poniedziałek, 18 czerwca 2018

10xSolo w kształcie kotka

InO Świętojańskie sobie odpuściłam, bo ktoś w końcu musiał zająć się domem, ale do 10xSolo już się trochę obrobiłam z robotą i w ramach relaksu postanowiłam pouczestniczyć. Mało tego, udało mi się namówić Agatę do udziału, ale tylko dlatego, że zepsuło się jej lodowisko i nie ma co zrobić z wolnym czasem. Myślałam, że pójdziemy sobie lajtowo na TP, ściganie się o wynik zostawiając Tomkowi, a tymczasem Agata stwierdziła, że na TP to trochę obciachowo. Nooo, może i faktycznie obciachowo... Zapisałam nas więc na TU, trochę się bojąc, bo TU raz jest na poziomie TP, a raz gorsze niż TZ.

 Nasza trójka w drodze na start.

Samochód zostawiliśmy daleko od miejsca startu, bo nie wiedzieliśmy czy można tam legalnie dojechać. Poza tym spacer przez las jeszcze nikomu nie zaszkodził. Po drodze wypatrzyliśmy  nawet lampion i na wszelki wypadek obejrzeliśmy go sobie dokładnie :-)

 Pierwszy punkt zaliczony jeszcze przed startem.

Nasza mapa okazała się identyczna jak mapa TZ, tylko punktów miałyśmy mniej do zebrania. Za to jej poziom trudności oscylował tak między TT a TU. Czyli była dla nas jakaś nadzieja, że się nie zgubimy. Szybko udało się zlokalizować punkty wielokrotne i dopasować do siebie wycinki. Pozostało jeszcze najtrudniejsze - iść w teren i znaleźć co trzeba. Ponieważ Agacie było wszystko jedno gdzie pójdziemy, więc ja wytypowałam na początek punkt potrójny C, Q, 4. W okolice punktu trafiłyśmy, ale zaczęłyśmy szukać trochę za daleko. Po tych wszystkich pięćdziesiątkach miałam straszny problem z przestawieniem się na inną skalę mapy niż 1:50000.
Ja szukałam lampionu, Agata zaś oganiała się od pajęczyn i ogólnie była z ich powodu mocno nieszczęśliwa. Na punkt naprowadził nas Kazio pojawiając się znienacka, a okazało się, że krążyłyśmy parę metrów od celu.

 Nierówna walka z pajęczynami.

Punkt podwójny B, Z miał być miły, łatwy i przyjemny bo tuż przy drodze, ale znowu pokonała mnie skala mapy i poszłyśmy dużo za daleko. Trzeba było wracać.
Na Y poszłyśmy na azymut. Nooo, tu to już Agata strasznie cierpiała i jej dramatyczne okrzyki przy każdym kontakcie z pajęczyną niosły się echem po lesie. Nie powiem, też nie było mi przyjemnie kiedy lepkie nitki oblepiały mi twarz. Zdecydowanie bardziej wolę pokrzywy, osty i jeżyny. Jak na ogół azymutem zawsze trafiam gdzie trzeba i jest to mój najskuteczniejszy sposób na trafienie, tak tym razem doznałam jakiegoś zaćmienia i w połowie drogi stwierdziłam, że nic mi nie pasuje i nie wiem gdzie jesteśmy. Zarządziłam powrót do poprzedniego punktu, bo może coś źle poustawiałam w kompasie. Na szczęście Agata już po paru krokach powrotnych wykazała się wyczuciem mapy i pokazała mi palcem gdzie jesteśmy.  Normalnie zgubiłam się niemal na prostej drodze - ja to potrafię! Na górce z Y znowu spotkałyśmy Kazia, który najwyraźniej szedł takim samym wariantem, bo i potem co chwilę nam się pojawiał.
D weszło bezproblemowo, a w okolicach trójki spotkałyśmy cały tłum szukający dołka z lampionem. Tak tylko mniej więcej wiedziałam gdzie go szukać, ale miałyśmy szczęście i to my się na niego pierwsze natknęłyśmy. Mi się dołek podobał, więc wbiłam w kartę, ale reszta, z Kaziem na czele, zaczęła wybrzydzać, że to czy tamto. Marudy jedne.
Potem okazało się, że musimy jakoś przemknąć koło startu, bo reszta wytypowanych do wzięcia punktów leżała po jego drugiej stronie.  Nie udało nam się tego zrobić bezszelestnie i Tomek, który już wrócił z TZ-ta zdziwił się, że my jeszcze gdzieś idziemy. No ale chwila, przyjechałyśmy kawał drogi, opłaciłyśmy start, to niby dlaczego miałybyśmy w pięć minut przebiec trasę? Toż to by się w ogóle nie kalkulowało!
Spokojnym krokiem, nie spiesząc się oddaliłyśmy się w kierunku PK 2. A po dwójce był długi, długi przelot do piątki.

 Raźno maszerujemy w kierunku piątki.

Po drodze wszystko latające chciało nas żywcem pożreć i co chwilę musiałyśmy robić postoje na użycie broni masowego rażenia w postaci muggi. Co prawda mało same nie padłyśmy ofiarą rozpylonej trucizny, bo dawka była zbliżona do końskiej. Kiedy wreszcie zobaczyłam lampion, bez namysłu podbiłam go i dopiero podnosząc głowę zauważyłam, że kawałek dalej wisi drugi i niestety - ten drugi jest lepszy. No i tym sposobem trafiła nam się przebitka.
Do szóstki poszłyśmy nie tą drogą co trzeba i znowu wszystko przestało mi się zgadzać. I kolejny raz Agata uratowała sytuację dopasowując okolicę do mapy. Ufff. Po szóstce pozostał nam już tylko powrót na metę. W pierwszym odruchu chciałam ciąć po prostej, żeby było szybciej, ale od razu uświadomiłam sobie, że przez las pełen pajęczyn wcale, ale to wcale nie będzie szybciej:-) A już na pewno nie będzie w zgodzie i dobrym nastroju.

Na mecie z kompletem punktów i ośmioma lekkimi minutami.

Przed powrotem do domu jeszcze poćwiczyliśmy na drabince pod czujnym okiem Kamila i w tej konkurencji Agata przewyższa nas o lata świetlne. Musimy popracować nad mięśniami rąk i brzucha. Koniecznie.
Siłacze:-)

Teraz czekamy na wyniki, bo wcale nie wiadomo czy przebitka i lekkie to nasza jedyna strata.
A nasz ślad jak nic przypomina kotka. Nawet język wystawił!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz