wtorek, 30 października 2018

Smok na Bródnie

No i znowu nie wyrabiam się na zakrętach, a tu Smoka oswajaliśmy i trzeba by naród o tym poinformować, bo przecież z bestią żartów nie ma. Tym razem gadzina zalęgła się na Bródnie - "Nad rzeczką, opodal krzaczka", czyli stosunkowo blisko nas. W tej sytuacji nie mogliśmy pozostać obojętni.
Uzbrojeni w dwustronną mapę z milionem wycinków ruszyliśmy na poszukiwania. A nie, najpierw Tomek przestudiował zasady punktacji i przekalkulował ile punktów z których wycinków warto wziąć.  Przeliczanie punktów to jest to, co mnie najbardziej na tej imprezie irytuje. Z orientacją nie ma to nic wspólnego, a traci się tylko czas na liczenie.  Dlatego też w ramach protestu nigdy nawet nie czytam opisu punktacji. Precz z PP!
Oprócz wycinków z ortofotomapy, które niestety nie pokrywały się nawet na milimetr, a jedynie stykały i do tego były poobracane i zlustrowane (niektóre), dostaliśmy też trzy kółka , które autor opisał: " zobrazowanie NMT". Nie wiem co to znaczy, ale założyłam, że nie jest to nic obraźliwego. Na wszelki wypadek jednak postanowiliśmy zignorować te wycinki i brać punkty tylko z mapy głównej.

 Tak wygląda NMT

Ortofoto nocą zawsze mi się źle kojarzy za sprawą OrtInO, gdzie na ogół nic nie widać, a wszystko maleńkie i nieczytelne, ale na Smoku było inaczej - wycinki duże, jasne, w przyjaznej skali i jeszcze porządnie wydrukowane. Tak to ja lubię. Udało się więc bez większych problemów z grubsza poskładać mapę do kupy i nawet nie musieliśmy używać do tego nożyczek, a jedynie głów. Tacy zdolni jesteśmy! :-) No dobra, niektóre wycinki dopasowywaliśmy już w terenie, na podstawie oglądu zastanej rzeczywistości i jakoś udało się. Zebraliśmy wszystko co trzeba, bez żadnego stowarzysza, tylko w czasie się nie wyrobiliśmy:-(
A mogło być tak pięknie...

piątek, 26 października 2018

Parkrun - podejście pierwsze.

Po Biegu z Radością tak się rozochociłam w biciu własnych rekordów, że od razu zaczęłam rozglądać się za jakąś kolejną piątką. Ponieważ wyjątkowo mieliśmy wolną sobotę postanowiłam przetestować parkrun. Parkrun ciągle gdzieś mi się obijał o uszy i ciągle nie było okazji zobaczyć czym to się je. Tomek oczywiście też się od razu zapalił do tego pomysłu, więc zarejestrowaliśmy się i w sobotę rano ruszyliśmy bić rekordy:-)
No dobra, przyznam się - przez moment, kiedy trzeba było rano wyleźć spod ciepłej kołdry, pomyślałam sobie, że po co mi to było, ale kiedy już wstałam entuzjazm powrócił.
Biegać mieliśmy w Parku Skaryszewskim, a wszyscy uczestnicy mieli się zebrać pod Pomnikiem Wdzięczności Żołnierzom Armii Radzieckiej. Jak się okazało była to ostatnia okazja zobaczenia pomnika, bo właśnie był demontowany.
Zebrała się całkiem spora grupa - nie przypuszczałam, że parkrun jest aż tak popularny. Zidentyfikowaliśmy organizatorów, zasięgnęliśmy języka co i jak i czekaliśmy na start od czasu do czasu machając to ręką, to nogą w ramach rozgrzewki. Myślałam, że rozgrzewka też będzie zorganizowana i ktoś nią pokieruje, ale okazało się, że każdy robi we własnym zakresie. W końcu ruszyliśmy na linię startu gdzie jeszcze przez kilka minut organizator wygłaszał orędzie do ludu. W końcu padło hasło do biegu i poooszli.
Usiłowałam na początku za bardzo nie zostawać w tyle, więc biegłam ciut powyżej swojego normalnego tempa. Oczywiście wiedziałam, że nie dam rady tak lecieć do końca, szczególnie, że jestem przyzwyczajona do opcji - najpierw wolno, potem przyspieszyć. To tak zgodnie z radami kolegi, który mi zawsze mówił, że jak się zmęczyłam, to trzeba przyspieszyć. W sumie ma to sens, bo im szybciej się biegnie, tym szybciej koniec męki:-) Ponieważ parkrun to nie żadne zawody, postanowiłam więc poeksperymentować i pobiec na odwrót. Do przebiegnięcia mieliśmy dwa i pół okrążenia parku. Już pierwsze okrążenie ciągnęło się w nieskończoność, a przede mną widniało coraz mniej biegaczy. Jeszcze nigdy w życiu widok jakiegokolwiek pomnika nie wywołał we mnie takiej radości, jak widok tych żołnierzy radzieckich, bo to oznaczało, że pierwsze okrążenie mam za sobą.
- Dobra, dałam radę jedno, to i dam radę drugie - pomyślałam.
Drugie okazało się jednak jakby dłuższe i trudniejsze. Zaczęłam dyszeć jak stara lokomotywa, ale starałam się jeszcze utrzymać tempo. No ale gdzie tam, nie dałam rady i musiałam zwolnić.
- Kurde, wyprzedzają mnie starcy, kobiety i dzieci.
- Czy ktoś w ogóle jeszcze za mną biegnie?
- No przecież się nie odwrócę, bo stracę cenną sekundę!
- Dobrze, że chociaż zamykający trasę nie może mnie wyprzedzić.
Takie myśli przebiegały mi przez głowę i to jest chyba główna różnica między zwykłym biegiem, a BnO. W BnO nie ma czasu na myślenie o pierdołach, czy użalanie się nad sobą, bo jak się człowiek nie skoncentruje na mapie, to poleci na manowce i po ptokach.
Wciąż biegnąc udało mi się pokonać drugie okrążenie i zostało już tylko pół. Niektórzy wyprzedzający mnie biegacze pocieszali, że już niedaleko i stąd wnioskuję, że musiałam przedstawiać sobą obraz nędzy i rozpaczy. Przeważnie na ostatniej prostej do mety znacząco przyspieszam, ale tym razem byłam wykończona za szybkim początkiem i nie byłam w stanie. Ale przynajmniej nie zwolniłam! Jakie było moje zdziwienie kiedy po sczytaniu wyników okazało się, że poprawiłam swój rekord o jakieś pół minuty. Zakładając oczywiście, że trasa miała faktycznie 5 km, a pomiar czasu był dokładny.
Kiedy już złapałam oddech po biegu i byłam w stanie ustać na nogach szybciutko wróciliśmy do domu, bo akurat miał przyjść fachowiec od remontu. Tym sposobem nie zobaczyłam co dzieje się na parkrunie po biegu, bo może akurat są jakieś atrakcje. Ale spoko - nadrobię to. Spodobało mi się i planuję pojawiać się w te soboty, kiedy akurat nie będziemy mieć zawodów.  Czyli najwcześniej w połowie listopada:-(
W tygodniu zdecydowanie powinny być dwie soboty - inaczej w żadnym razie nie wyrobię się ze swoimi planami!

