piątek, 3 kwietnia 2020

Popowo - nowy rekord długości trasy!

Po nieudanym ZawOrze Tomek w ramach pokuty pomalował pokój, a ja w zamian zrezygnowałam z zamiaru zabicia go. Znaczy Tomka, nie pokoju. W piątek wieczorem byliśmy już pogodzeni i planowaliśmy kolejne BnO. Postanowiliśmy zaliczyć w sobotę Popowo, a w niedzielę w zależności od stanu zmęczenia - albo kolejną orientację, albo zwykłe pobieganie koło domu. Żeby uniknąć kontaktu z wirusami postanowiliśmy w sobotę pojechać bladym świtkiem, kiedy spacerowicze jeszcze śpią. Wstaliśmy koło szóstej, ale zanim się zebraliśmy i dojechaliśmy była już ósma. Na spacerowiczów na szczęście to i tak było za wcześnie:-)
Ponieważ trasę wybieraliśmy sobie sami (scorelauf), to ja postanowiłam pobiec zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a Tomek wręcz przeciwnie. No wiecie, żeby nie było zgromadzenia:-)
Pierwszy punkt (kod 62) wydawał się łatwy, więc ruszyłam jak po swoje. Biegło się fajnie, natrafiłam na serię dołków i niepokoiło mnie tylko jedno - moje miały być na płaskim, a ja cały czas byłam tuż przy górce. A kiedy dobiegłam do ścieżki, której nie powinno być w tym miejscu, to całkiem zwątpiłam. Postanowiłam wrócić na start i zacząć od nowa. Trochę obciachowo, ale co zrobić? Na szczęście wybiegłam na skrzyżowanie. które zidentyfikowałam na mapie i namierzywszy się od niego w końcu znalazłam punkt. Też mnie trochę zniosło (jak zawsze w prawo), ale wyczesałam.

 Walka z pierwszym punktem.

Do kolejnego punktu (56) pobiegłam drogami, ale na szczycie górki zamiast zrobić kilka kroków w prawo, zrobiłam kilkaset w lewo, aż dotarło do mnie, że górka się kończy, a punkt ma być na wierzchołku.
Coś nie najlepiej się ten bieg zaczął, ale w końcu przyjechałam tam dla relaksu, a nie dla ścigania się, więc niespecjalnie się przejmowałam. W końcu do wieczora tym razem było bardzo daleko:-)
Kolejne dwa PK (47 i 65) znalazłam bez problemu, żeby znowu utknąć przy kolejnym - 59.  Oczywiście znowu zniosło mnie w prawo, ale szybko skorygowałam, bo górka, u podnóża której miał być punkt, była widoczna z daleka. 48 weszło z marszu, a przy 64 zrobiłam niewielkie kółeczko, zanim zauważyłam, że mam szukać obniżeń, a nie górek. Ot, ślepota.
O tym, że z 61 będą problemy wiedziałam od razu, jak tylko popatrzyłam na mapę. Mapa z 1999 roku nie oddawała poprawnie ścieżek, więc liczenie, w którą z kolei mam skręcić mijało się z celem. Prawdę mówiąc nie miałam pomysłu jak zajść ten punkt, więc postanowiłam iść tak na oko. Natrafiłam na jeden kopczyk, potem drugi i trzeci. Mini lampioniku nie znalazłam, BPK też mi nie zapipczał, więc szukałam dalej. Zapipczało w jakimś totalnie abstrakcyjnym miejscu, gdzie w ogóle w zasięgu wzroku nie było żadnego nawet mikro kopczyka. Tomek twierdzi, że to raczej zapipczal mi zegarek informując o kolejnym kilometrze, a ślad pokazuje, że pierwszy ze znalezionych kopczyków był właściwy. W każdym razie po zapipczeniu odpuściłam i ruszyłam na kolejny punkt. Planowałam lecieć na 57 korzystając ze wszystkich dostępnych dróg. W pobliżu punktu, kiedy już miałam zejść w las, spotkałam Tomka. On był już na nawrocie, ja do najdalszego miejsca na mapie miałam jeszcze cztery punkty. Spotkaliśmy się dokładnie miedzy PK 57 a 53 , więc postanowiliśmy razem pobiec na 53, a potem każde do swojego kolejnego.

