wtorek, 28 maja 2019

Jaga-Kora 40

Wiecie jak to jest, kiedy człowiek zapisuje się na imprezę pół roku wcześniej - z takiej perspektywy czasowej pomysł wydaje genialny, nie widać żadnych przeszkód czy przeciwwskazań, a wszystko wydaje się proste i łatwe. No, to tak właśnie zapisałam się na Jagę-Korę. Refleksja przyszła znacznie później, nawet później niż przypuszczałam, bo jakiś tydzień przed startem. Ale trudno - zapłacone, pokój zarezerwowany, urlop podpisany - trzeba jechać.
Zawody  miały odbyć się w sobotę, my pojechaliśmy już we środę, żeby się zaaklimatyzować i założyć obozy przejściowe. W końcu prawie kilometr podejścia (na mojej trasie) to nie przelewki:-)
Od dłuższego czasu pogoda szykowała nam zdradliwą niespodziankę - po wcześniejszym okresie suszy deszcz starał się nadrobić wszystkie zaniedbania i lało, lało, lało, lało.
We środę pojechaliśmy zobaczyć miejsce mojego startu i przejść się kawałek trasą, którą Tomek pamiętał z ubiegłego roku. Jak przystało na prawdziwych orientantów, trochę się pogubiliśmy, ale spacer (mimo, że w deszczu) był całkiem przyjemny.

Na drodze tylko woda, ślimaki i my.

Kolejnego dnia sprawdziliśmy jak wygląda zbieg z ostatniej górki i wyglądał... błotniście, co oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem. Ponadto nadleśnictwo usiłowało zniechęcić nas do górskich wędrówek stawiając takie tablice. Nam po RDS-ie niedźwiedzie już niestraszne, a zresztą co poza ślimakami wylezie w taką pogodę.

Proszę Państwa - oto miś...

Ogólnie staraliśmy się nie nadwyrężać sił, więc nasze wycieczki nie były ani długie, ani forsowne, wieczory spędzaliśmy na basenie, a pozostały wolny czas na deptaku. W piątek odebraliśmy pakiety startowe, a na kwaterę przyjechali pozostali współlokatorzy - oczywiście wszyscy jago-korowcy.

Sprawdzam czy zmieszczę się na mecie:-)

W piątek przestało padać, a na sobotę prognozowano wręcz słońce i skok temperatury. Od razu powstał dylemat: co na siebie włożyć??? Coś nowego, coś starego, coś pożyczonego.... A, zaraz - to nie ślub. Wiadomo jednak, że żadnej kobiecie coś nowego nie zaszkodzi, więc nabyłam sobie krótkie gacie, czapeczkę z daszkiem i kurtkę przeciwdeszczową. Gacie na tyłek, czapka w plecak, a kurtka została na kwaterze. W każdym razie starałam się wyglądać najbardziej profesjonalnie, jak tylko się dało, żeby nikt się nie zorientował, że jestem totalnym amatorem.

Wyglądam jak ultras?

Przed samym startem dopadł mnie atak fizjologii (a było tyle nie pić), a tu wszystkie przystartowe krzaki okazały się być już pozajmowane przez panów. Trochę niezręczna sytuacja, więc tylko ścisnęłam zwieracze i ustawiłam się na linii startu. W tym roku nie było żadnego odliczania, ani nawet ostrzeżenia, że to już - coś głośniej pyknęło, ludzie ze zdziwieniem popatrzyli po sobie i co odważniejsi ruszyli, a za nimi reszta.
 Jak ja wystartowałam.... Przez kilkadziesiąt metrów utrzymywałam się gdzieś tak w połowie grupy, ale z czasem przesuwałam się coraz bardziej do tyłu, aż w końcu tylko jakieś pojedyncze jednostki zostały za mną. Kontakt wzrokowy z czołówką miałam jednak wciąż nawiązany, do czasu kiedy musiałam odwiedzić przydrożne krzaki:-)

Start - ostatnie chwile, kiedy mieszczę się w stawce:-)

Początkowo biegliśmy asfaltem o stosunkowo niewielkim nachyleniu, wiec było OK. Kije, które na imprezę pożyczyłam od córki, przezornie niosłam w ręku, żeby się o nie nie potknąć, bo jak na razie wszystkie dotychczasowe próby nordic walkingowania kończyły się poobijanymi przez kijki piszczelami i łydkami. No, ale jak się chce fajnie wyglądać, to kije trzeba mieć:-)
Wszystko co dobre szybko się kończy i w końcu musieliśmy zejść z wygodnej drogi i wejść w las, gdzie było błotniście i pod górę. Zaczęliśmy mozolną wspinaczkę na Kanasiówkę. Tak dokładnie to ja zaczęłam mozolną, bo inni rączo pobiegli i tyle ich widziałam. Szłam więc sobie początkowo nawet dość żwawo, usiłując przy tym nie potknąć się na kijach, które w końcu postanowiłam przetestować. Powiedzmy - przeszkadzały mniej niż przypuszczałam.
Do pierwszego punktu odżywczego było od startu 13 km. Niby niedaleko, ale po chwili zaczęło mi się nudzić. Żywej duszy dokoła, trasy specjalnie pilnować nie trzeba, planować drogi też nie, przyspieszyć ciężko, bo pod górę i po błocku. Z tych nudów zaczęłam sobie przypominać wszystkie filmiki instruktażowe do kijów i testować te dziwne ruchy wleczenia ich za sobą. Faktycznie, jak się wlecze, to nie obijają nóg.
Kanasiówka ciągnęła się w nieskończoność, ale w końcu zaczęło się wypłaszczać, pojawiła się granica, wzdłuż której mieliśmy iść kawałek (na szczęście już lekko w dół) i na koniec jeszcze ciut pod górę i wreszcie żarełko. Po drodze wydawało mi się, że jak dopadnę smakołyków, to siekierą mnie będą odrąbywać od stołu, a tymczasem wmusiłam w siebie kawałeczek banana, jednego biszkopta i kostkę czekolady. Zapiłam wodą i najedzona byłam po kokardę.
W Woli Niżnej musiałam stawić się najpóźniej cztery godziny po starcie żeby zmieścić się w limicie, ale pomimo, że wlokłam się w ogonie, wyglądało, że się spokojnie wyrobię. Szczególnie, że teraz miało być już tylko w dół. Już zbiegając z Kanasiówki przetestowałam, że moje buty dość dobrze trzymają się błota i poza ich ciężarem nic nie stało na przeszkodzie żeby rozwinąć jakąś przyzwoitą prędkość. Udało mi się przegonić jakichś setkowiczów, a w zasięgu wzroku pojawili się też inni zawodnicy. Od Jasiela biegliśmy już po asfalcie, to znaczy ja biegłam tylko jak było po równym lub w dół, żeby oszczędzać siły na dalszą trasę. Tuż przed punktem limitowym zeszliśmy z asfaltu, żeby przez niewielkie wzgórze dojść do drogi 897. Górka była niby mała, ale tak dała mi w kość, że już myślałam, że nie wlezę na nią. Wszyscy, których wcześniej wyprzedziłam, po paru metrach podejścia byli przede mną, łącznie z setkowiczami, którzy mieli już w nogach dobrze ponad 80 km. Tomek telefonicznie zameldował mi się ze swojej trasy i okazało się, że kiedy ja zaczynałam podejście, on mijał właśnie punkt limitowy.  Niby blisko, ale wiedziałam, że go nie dogonię.
Drogę przez Biskupi Łan znałam dobrze, więc mentalnie byłam przygotowana na stosunkowo lekkie podejście (po asfalcie) i zbieg, przy czym podejście wcale nie okazało się takie lekkie. W zeszłym roku, jako kibic, wbiegłam tam bezproblemowo, ale teraz miałam w nogach ponad 20 km w ciężkich warunkach. No i jestem rok starsza, więc sami rozumiecie... W końcu jednak dotarłam do chałupy.