wtorek, 23 października 2018

Szybki Mózg

Tak się już wyrobiłam orientacyjnie, że na Szybki Mózg byłam ubrana, zaopatrzona w czołówkę, kompas i czip i jeszcze dotarłam do bazy na czas, a nawet sporo przed czasem. Za to bolał mnie ząb. Normalnie - jak nie urok to sraczka. Czekałam z niecierpliwością na start, bo wiadomo - adrenalina (zwłaszcza przy starcie masowym) i od razu człowiek jest znieczulony.
Starty masowe lubię i boję się ich jednocześnie. Lubię, bo fajnie wygląda jak jednocześnie startuje kilkadziesiąt osób, jak rozbiegają się w różne strony w zależności od obranego wariantu i trasy, no i człowiek nie czuje się samotny i zagubiony. Nie lubię, bo można zostać stratowanym (jak we środę jakiś dzieciak przy starcie), bo można z rozpędu pobiec za kimś z innej trasy, bo przy stacjach bazowych jest kolejka i nerwy.
Znowu nie mogłam znaleźć na mapie znaczka startu, ale ponieważ i tak był tłok przy wybiegu, to zdążyłam się dowiedzieć od Tomka. Przez pierwsze kilka punktów to nawet za bardzo nie trzeba było nawigować - wystarczyło czuwać, żeby pobiec mniej więcej w kierunku punktu, a potem już tłum naprowadzał. Lecąc za tym tłumem narzuciłam sobie takie tempo, że przy ósemce już wymiękłam i musiałam zwolnić. Tłum nieco mnie odsadził i musiałam już konkretniej zająć się nawigacją, ale po mieście to pestka. To znaczy była pestka aż do PK 13. Tak się rozpędziłam z dwunastki, że poooleciaałaam... dwa bloki za daleko. Rozejrzałam się za placem zabaw zaznaczonym na mapie, a nie znalazłszy go zgłupiałam totalnie. Zanim ogarnęłam, że jestem za daleko i zanim wróciłam na właściwe miejsce minęły aż cztery minuty. Potem jeszcze głupio poleciałam z piętnastki na szesnastkę i z szesnastki na siedemnastkę, bo po ciemku nie mogłam się dopatrzyć czy są tam płoty z furtkami, czy bez furtek. Potem poszło już gładko, ale powoli, bo jakoś opadłam z sił i motywacji. Tak więc wynik nie powala na kolana, ale u mnie to w sumie norma, więc żadne zdziwienie.
W zasadzie to zawsze mam marne wyniki i nie wiem jakim cudem w klasyfikacji generalnej załapałam się na trzecie miejsce w swojej kategorii, wiec po biegu zostaliśmy na rozdanie dyplomów. Oprócz dyplomu dostałam też paczkę żywnościową, z której najbardziej wzruszyło mnie pół kilo grochu łuskanego. Ja nie wiem czy środki dopingujące (odrzut) powinni tak oficjalnie wręczać przy okazji zawodów, no nie wiem... W każdym razie już planuję na Warszawę Nocą nagotować grochówki i wygrać!

Trochę nieostro wyszło - jak ktoś nie poznaje, to jestem trzecia z lewej.

Bieg z Radością

W niedzielę po Przejściu Smoka trochę zdradziliśmy orientację i pobiegliśmy bez punktów kontrolnych. Spodobał mi się Bieg z Radością, bo wreszcie jakaś impreza gdzie bezproblemowo umiem dojechać, a początkowo nie było pewne, czy Tomek też będzie mógł pobiec. Ale okazało się, że może. Ja wybrałam dystans 5 km, a Tomek ambitnie 10 km.
W sumie to było prawie jak na BnO, bo był start i meta, tylko strasznie dużo bepeków - właściwie same bepeki. Na szczęście od razu było o tym wiadomo, więc nie zawracałam sobie głowy szukaniem czegokolwiek, tylko leciałam przed siebie. Biegłam na życiówkę. Tak w zasadzie to miałam ją niemal gwarantowaną, bo jak się biegnie piątkę drugi raz w życiu, a pierwszy był pod górę i w upale, to raczej trudno dobiec z gorszym wynikiem lecąc po równym i przy normalnej temperaturze. Poprawiłam się mniej więcej o minutę. Tylko o minutę! Myślałam, że będę szybsza tak chociaż z siedem minut, ale podobno to tak nie działa.
Tomek też pobił swój rekord, głównie dlatego, że to był jego pierwszy start na 10 km.
No, ale my wszystkim jeszcze pokażemy! Zaweźmiemy się i pokażemy! :-)

Przejście Smoka

Przejście Smoka miało być małą kameralną (aczkolwiek ogólnopolską) imprezą, a nagle za sprawą młodzieży, rozrosło się do sporej imprezy. Tym razem nie braliśmy udziału w organizacji i mogliśmy pójść jako uczestnicy. To znaczy moglibyśmy, gdyby nie praca Tomka. Ponieważ w sobotę musiał po południu odczyniać jakieś informatyczne czary u klienta, więc ustaliliśmy, że pójdziemy tylko na etapy dzienne i to mocno sprężając się. Ale dobre i to.
Ponieważ etapy nie startowały ze szkoły, więc dojściówkę musieliśmy zaliczyć, ale żeby było szybciej, to częściowo (dokąd się dało) zrobiliśmy ją samochodowo, gubiąc po drodze jeden punkt. Trudno, nie było czasu wracać.
Naszym pierwszym (a nominalnie drugim) etapem była "Pianolka Robotolka" i nazwa od razu sugerowała autora, bo taki tytuł to tylko Darek jest w stanie wymyślić:-) Dość szybko rozgryźliśmy metodę złożenia mapy i ambitnie zaczęliśmy iść z myślą o dopasowywaniu fragmentów w pamięci. Przy drugim punkcie (obydwa na wycinku startowym) stwierdziliśmy, że jednak potniemy mapę, bo mamy za mało czasu na każdorazowe myślenie przy zmianie wycinka. I tak zrobiliśmy. Tym sposobem Tomek miał pełną mapę, a ja miałam... kamerkę i obowiązek dokumentowania trasy. I teraz Tomek wie gdzie byliśmy, a ja wiem jak tam było:-) A było przepięknie. Pogoda trafiła się idealna, złota polska jesień pokazała się w pełnej krasie, aż szkoda było wracać na metę i gdyby nie to, że czekał nas jeszcze drugi etap, to pewnie zostałabym w lesie.
Na śródetapiu jako ciekawostkę napiliśmy się wody z puszki, co to ją sponsor dostarczył i tym sposobem wzięliśmy udział we wdrażaniu "Rekomendacji ekologicznych - Jak zorganizować wydarzenie sportowe zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju". Wyobraźcie sobie - smakowała dokładnie tak samo jak z butelki! Tylko bardziej ekologicznie:-)

 Dobra woda, bo mokra!

