzo jestem ciekawa czy zajmę najostatniejsze miejsce, czy może komuś udało się iść, o przepraszam - biec,  jeszcze wolniej.

poniedziałek, 2 maja 2016

OMTTK, Soczewka i Płock

W sobotę pojechaliśmy do Soczewki przygotowywać trasy na OMTTK. A tak dokładniej, to sprawdzić jak się ma mapa do rzeczywistości, czyli czy wyznaczone punkty są realnie w terenie, czy też stanowią czystą fikcję. Mieliśmy do przejścia trzy trasy i jeszcze dwa trina w planach, a tylko jeden dzień do dyspozycji.  Sam dojazd zajął nam  chyba coś ponad dwie godziny i trzeba było się mocno sprężać.
Zaraz na początku okazało się, że piękna górka wytypowana do postawienia na niej punktu jest ogrodzona i nie ma się jak do niej dostać, ale za to Wielki Rów, na którym Tomek przewidział cztery punkty trwa niewzruszony na swoim miejscu. Ścieżki w większości okazały się nieco umowne, a ja oczywiście nastawiłam się na liczenie ścieżek, a nie odległości i i "znalezione" przeze mnie wirtualne lampiony wisiały na innych drzewach niż wychodziło to Tomkowi. Dołki też wymagały dużo dobrej woli żeby nazwać je dołkami i w ogóle dostrzec jakąkolwiek nierówność wklęsłą terenu. Udało się jednak znaleźć wystarczającą ilość charakterystycznych miejsc żeby stworzyć trasę, a nawet udało nam się znaleźć ośrodek, w którym ma być start/meta. Przy okazji przetestowaliśmy czy dobrze tam karmią i ja nie narzekam - pierożki - palce lizać! A po co lizać palce, jeśli można lody? W końcu deser musi być!
Najedzona, marzyłam już tylko o sjeście, a tu czekało nas sprawdzenie dwóch kolejnych tras. Na szczęście miały iść po jednym terenie, więc zapowiadała się jedna, ale za to dłuższa wycieczka. Na początek ktoś się nie bał i wyrąbał kawał lasu zarzucając gałęziami dołki, w których miał stać PK. No ludzie! Tak się nie robi! Z dołków musieliśmy zrezygnować, ale za to nikomu nie strzeliło do głowy żeby zaorać wydmę i na niej wszystko się mniej więcej zgadzało. Przy liczeniu przecinek, których była naprawdę nadreprezentacja, znowu mi i Tomkowi lampiony wychodziły na innych drzewach. Jakieś takie niejasne były niektóre z tych przecinek i nieźle można tam na stowarzyszy nabierać. W połowie drogi zaczęłam już wymiękać, ale bohatersko parłam naprzód i sprawdziliśmy całą trasę, łącznie z najdalszymi, zapasowymi punktami.
Tak się trochę łudziłam, że może Tomek zapomni o tych zaplanowanych trinach i wrócimy do domu na zasłużony odpoczynek, ale gdzie tam. W Płocku wygonił mnie z samochodu i kazał robić trasę pieszo. Na szczęście tereny obu trin w dużej mierze się pokrywały, więc mogliśmy robić je synchronicznie. Do tych najdalszych punktów mieliśmy dojechać już samochodem, ale tak się zapędziliśmy, że w efekcie cały Płock przeszliśmy pieszo. Byłam tak umordowana, że nawet nie dziwiły mnie kolumny patrzące na siebie, ani nie konfundowały  dziwne stwory na Urzędzie Miejskim.

Wieczorem bolał mnie cały człowiek, od zębów począwszy, na palcach stóp skończywszy. Przedobrzyłam?