Drugi punkt odżywczy, a tak prywatnie - miejsce poznania Tomka (28 lat temu).

Woda, cola, dopalacz, orzeszki i... żołądek w gardle. Nie da się jeść i pić przy zmęczeniu. Miałam dość. Już się nawet zastanawiałam czy nie zostać w chałupie na zawsze, a przynajmniej do rana, ale nie wzięłam szczoteczki do zębów, lakieru do włosów i zestawu do makijażu, więc rozumie się, że nie mogłam przenocować. Jak bym wyglądała rano?? :-)
Momentu ruszenia  w dalszą trasę nie dało się odwlekać w nieskończoność, szczególnie że limity czasowe, jak na moje potrzeby, były ciut krótkie. Jak to dobrze, że na Polańską ostatnio wchodziłam kilkadziesiąt lat temu i nie pamiętałam jak ona wygląda. Gdybym miała przed oczami to, co zobaczyłam kilkanaście minut później, to na pewno odmówiłabym dalszej współpracy. Zaraz, gdzie tam dalszej - ja i wcześniejszej bym odmówiła:-)
W każdym razie na podejściu wyprzedały mnie mrówki i ślimaki, a przebiegający setkowicze zatrzymywali się i z troską pytali, czy u mnie wszystko w porządku. W zasadzie - w porządku. U mnie czołganie się pod górę to raczej norma. Szłam więc sobie dwa kroczki, chwila odpoczynku, krok, odpoczynek, woda, otarcie potu z czoła, znowu krok, chwila zastanowienia - rzygać już, czy dopiero za 5 metrów, znowu krok. A czas sobie mijał i mijał. Ale jak to mówią: "wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija", tak więc i Polańska kiedyś musiała się skończyć. Z Polańskiej płynnie przeszłam na Jawornik, nawet nie zauważając tego faktu, bo las i błoto wyglądały tak samo. Powiem Wam -  to, że na trasę biegu organizatorzy zwieźli błoto z całego Podkarpacia, jakoś łyknęłam, zdarza się, jak organizator chce dogodzić uczestnikom, ale że jakieś 70% tej ilości chciało im się wnieść na odcinek od Polańskiej do mety, to już mi zaimponowało. W sumie błoto po imprezach na orientację specjalnie mnie nie rusza, ale w takiej masie musiało zrobić wrażenie.

 Między Polańską a Jawornikiem.

W tamtym roku Tomek i jeszcze kilka osób zgubili się przy zejściu z Jawornika, więc pilnowałam każdej wstążeczki, żeby tylko nie zejść na manowce. Tym razem oznaczenie było super, a zwodnicza droga wręcz odgrodzona taśmą.
Za Jawornikiem miał być ostatni punkt żywieniowy. Wypatrywałam go z utęsknieniem, bo od niego miało być jeszcze tylko coś koło 7 kilometrów do mety. I do tego w dół. Minęłam pipant, na którym na profilu trasy był zaznaczony punkt żywieniowy, a tu nic. Nawet pomyślałam sobie, że pewnie już go zwinęli nie czekając na mnie, ale okazało się, że był trochę dalej niż pierwotnie planowano. Na punkcie była co prawda już tylko sama woda, ale nic więcej nie potrzebowałam. A kiedy dowiedziałam się, że do mety jest jeszcze tylko 5 km, to jakby mi skrzydła urosły u ramion.
Kawałek dalej mój szacunek dla organizatorów wzrósł pod niebiosa. W samym środku lasu, przy ścieżce ustawili wielkie lustro, żeby każda kończąca bieg kobieta mogła doprowadzić się do porządku i na mecie wyglądać elegancko. Myślę, że i panowie nie omieszkali skorzystać z okazji, ale oni pewnie patrzyli czy są wystarczająco ubłoceni, żeby wzbudzać odpowiednie poważanie u kibiców.

Takie lustro powinno być na każdych zawodach!