Etap drugi (czyli pierwszy) był jeszcze bardziej inżyniersko-informatyczny, a dodatkowo tylko dla  osób z sokolim wzrokiem, bo wycinki niezbyt duże, a na nich wszystko nadziubdziane maleńkie takie. Od razu pocięliśmy mapę i znowu Tomek wiedział gdzie, a jak delektowałam się widoczkami. W sumie taki układ mi nawet pasuje, bo poza złożeniem mapy nie miałam już większych obowiązków. A jak skończyła się bateria w kamerce to już w ogóle czułam się jak na wycieczce, a nie na zawodach. Na metę wpadliśmy już biegiem, szybko oddaliśmy kartę startową, złapaliśmy po jabłku i biegusiem do autka.
Tak się z tymi PK na trasie spieszyliśmy, że złapaliśmy trzy stowarzysze, tylko ja wciąż nie wiem, na którym etapie bo szliśmy w innej kolejności niż były podpisane, a w wynikach nie ma nazw etapów:-( Czy ewentualnie może mnie ktoś oświecić??

A tak imprezę widziała kamerka:



sobota, 13 października 2018

Z mapą na spacer spacerowym tempem

Październikowe "Z mapą na spacer" miało być rozgrzewką przed Jurajską Jatką, ale organizatorzy zmienili termin i tym sposobem stało się próbą rozruszania obolałego człowieka po Jatce. Ponieważ potłuczone kolano wciąż trochę mi dokucza, od razu założyłam, że to będzie dosłownie spacer, a nie bieg. No, chyba żeby...
Pomna wpadek z poprzednich imprez - a to ubraniowych, a to oświetleniowych - tym razem zbierałam się powoli i rozważnie i wyobraźcie sobie - wszystko wzięłam! Jaka byłam dumna z siebie! :-)
W pociągu do Ursusa spotkałam mistrza Marcina i to mnie uspokoiło w kwestii trafienia na start, bo przecież z mistrzem nie zginę. Przed szkołą czekał już Tomek i przytupywał nerwowo, że mnie nie ma, a start za chwilę. Miałam pierwszą minutę startową, ale przecież do minuty zerowej był jeszcze kwadrans z okładem.

Za plecami dokładnie widać kwadrans z okładem:-)

Spokojnie zdążyłam się przygotować i punktualnie stanąć na linii startu. Najpierw oczywiście chwilę szukałam na mapie trójkącika , a potem jakoś poszło. No dobra, potruchtało. Kiedy gdzieś koło czwórki dogonił mnie Tomek, który startował trzy minuty po mnie, to nawet zerwałam się do biegu, ale kolano szybko przywołało mnie do porządku. Zresztą - spacer, to spacer. Nawet jeśli wybrało się najdłuższą trasę:-)
Po dziesiątce doznałam jakiegoś zaćmienia i ubzdurałam sobie, że jedenastkę już brałam i poleciałam na dwunastkę. Dopiero przy punkcie zorientowałam się, że owszem - w miejscu gdzie stoi jedenastka faktycznie już byłam, bo to punkt podwójny z siódemką. Jak to trzeba być czujnym. Pikanterii pomyłce dodaje fakt, ze jedenastka stała na terenie ogrodzonych, a do furtki było w pieron daleko. Zresztą sporo było ogrodzeń, które trzeba było obiegać i pilnować gdzie da się wbiec, a gdzie nie. Byłam więc maksymalnie czujna i więcej niespodzianek nie było.
Na mecie już od dawna czekał Tomek, a miejsce oczywiście zajęłam ostatnie. Ale kto bogatemu zabroni?

środa, 10 października 2018

Jatka i rzeź niewiniątek

Co do udziału w Jurajskiej Jatce, to nie miałam żadnych wątpliwości, że MUSZĘ tam być. Po Wawel Cup-ie jestem zauroczona Jurą i w ogóle dziwię się, że jakoś wcześniej nie było mi po drodze z tą okolicą. Tradycyjnie wyruszyliśmy w piątek, razem z Krzysztofem i Sylwią. Po drodze (jak niemal zawsze)  zaliczyliśmy pizzę i zakupy w Biedronce. No, kurtkę sobie kupiłam - jakaś pamiątka z wyjazdu musi być:-)

Nauczeni doświadczeniem wzięliśmy średnią pizzę. Sylwia i Krzysztof - największą:-)

Na miejscu zastaliśmy już resztę stowarzyszonej ekipy, czyli Zuzię, Basię i Anię z Moniką, a także Przemka (który wybierał się wygrać setkę) oraz inne znajome, ale niestowarzyszone gęby.
Start zaplanowany był dopiero na dziewiątą, co z jednej strony było fajne, bo można się wyspać, ale z drugiej niefajne, bo oznaczało szukanie części punktów po ciemku. Odprawa odbyła się na boisku, dostaliśmy mapy pod buta, wysłuchaliśmy komunikatów szefa imprezy, odliczyliśmy od dziesięciu do zera i poooszli.

Tuż przed startem.

Za bramką część zawodników ruszyła w prawo, część w lewo.  My wybraliśmy wariant prawy, a jak się potem okazało, reszta Stowarzyszy lewy. Po chwili dołączył do nas Hubert, który choć kontuzjowany, to jednak chciał się trochę przelecieć i razem biegliśmy na nasz pierwszy punkt z numerkiem 29.