 W okolicy PK 53

Trzy kolejne punkty weszły gładko, chociaż 41 gdzie indziej miał znacznik, a gdzie indziej pikał BPK i chwilkę musiałam pobiegać po okolicy, bo w przypadku skorelaufu nie wiedziałam jak ręcznie wymusić na telefonie podbicie punktu. W końcu udało się i radośnie pobiegłam na 42, który wydawał się łatwy i bezproblemowy. Doleciałam ścieżką do skrzyżowania i namierzyłam się z niego. Punkt miał być jakieś 100 metrów dalej, czyli łatwizna. No, niestety - nie. Znowu zniosło mnie w prawo, a potem tak się zamotałam, że zamiast 42 zaczęłam szukać 41, co oczywiście nie miało żadnych szans powodzenia. Nawet kiedy już się opamiętałam, wcale nie tak od razu trafiłam na właściwe miejsce. Ten punkt to mnie trochę wkurzył, bo niby taki łatwy, a za cholerę nie szło trafić.

 Wędrówki krajoznawcze wokół 42.

 Wydawało się, że limit błądzeń mam już wyczerpany, no bo ile można? A jednak: Polak potrafi! Z 42 poleciałam na wschód do dużej drogi, ale zamiast skręcić w nią w lewo i po jakiś 250 metrach w prawo, ja skręciłam w prawo, od razu w lewo, a na widok roślinności typowo wodnej byłam pewna, że dotarłam we właściwe miejsce. W końcu na mapie biegowej żółte, a żółte w niebieski wzorek, to przecież prawie to samo, nie? Z uporem godnym lepszej sprawy kręciłam się przy bagienku z punktem 53, tylko od jego drugiej strony i jakoś nie widziałam w tym nic niestosownego. Kiedy w końcu, całkowitym przypadkiem, trafiłam na skrzyżowanie dwóch większych dróg ogarnęłam się, bo na mapie w pobliżu było tylko jedno takie miejsce. Całkiem głupio szukałam tego 43, aż mi samej ciężko uwierzyć.

 Tu już chyba trochę przegięłam.

 Od ruszenia na trasę mijały już dwie godziny, a ja byłam tuż za nawrotem i przede mną jeszcze 11 punktów. Jak to dobrze, że wyruszyliśmy tak wcześnie - dawało to szanse na powrót na metę przed zmrokiem. Chociaż po dotychczasowych doświadczeniach wcale nie miałam stuprocentowej pewności:-)
Los na szczęście sam uznał, że już przegiął i postanowił na chwilę spauzować, dzięki czemu kolejne siedem punktów zdobyłam bez żadnych problemów.
Przed punktem 55 dostałam sms-a od Tomka, że już jest na mecie i będzie czekał na mnie przy 51. Kiedy mu odpisałam, że dopiero zbliżam się do 55 postanowił czekać na PK 63, ale kazałam mu wrócić do samochodu, bo co chłopina ma pół dnia siedzieć w lesie, a potem spotkać wkur....ą żonę.
Przy PK 44 natrafiłam na łosia. Był już z lekka nadgryziony zębem czasu, a pewnie i innymi zębami. Ponieważ widok nie był zbyt estetyczny, to z punktu wolę dać taką fotkę:

 PK 44 - bajorko z padliną.

 Ponieważ już zbyt długo szło mi za dobrze, w końcu musiało się popsuć i padło na punkt 60. Znowu niby prościutki, ale ja minęłam go o kilka metrów i poszłam szukać tam, gdzie go na pewno nie było. Ale też dołków w okolicy był urodzaj, więc było w czym przebierać. Kiedy mi się wreszcie znudziło, po prostu wyszłam na drogę, dobiegłam do ścieżki prowadzącej na punkt i zgarnęłam go bez problemu.

 Uczciwie obejrzałam wszystkie dołki w okolicy - nie powiem, całkiem ładne.

To już na szczęście było moje ostatnie błądzenie, ale za to potem znowu były górki, a ja miałam już dość wszystkiego, padałam na pysk, a na trasie byłam już trzecią godzinę. Jak na mecie popatrzyłam na zegarek, to nie mogłam uwierzyć własnym oczom - prawie osiemnaście kilometrów. Chyba pobiłam wszelkie rekordy na tej trasie!
I to się nazywa uczciwe wybieganie!

1 komentarz:

  1. Cieszę się, że moja trasa dostarczyła Ci tyle radości ;)

    OdpowiedzUsuń