Powoli wyglądało na to, że w limicie zmieszczę się z palcem w nosie, ale kiedy zaczęło się robić coraz bardziej stromo i - choć wydawało się, że to już niemożliwe - coraz bardziej błotniście, zaczęłam mieć wątpliwości. Błoto wymieszane z dużą ilością spływającej wody stało się jakby mniej przyczepne i musiałam znacząco zwolnić. O ile jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej starałam się omijać co głębsze dziury, teraz właziłam w nie po kolana nie przejmując się niczym. Bardziej mokra i brudna i tak już przecież nie mogłam być. No, chyba, że zaliczyłabym całościową glebę… W końcu dotarłam do miejsca, gdzie doszliśmy w czasie czwartkowego spaceru i już wiedziałam, że do mety naprawdę bliziutko. A kiedy wreszcie pod nogami poczułam asfalt, to jak by kto nowe siły wlał we mnie - pognałam przed siebie dopingowana przez rymanowskich spacerowiczów. Ekipa z naszego domu, w którym nocowaliśmy, z daleka zagrzewała mnie do efektownego finiszu wykrzykując chóralnie: Re-na-ta! Re-na-ta! Re-na-ta! Aż się chciało biec.

Uff, starczyło medali!

Dałam radę! Naprawdę dałam radę! Niby jak latam na pięćdziesiątki na orientację, to czterdziestka bez pilnowania mapy powinna być dla mnie pestką, ale... Na orientację są inne limity, jest więcej okazji do odpoczynku, często jest po płaskim (no, chyba, że górskie zawody) i jeszcze Tomek mnie wspiera, kiedy mam już wszystkiego dość. Ale podobało mi się to nowe doświadczenie. Za rok planuję dobiec z lepszym czasem!

piątek, 24 maja 2019

Czarne Stopy i Duża Stopa

Nie mieliśmy czasu odpocząć po WiMnO, bo następnego dnia w Międzylesiu czekała kolejna impreza - Czarne Stopy firmowane przez Anię. Dobrze, że przewidziany był tylko jeden etap, miałam więc szansę także na pobieganie. Ostatnio jakoś przyjęło się, że przy okazji marszów są też organizowane biegi na orientację. Nam to bardzo pasuje, tylko nie zawsze zdążymy z marszów wrócić na czas, no bo te ciężkie minuty...
Imprezy Ani mają to do siebie, że z reguły nie są trudne, czyli takie na moim poziomie. Taka też okazała się otrzymana mapa - wycinek główny (tułów pieska Lesia) i sześć małych kółek (nogi i pyszczek) oraz podpowiedź, że należy zastosować szyfr Cezara. Mi co prawda taka podpowiedź nic nie mówiła, ale na szczęście Tomek wiedział o co chodzi. Całość rozgrywała się na mapie biegowej, w terenie, gdzie było już z milion imprez, więc wydawało się, że możemy lecieć z zamkniętymi oczami. Przy pierwszym naszym punkcie (PK 2) przeoczyliśmy ścieżynkę prowadzącą do niego, ale szybko to skorygowaliśmy.


No to lecimy!

PK B był oczywisty, a jednak nie znaleźliśmy ani lampionu, ani słupka ZPK. Teren dość uczęszczany - mógł ktoś zdjąć lampion. Ostatecznie mogliśmy jeden punkt odpuścić, bo był nadmiarowy. Trójka wpadła bez problemu, a kolejne schody zaczęły się przy dziewiątce. Niby byliśmy we właściwym miejscu, ale ani lampionu, ani słupka ZPK nie znaleźliśmy. Owszem, ścieżkę wcześniej wisiał lampion, ale stowarzyszony. Już nawet zaczęliśmy podejrzewać Anię o pomyłkę przy wieszaniu. Na razie nie wpisywaliśmy BPK-a, ale postanowiliśmy iść dalej. Ruszyliśmy więc na kolejny wycinek z punktami 5 i C. Wykoncypowaliśmy sobie, że musi być zlustrowany i niedaleko od nieznalezionej dziewiątki będzie ścieżka na PK C. Ścieżka faktycznie była, ale miała zupełnie inny przebieg niż na mapie, a w końcu niemal całkiem zanikała. No i żadnego śladu lampionu nigdzie nie było. Wróciliśmy na skrzyżowanie z nieobecną dziewiątką i postanowiliśmy zacząć od nowa. Wciąż natrafialiśmy na tę samą ścieżkę. W końcu postanowiliśmy olać i iść dalej. A dalej była kolejna ścieżka do spenetrowania, a na jej końcu lampion i wszyściuteńko wskazywało, że jest to poszukiwany punkt C. No, faktycznie, w przypadku braku lustrowania, to nawet pasowało. Wbiliśmy i wróciliśmy szukać piątki. Wychodziło nam, że piątka powinna być na skrzyżowaniu drogi głównej z tą zanikającą ścieżką, gdzie poprzednio szukaliśmy C. Tyle, że znowu nie było ani lampionu, ani słupka. Kolejny BPK? Spotkani wcześniej Ania i Marek twierdzili co prawda, że mają wszystkie dotychczasowe punkty, ale jak oni to zrobili - nie mieliśmy pojęcia. Sprawa wyjaśniła się kiedy spotkaliśmy Pawła z jego ekipą. Otóż oprócz słupków ZPK obowiązywały także słupki biegowe z oznaczeniami dystansu, a według interpretacji niektórych osób, nawet słupki przecinkowe. Nooo, tego to byśmy w życiu nie wymyślili. Czyli wcale nie było BPK-ów, a jedynie brak informacji na mapie o jakie słupki chodzi. Tym sposobem początkowy odcinek trasy zajął nam strasznie dużo czasu i niemal doprowadził do rozstroju nerwowego. Kiedy już wiedzieliśmy czego szukać, reszta punktów była już właściwie formalnością, bo nie było się gdzie zgubić lub czegoś nie dopasować.


PK D przy mogiłce.



Gdzieś na trasie.

Pod koniec trasy zobaczyliśmy Chrumkającą Ciemność nadchodzącą z naprzeciwka. Mieli farta, że nas spotkali, bo podobnie jak my szukali tylko lampionów i słupków ZPK i gdybyśmy ich nie uświadomili o jakie słupki chodzi, mieliby pół karty BPK-ów:-)


Chrumkająca Ciemność.