Przy punkcie ruch jak na Marszałkowskiej

PK 33 na rozwidleniu strumienia chwilę nas powstrzymał, bo Tomek bardzo nie chciał wpaść do wody i chociaż Hubert i ja przeskoczyliśmy, on wolał poszukać węższego miejsca. Po podbiciu punktu poszliśmy wzdłuż strumienia, jeszcze po drodze obchodząc jego odnogę, zupełnie zresztą niepotrzebnie. Najwygodniej to się nie szło, ścieżki praktycznie nie było, jedynie to, co "nasi" wydeptali, a im dalej, tym przez większy gąszcz musieliśmy się przedzierać. I gdzieś w tym gąszczu Tomkowi zapodział się zegarek z krokomierzem. Kiedy się zorientował (już po wyjściu na drogę), nawet nie próbowaliśmy wracać szukać, bo zegarek mały, czarny - w wielkim lesie nie do odnalezienia. Szkoda, no szkoda:-(
W międzyczasie zaginął nam też Hubert, to znaczy poleciał przodem i tyle go widzieliśmy. Za to zaczęliśmy spotykać dzikie tłumy rowerzystów, którzy tak jak i my jechali (lub już wracali) zgarnąć PK 35.

 Pozdrawiam z PK  35

PK 37 wydawał się prosty, a jednak... Kiedy (na azymut) doszliśmy we właściwe naszym zdaniem miejsce, wcale, ale to wcale nie znaleźliśmy stawu, na którego brzegu miał być punkt. Była droga pasująca nam do koncepcji, ale nic poza tym. Rozeszliśmy się więc po okolicznych krzakach bliższych i dalszych i po dziesięciu minutach czesania znaleźliśmy bajoro w zupełnie innym miejscu niż się spodziewaliśmy. Nie tylko my mieliśmy problem ze znalezieniem lampionu, bo i inni uczestnicy snuli się po lesie z obłędem w oczach.  Droga, którą mieliśmy na mapie w rzeczywistości kończyła się w innym miejscu, a my bezkrytycznie uwierzyliśmy kartografowi. W końcu jednak znaleźliśmy, co było do znalezienia i mogliśmy polecieć dalej.
Do 42 też poszliśmy na azymut, bo najpierw nie było dróg (na mapie), a potem wydawało nam się, że skoro punkt ma być na szczycie, to wystarczy po prostu iść pod górę, a jak się okaże, że wyżej się nie da, to właśnie będzie szczyt. Musimy niestety zrewidować nasze pojęcie szczytu, bo tam gdzie się wyżej już nie dało, wcale nie było żadnego lampionu. Za to byli inni zawodnicy, którzy najwyraźniej poszli naszym tokiem myślenia i też szczytu szukali na szczycie:-) Połaziliśmy chwilę (taką prawie dwudziestominutową) w te i we wte, w końcu postanowiliśmy wyjść z lasu na otwartą przestrzeń i rozejrzeć się po niezarośniętej okolicy. I co się okazało? Linie energetyczne stały w złym kierunku!
I tu już organizator trochę przesadził. Żeby dla utrudnienia przenosić cały prąd??? Ale jednak nie, nie przenosił. To my wyleźliśmy nie na ten wierzchołek co trzeba. Uff, wszystko się wyjaśniło.


Teraz to już właściwy szczyt.

PK 41 w odnodze wąwozu znaleźliśmy bez problemu, bo po tegorocznej Hale żaden wąwóz nie jest nam straszny. Nawet wręcz - jaramy się jarami, bo są fajne i na ogół dość widowiskowe.



Nie widać, że to wąwóz, ale przysięgam, że tak.

Wraz z kolejnym punktem wreszcie miały rozpocząć się skałki, czyli to, na co najbardziej czekałam. Wyszliśmy też w końcu z lasów i mogliśmy zrobić przegląd upraw. O ile na Kaczawskiej Wyrypie królowała rzodkiew oleista, to na Jurajskiej Jatce szliśmy przez ogromne pole czerwonych, z lekka podeschniętych roślinek, które za pomocą wujka googla zidentyfikowałam jako rdest. Naszą skałkę widzieliśmy już z daleka, a tuż przed nią rozciągało się pole ziemniaków, na którym pracowali ludzie. Od razu wypytali nas, co to za impreza, bo co chwilę ktoś im po tych ziemniakach maszerował:-)  Nie, nawet nie mieli za złe.
Skałkę oczywiście zaszliśmy od niewłaściwej strony i musieliśmy ją obejść, co bardzo mi się to nie podobało, bo zmarnowało mi się wdrapywanie na nią, a byłam już z lekka zmęczona. Ale cóż - siła wyższa.

Tomek - zdobywca skały.

Do 44 postanowiliśmy już iść przykładnie drogami, a nawet biec jeśli by nie było pod górę. Trochę tylko na początku ścięliśmy przez pola zasugerowani idącą przed nami konkurencją. A potem przyłapaliśmy konkurencję wpatrującą się w mapę nie dostarczoną przez organizatora! A my co? Gorsi? Też sobie popatrzyliśmy! Cóż, mapa wisząca przy szlaku była jeszcze mniej szczegółowa niż ta dostarczona:-( I całe przestępstwo się nam zmarnowało:-(
Potem  natknęliśmy się na jakieś UFO, które okazało się wiatą i wreszcie dotarliśmy w okolice punktu.

Przydrożne UFO.

Chwilę szukaliśmy lampionu, bo Tomkowi wychodziło, że powinien być bliżej niż stał, a ja nie pilnowałam odległości więc nie mogłam skorygować. Czterdzieści cztery to nasz klubowy numer, więc fota z lampionem, jak zawsze w takiej sytuacji, była obowiązkowa.

PK 44

Wreszcie dotarliśmy do punktu żywieniowego. Wiecie za co najbardziej lubię takie punkty? Nie, wcale nie za wodę i wyżerkę (choć to też), ale głównie za to, że legalnie zatrzymujemy się na dłużej i mogę wreszcie chwilę odpocząć - nawet na siedząco jak mi się zachce i Tomek mnie nie pogania, tylko zajmuje się piciem i nalewaniem wody do pojemników:-) Zresztą na trasie odpoczywanie jest, zaraz za widoczkami, najfajniejszą rzeczą, jaka może się przydarzyć. Też tak macie?

Przy lampionie znalazłam ciasteczka - nie mogły się zmarnować!

PK 36 u podnóża skały znaleźliśmy bezproblemowo, za to idąc do niego natknęliśmy się na interesujący obiekt - ciągnący się niemal kilometrami mur, za którym było... No właśnie! Czy ktoś wie co tam było??? Bo to mi spokoju nie daje do dzisiaj.
Kolejny punkt to Skały Morskie. Skały Morskie to nasz pierwszy kontakt z orientacją skałkową zaliczony podczas treningu przed Wawel Cup, więc miejsce dla którego mamy duży sentyment. Wydawało nam się, że skoro już tam byliśmy, to na punkt trafimy bezproblemowo. Szliśmy więc beztrosko nie pilnując za bardzo ścieżek i odległości.  W efekcie najpierw nadłożyliśmy drogi, bo zniosło nas do asfaltu, gdzie wcale nie planowaliśmy iść, a potem zaczęliśmy szukać o jedną górkę za wcześnie. W sumie straciliśmy niemal dwadzieścia minut - ot, taka kara za zbytnią pewność siebie.

Spotkanie na szczycie.

Po nauczce jaką dostaliśmy za niepilnowanie dróg, teraz już nawigowaliśmy z większą dokładnością i do dwudziestki siódemki dotarliśmy bez problemów. To znaczy w jej okolice. Kiedy z daleka zobaczyłam lampion na szczycie wysokiej skały, nie wierzyłam, że jest jakakolwiek możliwość wspięcia się do niego bez całego oprzyrządowania wspinaczkowego. O dziwo, udało się wyleźć na górę jedynie za pomocą czterech przynależnych człowiekowi kończyn.

Łatwo nie było, ale dałam radę.

Po chwili na szczycie dołączyły do nas Zuza i Barbara, które szły przeciwległym wariantem. Wymieniliśmy się wrażeniami z trasy, ostrzegli wzajemnie przed trudnościami na poszczególnych punktach i rozeszliśmy się w swoje strony. Na szczycie spotkaliśmy też całą masę rowerzystów, tylko ani jednego roweru nie zauważyliśmy. To jak oni się tam dostali? :-)

Zuza wyłania się zza skały.

Kolejny punkt w Skałach Podlesickich  o numerku 28 przeszedł bezproblemowo, za to potem znowu zaczęły się schody. Kolejny raz zapomnieliśmy o dokładnym mierzeniu odległości, a może raczej nie umiemy się przestawić z odległości po płaskim na odległości po górkach. Bo jednak i tempo inne jest wtedy i długość kroku też się zmienia na podejściach i zejściach. W każdym razie skały zaczęliśmy szukać dużo za wcześnie. Co gorsza natrafiliśmy na jakieś spore kamyki, wokół których teren nawet trochę zgadzał nam się z mapą i Tomek uparł się, że to na pewno tu. Jak dla mnie to wcale nie były żadne tam skały, tylko takie wypierdki, co to na porządnej mapie nawet się ich nie zaznacza, ale co ja się będę wykłócać. Co ciekawe - nie tylko my szukaliśmy punktu w tym miejscu, bo razem z nami jeszcze jedna ekipa. Łaziliśmy więc z kamola na kamol, w górę, w dół i w końcu miałam już dość, bo po tylu kilometrach to chętniej bym się położyła niż bawiła się w jakąś kozicę. W końcu Tomek odpuścił kamyczki i postanowił poszukać trochę dalej na północ. Faktycznie, była tam już dość solidna skała odpowiadająca moim standardom, tyle że jeszcze nie ta. Przeszukaliśmy ją skrupulatnie i kiedy już odchodziliśmy zniechęceni nie bardzo wiedząc co dalej, obejrzałam się za siebie i … w niezbyt dużej odległości zobaczyłam skałę idealną na punkt. Tomek co prawda od razu stwierdził, że nawet jeśli jest tam jakiś punkt, to najwyżej 25, no ale przecież 25 też był nam potrzebny. Żeby przekonać się (i Tomka), że mam rację musieliśmy wspiąć się na to wielkie skalisko, bo oczywiście lampion wisiał na samym szczycie. Nie wiem co bym zrobiła, gdyby go tam nie było, no chyba dalej już bym nie poszła.

PK 26 zdobyty.

Do PK 25 było niezbyt daleko, a kiedy tylko wyszliśmy z lasu od razu zobaczyliśmy w oddali skałę z "oknem". Przynajmniej tym razem mieliśmy pewność, że trafimy gdzie trzeba:-) Zanim zaczęliśmy się wdrapywać na górę, odpytaliśmy wspinaczy kręcących się u podnóża skały, czy na szczycie na pewno wisi lampion i dopiero po ich zapewnieniach, że tak, ruszyliśmy w górę. Bardzo w górę. Dotarłam tam ledwo żywa i w pełni rozumiałam napotkanego zawodnika, który mamrotał sobie pod nosem, że już go przestaje bawić ta zabawa. Ale za to jakie mieliśmy widoki z góry... Chyba jednak warto było się pomęczyć.


PK 25 był niezwykle malowniczy i widokowy.

Do kolejnego PK 19 było dla odmiany dość daleko, ale za to wygodnymi drogami, chociaż ta w trójkącie asfalt-kolej-asfalt trochę nam się rozmyła w lesie i kawałek szliśmy przez krzaczory. Przy jaskini musieliśmy już wyjąć czołówki, bo zrobiło się ciemnawo i ponuro.
Ciemno, nie ciemno - do bazy daleko, masa punktów przed nami, więc trzeba było się sprężać. Na ogół nie biegam po ciemku po nierównym i w dół, ale tym razem mnie poniosło. Jakoś wydawało mi się, że drobne kamyczki na drodze nie będą przeszkodą, nie uwzględniłam jednak korzeni gdzieniegdzie wystających nad powierzchnię gruntu. W końcu jeden z nich złapał mnie za nogę i gwałtownie powalił. Aż ziemia się zatrzęsła, szyszki pospadały z drzew, a okoliczna zwierzyna uciekła w popłochu sądząc, że nastąpiło trzęsienie ziemi.
- Żyjesz? - zapytał a niepokojem i nadzieją Tomek. Ta nadzieja, że żyję była bardzo wyczuwalna w głosie, bo jednak trup w środku lasu, po zmroku, daleko od bazy jest pewnym kłopotem. Szybko zrobiłam więc inwentaryzację swojego jestestwa: nogi - są, ręce - są, głowa - jest, plecy -no, niby są, ale czy mój wstrząśnięty (nie zmieszany) kręgosłup podejmie jeszcze współpracę?
- Żyję - odpowiedziałam jednak uspakajająco i leżałam sobie dalej.
- Dasz radę wstać? - indagował dalej Tomek. Noo, niby mogłabym, ale w sumie to po co? Leżało mi się całkiem dobrze, nie trzeba było iść, a tym bardziej biec - pełen relaks. Poza tym, to o ile tego, że żyję byłam raczej pewna, to już tego czy dam radę wstać, niestety nie. Tomek w akcie desperacji zaczął mnie ciągnąć za ręce w górę i nie pozostało mi nic innego, jak podjąć współpracę. W przeciwnym wypadku chyba zostałabym bez rąk. Dalej ruszyliśmy już ostrożniej.