Na mecie okazało się, że organizatorka nie przewidziała problemów ze słupkami i teraz będzie miała zagwozdkę przy sprawdzaniu kart, bo jedni wpiszą słupki biegowe, inni przecinkowe, a inni BPK-i. A przecież każdy organizator powinien pamiętać, że uczestnicy są w stanie wymyślić wszystko i wszystko zinterpretować po swojemu:-)
Mimo, że przez ten nieudany początek trasy znowu na metę przyszliśmy dość późno, był jeszcze czas żeby pobiec na BnO. W jakiejś ułańskiej fantazji zapisałam się na długą trasę i teraz nie było odwrotu, bo taka mapa dla mnie była przygotowana. Trasa długa, czyli "Duża Stopa" miała nominalnie 6,4 km, a wiadomo, że zawsze robi się więcej. Przynajmniej ja robię. Biegaliśmy po drugiej stronie ulicy niż maszerowaliśmy, praktycznie w Starej Miłosnej, gdzie co roku biegamy na WesolInO. I wiecie co? Przebiegłam całą trasę i wcale nie zauważyłam gdzie byłam. Zawsze powtarzam, że mnie można codziennie puszczać na tę samą trasę i codzienni będzie to dla mnie zupełna nowość. Na mecie mam kompletny reset i nie pamiętam trasy. Nigdy też nie potrafię wrócić po śladach i w zasadzie to aż dziwne, że udaje mi się codziennie trafić do pracy i z powrotem:-) I taka to ze mnie orientalistka:-)

czwartek, 23 maja 2019

WiMnO

Po dwóch niepowodzeniach, w końcu udało mi się dotrzeć na zorientowaną imprezę. Nie walczyłam ani z ciśnieniem, ani z komunikacją miejską - pełną sił i energii dowiózł mnie Tomek na miejsce startu. I tak to ja rozumiem...
Jadąc na imprezę wspominaliśmy nasze pierwsze WiMnO, kiedy polegliśmy zupełnie nie ogarniając mapy.  Kiedy teraz dostaliśmy mapę pierwszego etapu od razu mieliśmy poczucie daja vu - też nie wiedzieliśmy co z nią zrobić. Mapa składała się z trzech kiści winogron, przy czym na jednej były drogi, na drugiej ukształtowanie terenu, a trzecia to lidar. I jak by tego było mało, grona zamieniały się miejscami, obracały, a pierwsza kiść była dodatkowo cała zlustrowana. Dodatkowe atrakcje zafundowała nam jeszcze pogoda - naprzemiennie siąpiło, padało, lało i waliło żabami.


Tu akurat tylko padało:-)

Ponieważ warunki były zdecydowanie niesprzyjające kontemplacji, a co dopiero cięciu i składaniu mapy, w pierwszym odruchu postanowiliśmy iść przede wszystkim na punkty z grona z drogami (bo najłatwiej), a co innego spotkamy po drodze i da się w sposób choćby przybliżony dopasować do pozostałych wycinków - bierzemy bez względu na wszystko. Tą metodą doszliśmy do zielono-żółtej kropki oznaczającej miejsce wspólne dla wszystkich trzech gron. Po drodze wbiliśmy abstrakcyjnie punkt, który postanowiliśmy podciągnąć pod L oraz coś co uznaliśmy za PK O i PK P.


A pogoda nic, a nic się nie poprawiała:-(

Na kropce sytuacja poprawiła się o tyle, że na niektóre punkty z wycinków niedrogowych mogliśmy pójść po prostu na azymut. Poza tym, kiedy już pierwszy stres związany z widokiem mapy odpuścił, w końcu udało się mniej więcej dopasować wszystkie elementy do siebie.



Malowniczy punkt na ambonie. Już nie pada!

Ponieważ cała akcja rozgryzania mapy, a potem odnajdywania lampionów trwała dość długo, na mecie zjawiliśmy się w 38-ej ciężkiej minucie, co dawało nam czas przebywania na trasie ciut ponad trzy godziny. W pełni wykorzystaliśmy nasze wpisowe - to się nazywa oszczędność! :-)
A nasza karta startowa wyglądała tak:


Jak na warunki pogodowe - całkiem porządna.

Pogoda, widząc, że się nie poddajemy, odpuściła i drugi etap pod tym względem był już całkiem przyjemny. Mapa powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń i przedstawiała samochód organizatorów z wymienionymi oponami, bo poprzednie zostały brutalnie poprzecinane, gdy oni w lesie trudzili się rozwieszaniem lampionów. Cóż, życie to nie je bajka...
Etap wydawał się całkiem przyjazny, tylko zupełnie nie wiem dlaczego Darek tak nam tłumaczył fragment opisu dotyczący kół, że wynikało, że koła są zlustrowane i obrócone, a były przede wszystkim pozamieniane miejscami. Dopiero Andrzej, którego spotkaliśmy miotając się po niepasującym do mapy lesie, uświadomił nas co do wątpliwej interpretacji wypowiedzi Darka. Dzięki niemu udało nam się zaliczyć punkt S. PK T miał być na tym samym wycinku, właściwie blisko. Szukaliśmy go sami, potem z Andrzejem, grupowo, indywidualnie, tyralierą i w kupie, ale przede wszystkim bezskutecznie. W końcu odpuściliśmy, zwłaszcza, że punktów na mapie było więcej niż mieliśmy zebrać.
Z dopasowaniem szyb samochodu nie mieliśmy większych problemów, noże też mniej więcej się udało, klamkę założyliśmy, że albo znajdziemy, albo nie, ale gdzie samochód ma listwę to za nic nie mogliśmy wymyślić. To znaczy wiedzieliśmy, że gdzieś pomiędzy szybami a dolnym końcem samochodu, ale na jakiej wysokości???
Listwą postanowiliśmy martwić się później, a na razie zebrać to, co wiemy gdzie jest.


Niektóre punkty były bardzo malowniczo usytuowane i pięknie oświetlone.

Ten etap w porównaniu do poprzedniego szedł nam znacznie lepiej, a na koniec nawet udało nam się znaleźć rów z PK T. I nawet na klamkę się natknęliśmy. I w ogóle było całkiem sympatycznie. Jedyne co nam nie wyszło, to  zadania. Polegliśmy też na czasie, ale to w sumie u nas norma . Tym razem wychodziliśmy 29 tłustych minut. Tak to jest jak się nie umie liczyć (zadania) i chce się być oszczędnym (czas) :-)


To drzewo było rzeczywiście charakterystyczne - PK B.

Zresztą sami widzicie jak w lesie zrobiło się przyjemnie - żal było wracać.
W sumie na obu etapach wydeptaliśmy koło 25 km. Ja czułam je szczególnie w plecach i bardzo ucieszyłam się, kiedy wracając z drugiego etapu spotkaliśmy Przemka zbierającego lampiony z trasy biegowej. Przynajmniej bieganie mi nie groziło. Okazało się co prawda, że na kilka punktów można jeszcze się załapać, ale odpuściłam. Tomek oczywiście pobiegł. W sumie to mu się opłaciło, bo na trasie krótszej niż 90 minut był jedynym uczestnikiem i tym sposobem zajął pierwsze miejsce:-)
O naszym marszowym wyniku nie ma co mówić - bywało lepiej.

Smok Stowarzyszony

Kolejna impreza, na którą Renata nie dotarła. Tym razem nie dotarła, bo zajumali wszystkie pociągi z Rembertowa do Warszawy. Po godzinie koczowania na stacji dała za wygraną i wróciła do domu.
Na start przyszedłem chyba w miarę punktualnie. Paweł dał mapę i poszedłem. Nie  żebym wiedział gdzie, ale poszedłem. Punktów nietypowo do uzbierania sto. Policzyłem tylko, że na wycinek (trzeba było po minimum 3 PK z każdego) trzeba zebrać średnio coś powyżej 16 punktów przeliczeniowych. I uważać, by nie zebrać wszystkich PK bezlampionowych, bo za to przysługiwała nagroda +20PP;-)
Najpierw zebrałem to, co było koło startu, potem wycinek, który dopasowałem. Nie powiem żebym chodził optymalnie…. I spisywałem sobie odpowiedzi na wszystkie punkty bezlampionowe, by na koniec na kartę wpisać dokładnie tyle ile trzeba było do wymaganej ilości 100 PP.
Na mecie - dyskusje o mapie i rozstawieniu PK
Właściwie, poza mało optymalnym chodzeniem po okolicy, na uwagę zasługują 3 momenty:
Pierwszy- gdy szukałem PK 35. Postanowiłem podbiec  i ...  i przebiegłem o ¼ łuku za daleko. Bezowocnie przez kwadrans szukałem transformatora na innym boku parku.
Drugi – gdy przychodziło szukać na mapie elementu oznaczonego jako charakterystyczne drzewo (PK27) – ani nie było charakterystyczne, ani żadne nie stało w miejscu wskazanym na mapie….
Trzeci - gdy nie miałem dopasowanych jeszcze 3 wycinków i zastanawiałem się gdzie one są… oczywiście okazało się, że je przeszedłem wcześniej;-)
Selfie z autorem trasy
I dobieg na metę – na światłach straciłem kilka minut, by zaliczyć brakujące do setki punkty.
Niestety, wyniki rozczarowały – PK 27 okazał się stowarzyszem i przez szukanie PK 35 i światła na ostatnich PK spóźniłem się 6 minut. Jako, że stawka była bardzo wyrównana, przypadło mi miejsce w ogonie klasyfikacji;-(  Na następnym Smoku, jak będzie Renata i nie pozwoli mi biegać, będzie lepiej!
Na mapie napisano 3,8 km

piątek, 17 maja 2019

Trzynastego...

Trzynastka prześladowała mnie od zawsze. Literka Ł ma do siebie to, że zwykle w dzienniku miałem numerek 13. W czasach przed RODO, gdy były tylko nieśmiałe przymiarki do anonimizacji bywałem właśnie 13-stką.
Na 62. OrtInO trzynastka znowu mnie dopadła. Renatę wyraźnie także i na tyle skutecznie, że ją całkiem rozłożyło i na OrtInO pojechałem sam.
Malownicza baza pod kościołem...
Na start trafiłem – kiedyś tu robiliśmy jakieś TRInO po Urysnowskich kamieniach. Zdążyłem przed czasem i miałem komfort wczesnego startu. Obejrzałem mapę i… postanowiłem na początek zaliczyć 13-stkę ze startem, bo nie miałem pojęcia gdzie są następne. Znając budowniczych podejrzewałem liczne punkty podwójne, więc idąc do punktu D zachowałem czujność i dopasowałem drugi wycinek z punktem Z, tuż koło D. Nie jest źle - dwa wycinki to już coś. Jeden z tego zlustrowany.  Przemieszczałem się więc trzymając raz mapę normalnie, a raz nad głowa (tak trzyma się zlustrowane mapy) i szukałem właściwych miejsc. Gdzieś tam koło punktu L na ortofotomapie widać charakterystyczny budynek szkoły, czy podobnej instytucji. Całkiem podobny  zauważyłem na wycinku z PK K. Próbowałem go dopasować, obszedłem szkołę raz i drugi, ale tren się nie zgadzał.  Zresztą widziałem, że kilka osób podobnie krąży w rejonach tej szkoły. Gdy już zniechęcony postanowiłem się wycofać i iść na ostatnie PK z tych pierwszych 2 wycinków odkryłem, że przyszkolne boisko jest na jeszcze innym wycinku. I punkty Q i J to ten sam punkt!  Zresztą podobnie A i L, czyli nogi za pas i powrót tam, gdzie przed chwilą chodziłem. Po przejściu nastu kilometrów nagle trafiłem na kolejną szkołę czy przedszkole. Chwila analizy mapy, krótka konsultacja z Wojtkiem z trasy TU i miałem kolejny wycinek dopasowany i wiedziałem, gdzie jest punkt Y. Został już tylko jeden do dopasowania.  Nagle eureka – pasuje tu  do tej szkoły ostatni wycinek. Owszem dopasowałem, ale za późno – musiałem się znowu wracać do wcześniej podbitego PK Y, który znowu okazał się punktem podwójnym.
Chwila błądzenia przy poszukiwaniu PK C (tu uratowałem zwycięzców, którzy jakoś nie mogli wpasować tego wycinka). Chwila krążenia, bo pomyliły mi się ulice i wszystkie PK zaliczone.
No, nie powiem bym miał przebieg optymalny  - na mapie napisano 3,6 km, a mi wyszło ponad 12…
Krokomierz doliczył te 2 km z normalnego chodzenia za dnia ale i tak dużo wyszło
 No dobra, 2 kilometry to krokomierz naliczył normalnego życia, ale 10 jak nic wyszło! Wszystko przez moje gapiostwo – bo nieraz OrtInO potrafi być zabójcze – tu o dziwo wycinki składały się bardzo charakterystycznymi fragmentami.
Karta jest niezbitym dowodem na błądzenie i wracanie się po podwójne PK
I jeszcze zadania były -  zapomniałem  napisać-  jedno to oszacowanie wysokości rzeźby (to było proste, pod warunkiem znalezienia tej rzeźby) a drugie to azymut na jakiś PK. Gdzieś tam szacowałem na oko niestety wyszła pomyłka większa niż 10 stopni. Dziwi mnie jak udało się bezbłędnie z azymutem trafić zwycięzcom (jako jedynym!)