PK 24 na tyłach kapliczki

Dwudziestkę podbiliśmy o 19.25 i ambitnie zaczęliśmy iść w stronę szesnastki, rozmyślając po drodze, że osiemnastkę to raczej będziemy musieli sobie odpuścić. Po chwili byliśmy gotowi odpuścić także siedemnastkę, a po piętnastu minutach zrezygnowaliśmy i z szesnastki. Przez moment jeszcze łudziliśmy się, że może uda się wziąć trzydzieści dwa i trzydzieści cztery położone dość blisko bazy, ale kiedy Tomek obliczył, że do mety mamy jeszcze czternaście kilometrów, sporo pod górę, sił mało (to akurat dotyczyło bardziej mnie), a czasu raptem dwie godziny - odpuściliśmy wszystko i głównym celem stał się powrót w limicie. Gdyby nie panujące ciemności to pewnie tak szybko byśmy się nie poddali, bo 14 km w dwie godziny to przeczołgać się można, ale w razie problemów ze znalezieniem punktu moglibyśmy nie zdążyć. Na mecie zameldowaliśmy się czterdzieści minut przed limitem. Wróciliśmy bez pięciu punktów, co zdecydowanie nam się nie zdarza, ale okazało się, że nie jesteśmy wcale tacy beznadziejni, bo  z kompletem to poprzychodzili tylko najlepsi z najlepszych. Jednym słowem - organizator trochę przeszarżował - późny start, trasa z założenia dłuższa niż 50 km, bardzo dużo PK przy dość krótkim limicie. To się nie mogło udać.
Kurczę - ostatecznie zapłaciłam za 23 punkty, a nie za18 :-)) Pięciu w ogóle nie zobaczyłam na oczy i nawet wrażeń z tych punktów nie mogę wymienić z innymi uczestnikami :-(
W ogóle organizacyjnie było trochę słabiej niż dotychczas (co nie znaczy, że jakoś szczególnie źle) - coraz więcej uczestników, a ekipa organizatorska pewnie wciąż taka sama, więc i ogarnąć trudniej. Widać było, że Łukasz jest totalnie zalatany i nie wie w co ręce włożyć. Kwestia posiłku regeneracyjnego rozwiązana była fatalnie - człowiek wpadał do bazy zmęczony, wygłodzony, a tu dostawał zimną, małą porcję i musiał czekać z pół godziny w kolejce do mikrofali, z której na dokładkę śmierdziało pieczonym plastikiem. I na koniec jeszcze mały zgrzyt z wynikami kobiecymi (mam nadzieję, że już wyjaśniony).

No dobra, pomarudziłam, ale to wcale nie znaczy, że impreza mi się nie podobała. Przecież wiadomo, że było świetnie, cudowne widoki po drodze, niezapomniane wrażenia ze wspinaczki na niektóre skałki, możliwość sponiewierania się do woli (o, tę okazję to wykorzystałam na maksa), no i na pewno kolejnej edycji nie odpuszczę.

Jednym słowem - dzięki za fajną zabawę.

Street-O

Ponieważ przez remont ciągle nie mieliśmy okazji do rozruszania się po Kaczawskiej, więc Street-O spadło nam jak z nieba. Na coś zorganizowanego zawsze łatwiej się wybrać niż indywidualnie - przynajmniej nam. Pamiętając swoje poprzednie wpadki odzieżowe pilnowałam się, żeby ubrać się stosownie do okazji i to nie częściowo, ale od stóp do głów i w efekcie skupiona na ubraniu zapomniałam  … czołówki. No, dramat. Uzmysłowiłam to sobie jadąc już autobusem, więc powrót po lampkę nie miał sensu. Miałam więc cztery wyjścia - nie biec, biec i świecić oczami, korzystać z latarni ulicznych, biec za Tomkiem. Tomek co prawda wymyślił jeszcze piąte wyjście - biec z telefonem jako lampką, ale jak pobrałam mapę i kartę startową to już mi rąk brakło na telefon.
Darek wypuścił nas trochę przed oficjalną minutą zerową i przy lekkiej szarówce udało się zebrać parę punktów. Potem Tomek świecił za dwoje, ale ponieważ nie widziałam mapy więc musiał także nawigować oraz czytać czego dotyczy pytanie.
Kilka punktów było niewidocznych po ciemku, nawet z latarką, więc wbiliśmy bpk-a przy 3E, 2E odczytaliśmy z wielkim trudem, a na 4F nie udało nam się dowiedzieć co zabija ducha, bo szukaliśmy prawie w dobrym miejscu, ale jak wiadomo "prawie" robi różnicę. Trafiliśmy też nie do tego Cafe co chciał autor i tu nie wiemy co za różnica - tu dają kawę i tu dają, to co kombinować? Co do liczby na drzewie (3C) nie możemy się jednak zgodzić z autorem, bo on bazgroła odczytał jako B, my zaś jako 8. Jak by było ładniej wykaligrafowane, to ktoś z nas miałby rację, a tak to można dowolnie interpretować napis.
Za to teren zawodów był bardzo fajny i tylko szkoda, że było ciemno. O, tu biegaliśmy:


Zapóźnione ruchome kaczawskie obrazki

A jednak! W końcu udało się złożyć filmik z Kaczawskiej Wyrypy. Pewnie już zapomnieliście, że taka impreza była, no to jest okazja do przypomnienia sobie. 
Miłych wrażeń!

wtorek, 2 października 2018

Kaczawska Wyrypa

Po Rudawskiej Wyrypie Sudecką sobie odpuściłam, bo musiałam psychicznie dojść do siebie, ale z Kaczawską postanowiłam już się zmierzyć. Obejrzałam sobie w internetach teren i na mapach górki wokół Świerzawy nie wyglądały jakoś przerażająco. Dam radę! - stwierdziłam i zapisałam się. Krzysztof i Sylwia tym razem odpuścili, ale za to Barbara postanowiła pojechać. Tomkowi udało się w piątek wyrwać ciut wcześniej z pracy i koło czternastej wyruszyliśmy. Po drodze wstąpiliśmy na tradycyjną pizzę i już po siedmiu godzinach jazdy byliśmy na miejscu.

XXL na trzy osoby to trochę za dużo.

Tłumu nie było, miejscówki na sali gimnastycznej do wyboru, do koloru, w kranach ciepła woda, a pod prysznicami luz - jednym słowem pełen luksus.
W sobotę start przewidziany był dopiero na 9.30 więc mogliśmy się wyspać do oporu. Rano stanęliśmy przed trudną decyzją - co na siebie włożyć, a co spakować do plecaków? Według prognoz przez noc miało nastąpić silne oziębienie, ale kiedy rano wyszliśmy przed budynek jakoś nachalnie zimno nie było. I wierz tu prognozom.
O dziewiątej odbyła się odprawa i dostaliśmy mapy.

Organizator straszy dzikami.