poniedziałek, 13 maja 2019

A tak sobie biję...

W czasie długiej majówki nie pojechaliśmy ani na Rudawską Wyrypę, ani na Jaszczura, a dodatkowo okazało się, że w okolicy nie ma w tym czasie żadnego InO. Na te wolne dni mieliśmy co prawda czasochłonny plan ocieplania strychu, ale zostać tak zupełnie bez żadnej imprezy to jednak trochę głupio. Dobrze, że Tomkowi się przypomniał Bieg Konstytucji i rzutem na taśmę zdążyliśmy się zapisać. Pogoda na bieg trafiła się taka ambiwalentna, bo z jednej strony wolę biegać jak jest zimno, ale z kolei czekać na start w dość skąpym odzieniu przy kilku stopniach powyżej zera to brrrr. Depozyt, w którym można było zostawić swoje rzeczy był dość oddalony od startu, a trudno też było przylecieć tak na ostatnią chwilę. W końcu wymyśliliśmy, że weźmiemy jakieś stare łachy na grzbiet, które najwyżej porzucimy na pastwę losu i jak się po biegu znajdą to fajnie, a jak nie, to żadna strata. Taki był plan, a tymczasem inni biegacze pojechali nam po ambicji, bo od depozytu szli już porozbierani, więc nie chcąc wyjść na mięczaków, zrobiliśmy podobnie. Na miejsce startu oczywiście ruszyliśmy biegiem żeby nie marznąć, a potem robiliśmy dłuugą indywidualną rozgrzewkę oraz trzy krótkie oficjalne. Tomek zrobił dwie, bo startował w grupie przede mną, więc na moją się nie załapał.

W przerwie między rozgrzewkami.

Nie wiem jak organizatorzy to zrobili, ale w porównaniu do ubiegłego roku trasa była jakaś krótsza, a podbieg na Agrykoli mniej stromy i też jakby krótszy. W związku z powyższymi ułatwieniami biegłam krócej - dokładnie tyle, ile Tomek w ubiegłym roku. Czy on rok temu miał jakąś skróconą wersję trasy???

 Na trasie. (Fot. ze strony FotoMaraton.pl)

Tak, czy siak - oficjalnie nazywa się to, że zrobiłam życiówkę i choć może nie była imponująca, cieszyłam się jak głupia. Tak się cieszyłam, cieszyłam, ale tylko przez jeden dzień. Sama sobie tę radość zepsułam, bo następnego dnia na parkrunie pobiegłam jeszcze szybciej i ustanowiłam nowy indywidualny rekord. Piątkę konstytucyjną pokonałam w 27 minut i 11 sekund, a już dzień później byłam szybsza o 24 sekundy.
I tak to z własnej głupoty człowiek nawet się rekordem nie ma kiedy nacieszyć.

 Tuż przed metą, z nowym rekordem.

annn

wtorek, 7 maja 2019

Rodzinne ruszyły

Za Rodzinne MnO zabieraliśmy się niemal tak jak za Niepoślipkę, a dodatkowo po drodze były święta, więc czasu na latanie po lesie i robienie map jakby mało. Na szczęście dość rozsądnie wymyśliłam sobie, że imprezę zrobię niemal pod oknami domu, więc i z rekonesansem łatwiej i z samą imprezą też. Rekonesans wprawił mnie w osłupienie - połowę lasu nam wycięli i na mapie musieliśmy nanieść kilka polan. Gdyby ktoś mi zawiązał oczy i wyprowadził kilkanaście metrów od domu w las, to wcale nie przesadzam, ale nie miałabym pojęcia gdzie jestem. O ile niepoślipkowe mapy robił Tomek, to rodzinne były już na mojej głowie. Pięć dni przed imprezą w końcu wymyśliłam temat przewodni - biedronki, a potem już poszło z górki. Ja tak mam, że lepiej mi się myśli na zadany temat, a nie tak ogólnie. Mapy się robiły, a ludzie się zapisywali. Kiedy liczba uczestników przekroczyła setkę, zaczęłam panikować. Nie ma opcji żeby taki tłum ogarnąć w dwie osoby. Na szczęście na mojego rozpaczliwego maila z wołaniem o pomoc szybko odpowiedzieli Agnieszka, Michał, Basia i Darek, więc mogłam odetchnąć z ulgą.
Dzień przed Rodzinnymi zamiast gospodarskim okiem doglądać imprezy, wybraliśmy się na bieganie z Lechitami Zielonka, ale na szczęście też niemal pod oknami, czyli w sumie na terenie naszej imprezy. Do przebiegnięcia było 20 km, ale po 10 odpuściliśmy, bo po pierwsze musieliśmy zostawić trochę sił na rozwieszenie lampionów, a po drugie musieliśmy załatwić druk map. Ale w sumie fajnie było się trochę poruszać.
W niedzielę rano Tomek zerwał się bladym świtem i poszedł wieszać lampiony, mnie litościwie zostawiając w ciepłym łóżeczku. Ludzkie panisko!
Ponieważ start przewidziany był na 10.30 więc na spokojnie dojechaliśmy te kilkaset metrów do wiat, rozwiesiliśmy banerki, założyli biuro zawodów i czekaliśmy na uczestników. Chcieliśmy zgromadzić chociaż część zespołów, żeby zrobić oficjalne rozpoczęcie, bo to w końcu pierwsza runda i pierwsza z nowym burmistrzem, który bohatersko podjął wyzwanie i postanowił też ruszyć w las.

Wbrew pozorom to nie meta, tylko biuro zawodów.

Kiedy tłum już odpowiednio zgęstniał najpierw ja przemówiłam ludzkim głosem, potem burmistrz, a potem zostawiłam sekretariat na głowie Agnieszki i razem z Tomkiem zaczęliśmy wypuszczać uczestników na trasę.

Część oficjalna.

Basia, Michał i Darek zajęli się szkoleniem i odpowiadaniem na trudne pytania. Mieli co robić bo tym razem zapisało się sporo nowych zespołów, którym trzeba było wyjaśniać wszystko od podstaw. Mam nadzieję, że nie była to ich pierwsza i ostatnia przygoda z marszami, ale że będą pojawiać się regularnie.

Na trasie.

Jak było na trasie - nie wiem, ale chyba trudniej niż zamierzałam. Przypuszczałam, że połowa zespołów przejdzie na zero, a wcale tak się nie stało. Najważniejsze jednak, że wszyscy wrócili, a nie jak na Niepoślipce przepadli całkowicie. Tradycyjnie na powracających czekał poczęstunek i drobne upominki.

Smacznego!

Las z lampionów udało nam się posprzątać w try miga, a wieczór spędziliśmy na dociekaniach co który zespół miał na myśli wpisując w kartę startową, to co wpisał. Czasem było naprawdę ciężko:-) Daliśmy jednak radę i już się bierzemy za przygotowania do drugiej rundy.
Zapraszamy do Zielonki!

czwartek, 2 maja 2019

Gambit - w pogoni za świątecznym zajączkiem.

Wielkanoc znowu mnie zaskoczyła. Pod względem porządków, bo tak ogólnie to raczej spodziewałam się, że w końcu nadejdzie. Razem z Wielkanocą zaskoczył mnie Gambit - no bo - jak to? Już? A jednak...
W Poniedziałek Wielkanocny Tomek siłą oderwał mnie od stołu, wsadził w samochód i uwiózł daleko od wszystkich bab i mazurków. No dobra, jeden Mazurek był, ale niejadalny. Przyjechaliśmy jako pierwsi uczestnicy, bo wieźliśmy zegar i banner. Za to na trasę też wyszliśmy pierwsi nie czekając na część oficjalną. Skoro organizator pozwolił... Dawało nam to szansę na pobieganie po etapie, a czasu nie mieliśmy zbyt dużo, bo świąteczny rodzinny obiad.
Część marszowa okazała się łatwa - dość sprawnie dopasowaliśmy wycinki, mimo że były z map różnego rodzaju - biegowej, orto, lidara. Potem bez problemów poszliśmy i znaleźliśmy w terenie co było do znalezienia. I pierwszy raz od dość dawna zmieściliśmy się w limicie czasu. W podstawowym limicie. I jeszcze zadanie zrobiliśmy bezbłędnie. Normalnie szał. Wreszcie TZ na moim poziomie:-)
Aaaa i jeszcze mieliśmy czas fotek natrzaskać:

Na pochyłe drzewo...

Niby cywilizacją, a busz.

A kuku!

Na trasie.

Na biegi nie byliśmy zapisani, ale ponieważ wciąż mieliśmy spory zapas czasu, postanowiliśmy się przelecieć. Jakąś krótką traskę, tak dla zrzucenia paru kalorii. Ze trzy kilometry maksymalnie. Noo, to się przelecieliśmy siedem. Nominalnie siedem. Okazało się, że dla nas zostały już tylko mapy z  najdłuższej trasy i albo biegniemy na taką, jaka jest, albo wcale. Oczywiście, że wzięliśmy co dawali, przy czym ja brałam pod uwagę skrócenie sobie trasy, szczególnie, że planowaliśmy koło trzynastej ruszyć do domu. Już pierwszy punkt był okropnie daleko, ale chociaż jeden zaliczyć trzeba, więc pobiegłam. Na szczęście cały początek był po drogach, więc biegło się łatwo. Przy siódemce dopadło mnie zaćmienie. Przechodziliśmy koło niej na trasie marszowej, pamiętałam teren, tylko... lampionu nie mogłam znaleźć. Dopiero kiedy zatoczyłam spore kółko okazało się, że byłam przy nim, tylko nie zauważyłam.
Po konsultacji mapy z zegarkiem postanowiłam zaliczyć jeszcze tylko ósemkę i dziewiątkę i wracać na metę. Ale w sumie dziesiątka nie była znowu tak daleko, a jedenastka prawie na powrocie, to też wzięłam. Reszta punktów była już naprawdę blisko mety, no to żal było opuścić. Wiedziałam, że na trzynastą się nie wyrobię, ale ostatecznie obiad nie zając (akurat u nas kaczka), to nie ucieknie.
W sumie pokonałam dziewięć kilometrów i zajęło mi to niecałe półtorej godziny.

 Szczęśliwa po biegu.

Oczywiście, że zajęłam ostatnie miejsce w kategorii open na tej trasie, ale za to pierwsze wśród kobiet. I nie ma znaczenia fakt, że jako jedyna kobieta pobiegłam najdłuższą trasę.  Taki zakapior ze mnie! A co?!
W nagrodę bez najmniejszych wyrzutów sumienia siadłam do obiadu. Obiadu z duuużym deserem.