Oprócz mapy podstawowej każdemu przynależały się trzy arkusze rozświetleń, opis punktów i instrukcja budowy trasy - czyli niezły plik papieru. Rozłożyliśmy się z tym wszystkim na podłodze i usiłowaliśmy wymyślić przejście najkrótsze, z jak najmniejszymi przewyższeniami, wygodnymi drogami, ale nie asfaltem, bez chaszczowania i przekraczania cieków (chociaż te według słów organizatora były wyschnięte na wiór) i do tego zawierające wszystkie wymagane przez twórcę trasy elementy. Oczywiście od razu okazało się, że takie rzeczy to tylko w Erze. W końcu ustaliliśmy wariant wstępny i ruszyliśmy na trasę. Postanowiliśmy iść w kolejności: S2, S5, C4, C5, S8, S7, S9, D1, D4, S3, S4, B3, B4, B1 i S6.
Początek był całkiem miły - niezbyt daleko, drogą, co prawda pod górkę, ale nie za stromo, potem wzdłuż granicy lasu i obiecany w opisie wał ziemny na początku strumyka. Strumyk okazał się strumykiem tylko z nazwy, bo nie było w nim ani kropli wody.
Na S5 nie było żadnej drogi, a jedynie wyznaczony przez nas azymut wiodący przez bezkresne pole rzodkwi oleistej. Nie żebym się tak znała na uprawie, ale bardzo mnie zaintrygowało co to za roślina i przekopałam pół internetu, żeby się dowiedzieć:-) Pole było tak duże, że mimo najszczerszych chęci nie dawało się obejść i musieliśmy wejść w szkodę. To znaczy - dawało się, jeśli ktoś wziął przezornie ze trzy dni urlopu. Punkt opisany jako "narożnik wklęsły lasu" znaleźliśmy bez problemu.
Do C4 szliśmy tak trochę dziwnie - omijając C5, który planowaliśmy wziąć jako następny. Z S5 zbiegliśmy z górki, potem głównym asfaltem i wreszcie pod górę (ufff), porządną drogą wiodącą na punkt widokowy. Tę widokowość to trochę obeszliśmy bokiem, bo nasz PK miał stać nieco dalej. No, szkoda, szkoda... Po co chować lampion w dołku, w krzaczorach jak można roztoczyć przed uczestnikami szeroką perspektywę... Jedyna korzyść, to że miejscowi lampionu nie ukradną, bo nie znajdą.

W tej kępie był dołek z C4

Do C5 wróciliśmy po śladach, sporo nadkładając, ale na mapie na azymucie wiła się jakaś większa rzeka i nie wiedzieliśmy - będzie w niej woda, czy nie? Bo jeśli by była, to trochę głupio się moczyć już w pierwszej połowie trasy. Tę okrężność drogi usiłowaliśmy nadrobić szybkim truchtem, bo znowu mieliśmy w dół przez większość odcinka. W ogóle biegało się nam dość dobrze (a przynajmniej mi) bo nie było za gorąco, nogi miałam wyjątkowo lekkie, nie łapały mnie skurcze, a ponieważ biegaliśmy tylko w dół i po równym to i z oddechem nadążałam.
Lampion C5 miał wisieć wewnątrz ruiny i od razu przypomniał nam się punkt z tegorocznej wiosennej Hały - "lampion na szafie", który wisiał wewnątrz zrujnowanego domu. Jednak kaczawska ruina okazała się być znacznie ładniejsza i bardziej klimatyczna. Tomek z Barbarą zaszli ruinkę z jednej strony, ja z drugiej, ale kiedy drogę zastąpiły mi gęste chaszcze podążyłam śladem reszty zespołu. Z tą różnicą, że ja od razu wypatrzyłam lampion, a oni poszli gdzieś w krzaki i przepadli.

Trochę jak tajemniczy ogród.

W stronę S8 ruszyliśmy drogami i chociaż teoretycznie w niektórych miejscach istniała możliwość skrócenia sobie, to niespecjalnie rwaliśmy się do tego. Dlaczego? Zza elektrycznych pastuchów spoglądały na nas znacząco wielkie rogate bestie, z którymi woleliśmy nie zadzierać. W końcu co nam szkodziło dodać sobie te parę metrów, no nie? Wkrótce dotarliśmy do głównego asfaltu, którym doszliśmy do wielkiej dziury w ziemi  i do S8. Coś nam sporo tych asfaltów wpadało pod nogi, co z jednej strony może i było dość wygodne, ale z drugiej nudne, mało widokowe i twarde.
Na S8 postanowiliśmy zmodyfikować plan i zamiast na S7 iść najpierw na S9, co było zupełnie logiczne. S7, 8 i 9 mieliśmy na jednym dużym rozświetleniu i nawet było to spore ułatwienie. Ponieważ teren wyglądał na przebieżny, postanowiliśmy iść na azymut, kierując się na słup linii wysokiego napięcia. Po drodze znowu musieliśmy przejść przez ogromne pole rzodkwi dla odmiany urozmaiconej jakimś białym kwieciem, którego jeszcze nie zidentyfikowałam. Ale staraliśmy się iść między rządkami.
Już blisko punktu zobaczyliśmy pomykającego Staszka, ale mimo podjętych prób, nie udało się nawiązać kontaktu:-) W ogóle po drodze najpierw nie spotykaliśmy nikogo, a potem dla odmiany co chwilę jakieś ekipy.

S9 na skrzyżowaniu drogi i krawędzi lasu.

S7 było stosunkowo blisko S9, a jedyną napotkaną po drodze przeszkodą była rzeczka i bynajmniej nie z powodu wody, ale roślinności, która zagrodziła nam drogę na drugim brzegu. Poza tym punkt prosty i oczywisty.
Dalej, zgodnie z pierwotnym planem, poszliśmy w kierunku D1 - w większości drogami, podbiegając tam, gdzie nie było pod górę. Ze znalezieniem przepustu nie mieliśmy problemów.
Kolejny punkt - D4 - był kawał drogi od D1, ale wygodnie drogami. Wydawało się, że nie będzie z nim problemów, bo mieliśmy rozświetlenie, a jak na razie rozświetlenia działały bez zarzutu. Już w pobliżu punktu zeszliśmy z drogi, sforsowaliśmy rzeczkę (znowu marną, więc to forsowanie to raczej taka przenośnia) i weszliśmy w las. I tu nastąpiło lekkie zdziwko - w terenie co i rusz natykaliśmy się na drogi biegnące w linii północ-południe, których w ogóle nie było na rozświetleniu. To znaczy: były takie, ale dopiero za punktem. Po chwili nie miałam już zielonego pojęcia gdzie jesteśmy, a ponieważ szliśmy i szliśmy, wydawało mi się, że dawno już minęliśmy właściwe miejsce. Tomek twardo twierdził, że kontroluje sytuację i wie gdzie jesteśmy, aczkolwiek nic na to nie wskazywało. Po prostu szedł za Barbarą, która jako jedyna miała jakąkolwiek wizję co do miejsca naszego pobytu. W końcu wyszliśmy na drogę, która zakręcała w dość charakterystyczny sposób i wreszcie wszyscy mogliśmy z całą odpowiedzialnością stwierdzić: wiem, gdzie jestem! Lampion miał wisieć na końcu ścieżki odchodzącej od drogi, ale ponieważ ścieżka kończyła się w dość niejasny sposób, oczywiście przeszliśmy właściwe miejsce i dopiero Tomek zupełnie przypadkiem przyuważył punkt, kiedy odwrócił się do tyłu.