X InO z Niepoślipką - od kuchni

Właściwie to X edycja Niepoślipki powinna zasługiwać na jakieś wyróżnienie. Sęk w tym, że totalny brak czasu nie pozwoliły wcześniej ustalić terminu i miejsca, więc nie było jak zgłosić imprezy do TMWiM, czy wyżej.  Gdy wreszcie ustaliliśmy jedyne możliwe terminy, okazało się, że co nieco kolidują z kalendarzem ogólnopolskim.  Ale co tam – jak robić to z pompą – na początku myślałem o kilkunastu etapach, ale stanęło na trzech. Na jesiennej Niepoślipce, jak się uda, będzie ich więcej w formie „InO błyskawiczne”;-).
Zresztą 3 etapy także dają popalić, gdy w jeden wieczór trzeba narysować 12 map, a na rekonesans ma się kilka godzin i to w większości na całkiem nowym terenie;-) Grunt, że się udało i nawet ilość błędów na mapach mieściła się w rozsądnych granicach.
Tu ma się pojawić Niepoślipka
Na szczęście ustaliliśmy termin na niedzielę, więc w sobotę udało się wydrukować mapy, a nawet rozwiesić z połowę lampionów. Wieszaliśmy je do późnej nocy – to powinno być w ramach szkolenia na PInO – rozwieś trasę po ciemku, a za dnia zobacz co zrobiłeś, a złapiesz się za głowę. Na szczęście u nas skończyło się zamianą lampionów w dołkach – przy sprawdzaniu kart dziwiło nas, że wszyscy mają stowarzysza, ale zbieranie lampionów wszystko wyjaśniło.
W niedzielę do wieszania pozostałych lampionów wyruszyłem o 6 rano. Liczyłem, że do ósmej je powieszę, ale gdzie tam! Zeszło mi prawie do 10-tej – kiedy to mieliśmy ruszać na start. Bo jak się okazało-  tu i ówdzie zaczęła się wycinka drzew, albo wybrałem na tyle skomplikowane punkty, że upewnienie się, w którym rowie co powiesić, chwilkę zajmowało. I trzy trasy, które miały jak najmniej wspólnych punktów - czyni przebiegi budowniczego wybitnie nieoptymalne. I na szczęście przy robieniu lampionówki okazało się, że zabrakło nam lampionów, więc tu i ówdzie zrezygnowałem ze stowarzyszy, co trochę skróciło moje błąkanie się po lesie;-) Tak dla ścisłości: lampionów zawisło jakieś 110szt.
Start/Meta właściwe, jednoznacznie oznakowane w terenie
Ruszył start. Zapisało się całkiem sporo osób – nie dopisali tylko reprezentanci TZ – a szkoda, bo można było się fajnie pogubić;-) Szatański plan budowniczego zakładał  dwa oddzielne międzystarty. Wymagało to dodatkowych zabiegów logistycznych – oba międzystarty były niedostępne samochodem. Do obsługi było nas trzy osoby – czyli po jednym międzystarcie na głowę. Najpierw wysłałem Zuzannę na metę E1 TP/TT – oni mieli trasę najkrótszą i powinni meldować się na mecie po jakiś 40 minutach. Zabrała wodę, mapy i pojechała rowerem – na szczęście niedaleko, bo ze  300-400m.  Jak wyszli wszyscy, ja zabrałem manatki i udałem się na drugi międzystart, gdzie E1 kończą TU/TZ. Dość długo czekałem na pierwszych uczestników. Etap 1 dla TU/TZ okazał się kilerem. Co kto przychodził to albo bez kompletu PK, albo w czasie… Gdy chcieli wyjść na drugi etap okazało się…. że mam złe mapy. Moje zabrała Zuzanna. Co mi zostało – zostawiłem Krzysztofa i Sylwię by wpisywali czasy i postanowiłem sprawdzić w jakim czasie przebiegnę kilometr tam i drugi z powrotem;-) Treningi biegowe się przydały, bo zdążyłem obrócić tam i nazad zanim uczestnicy odpoczęli po pierwszym etapie;-).
Właściwie po tym zdarzeniu, atrakcje na moim stanowisku się skończyły. Uczestnicy przychodzili, posilali się i szli dalej. Gdy przeszli już wszyscy, poszedłem zwolnić Zuzannę, która była ograniczona czasowo. Po tych godzinach spędzonych przy przejściu dla zwierząt pod ul. Żołnierską wiem po co w okolicach Mielca przy obwodnicy są postawione ekrany akustyczne odgradzające drogę od lasu.
Jeden z międzystartów
Gdy wreszcie zszedłem ze stanowiska poczułem nagle jakby ktoś mi coś zdjął z uszu – błoga cisza, szum wiatru, świergot ptaków i ulga jakby z „uszu” zrzucić worek kamieni! A dla ścisłości wyczekałem się na międzystarcie strasznie długo – jeden z zespołów poszedł na drugi etap i zrezygnował nie powiadamiając nas o tym. Nie mieliśmy do nich telefonu, więc po 3 godzinach czekania dałem sobie spokój, założyłem, że coś ich zjadło na tych 3 km etapu drugiego i zszedłem z posterunku.
3 etapy, ponad 60 osób... kart startowych była spora kupka, ale się skończyły, więc były karty zastępcze:-)
Przed nami najgorsza część imprezy – zbieranie lampionów, liczenie wyników i wyjaśnianie wątpliwości. W ramach błędów udało mi się na lampionówce nie zaznaczyć jednego PK w efekcie lampion tam gdzie trzeba nie zawisł i te kilka pomyłek z dołkami – we właściwych dołkach zawisły inne lampiony niż na moich wzorcówkach.  Ale aby to wyjaśnić trzeba było jak najprędzej zebrać lampiony. Ruszyłem więc w las. Po zebraniu jednego etapu włączyłem GPS by być pewnym czy nie pomyliłem jakiś dołków, które zgłaszali mi uczestnicy po powrocie z etapów. Słonko powoli się kryło za horyzont, a ja bez latarki…. Na szczęście wyszedł księżyc i udało mi się zebrać sporą część lampionów także  z etapu drugiego. Na ostatni PK przyświecałem sobie telefonem komórkowym, by zobaczyć co jest na mapie;-)
Lampion z kodem 44 oczywiście być musiał;-)
W domu GPS pokazał, że zrobiłem 12 km! I to był drugi etap (jego większa część). Przedtem zebrałem najdłuższy etap, a rano rozstawiłem lampiony na 2 etapach. Jak się do tego doda sprinty pomiędzy miedzystartami, to jak nic wychodzi dystans co najmniej maratoński! Nic dziwnego, że po całej imprezie czułem lekkie zmęczenie w nogach, jakbym przeszedł 50-tkę:-)