D4 zdobyte!

Po D4 ruszyliśmy na S3. Większość drogi wiodła znowu asfaltem, do tego po płaskim, więc mogliśmy przyspieszyć. Zbliżaliśmy się do trzydziestego kilometra, a ja - o dziwo -  jeszcze nie miałam pierwszego kryzysu. Zmęczona oczywiście byłam, ale nie padałam na pysk i nic mnie nie bolało. Szczególnie dziwiła mnie wyjątkowa odporność mojego kręgosłupa, o który szczególnie bałam się po rowerowej kraksie. Najwyraźniej jednak upadek dobrze mi zrobił na plecy, bo może coś tam powskakiwało na swoje miejsce. Taki nowy rodzaj terapii:-)

Narożnik wypukły lasu - nazewnictwo punktów nieodmiennie mnie wzrusza:-)

Kolejny punkt - S4, nazwany przez budowniczego trasy prozaicznie: "pomnik" okazał się bardzo ładną basztą. Doszliśmy do niej na azymut, forsując po drodze rzeczkę (to forsowanie w tym roku to takie bardziej umowne) oraz kolejne bezkresne pole poplonu. S4 był tak blisko bazy, że aż kusiło skręcić do niej, ale byliśmy twardzi.

Szybko, szybko i nawet nie zdążyłam obejść baszty dookoła.

Pierwotnie planowaliśmy z S4 pójść na B3, a B2 w ogóle pominąć, bo pod górkę i w środku lasu i nie wiadomo czy łatwo trafić, no ale nam się odmieniło. W związku z tym podreptaliśmy do asfaltu, a tam cudowna niespodzianka - sklep! Szybko przekalkulowaliśmy, że bardziej korzystne (szczególnie dla naszego morale) będzie wzmocnić ciało (i ducha), niż lecieć dalej o suchym pysku. Jak dobrze, że wymyślono sklepy! Jakoś tak chwilę potem znowu spotkaliśmy Staszka, który - uwaga!- biegł już na metę. My mieliśmy do zrobienia jeszcze 4 punkty! I gdzie tu sprawiedliwość?

Pełna ekstaza.

Łapczywie wypita cola po chwili zaczęła mnie z lekka uwierać na wnętrzu, udałam się więc w odosobnienie, zostawiając Tomkowi mapę do potrzymania. Kiedy w końcu wychynęłam zza krzaczków, nieco sponiewierana przez bunt żołądka, okazało się, że nie ma ani Tomka, ani mojej mapy. Gdzieś na dalekim horyzoncie majaczyły mi dwie znajome sylwetki. Łudziłam się jeszcze, że chociaż mapę mi zostawią gdzieś w rowie, ale gdzie tam - chyba w ogóle nie zauważyli mojej nieobecności.  Nie pozostało mi nic innego jak podjąć próbę pościgu. Cóż, chwila słabości, jaka akurat mnie dopadła, nie ułatwiała mi tego zadania. Po kilku kilometrach Tomek chyba zauważył, że niesie dwie mapy, więc z prostego rachunku wynikło, że kogoś brakuje. Dopiero wtedy poczekał. Do B2 ledwo się dowlekłam, bo odkąd zeszliśmy z asfaltu wciąż było pod górę.

 B2 na wiacie.

Do B4 było już z górki, ale w pierun daleko. I znowu dużo asfaltowania. Za to po drodze spotkaliśmy taką ciekawostkę przyrodniczą:

Martwa natura?

No i osiągnęliśmy czterdziesty czwarty kilometr, czyli nasz klubowy. W związku z tym nie mogło obejść się bez tradycyjnej fotki.


A imię jego czterdzieści i cztery...

Zalanego wyrobiska spodziewaliśmy się raczej gdzieś nisko, a tymczasem musieliśmy wdrapać się na górkę. Co prawda dla mnie na tym etapie już każde, nawet niewielkie wzniesienie, stawało się wielką górą, tym niemniej. A jak już się wdrapaliśmy na górę, to okazało się, że woda jest schodkami w dół. Doskonałe miejsce żeby wytracić zawodników, bo wystarczyło się potknąć lub poślizgnąć i chlup - po człowieku.
 Nam na szczęście udało się zdobyć punkt bezstratnie.

Ostrożnie na tych schodkach!

B1 to w zasadzie taki punkt bez historii - ot, położony przy drodze do S6. Ale to dobrze, bo nie traciliśmy na niego dużo czasu, a zaczynało już się powoli ściemniać. Na wieżę widokową na S6 wdrapywaliśmy się już całkowicie po ciemku. Sporo czasu zajęło nam dotarcie do samej wieży bo władowaliśmy się w single tracki, które próbowały wywieść nas na manowce i w końcu postanowiliśmy iść po prostej w górę, choćby i na czworakach. Dla mnie była to lekka masakra, bo już i tak miałam dość, a tu jeszcze tak stromo. No i strasznie szkoda, że dotarliśmy tam po zmierzchu, bo co nam po wieży widokowej w nocy?

Ciemność, widzę ciemność - czyli na wieży.

Z S8 został nam już tylko długi zbieg asfaltem do bazy. Nawet zebrałam się w sobie i rzeczywiście biegłam. Po drodze minęliśmy punkt S2, który jakoś tak bezmyślnie wzięliśmy na początku trasy nie zauważywszy, że przecież w drodze powrotnej będziemy tuż przy nim.  Ale może to i lepiej, bo nie musieliśmy już włazić w krzaki po nocy.

Jak się biegnie, to jest ciepło przynajmniej.

A w bazie czekał obiad, piwko, gorący prysznic, czyli same luksusy. Do trzeciego kobiecego miejsca zabrakło nam (w sensie mi i Barbarze) tylko 10 minut. Można było to zrobić, ale w sumie - czy to istotne?
Ponieważ wyjątkowo nie wracaliśmy do domu od razu po zawodach, mogliśmy rano podziwiać i oklaskiwać zwycięzców poszczególnych tras i kategorii.
Gratulacje koleżanki i koledzy!

 Takich pucharów nie zdobyliśmy:-) Ale wszystko przed nami!