wtorek, 13 października 2020

Na ślepo - czyli Warsaw Orient Race E7

Czy nosisz okulary? Czy biegałeś w okularach w deszczu po ciemku? Właściwie to w BnO po nocy, szczególnie w deszczu, powinien być stosowany handicap. Przykładowo – wszyscy zakładają okulary (jak nie masz wady to zerówki) i start;-). Ciekawe jakie wtedy byłyby wyniki;-) 

Pamiętam Wawel Cup krakowski, gdzie gwałtowna burza tak zalała mi okulary, że po prostu się zgubiłem. Dzisiaj było podobnie. Może nie burza, ale ciągłe opady i noc. 

Renata oczywiście zdezerterowała. Bo mokro, ciemno i nieprzyjemnie. Właściwie to ją rozumiem…Ja się nie dałem. Na start poszliśmy razem z Michałem (Agnieszka poszła w ślady Renaty, tyle, że została z laptopem w aucie na parkingu i Michał miał motywację, by szybko z biegu wrócić;-) Wiadomo jak to jest, gdy kobieta czeka w zaparowanym samochodzie, a mąż spóźnia się biegając gdzieś po deszczu;-) A jak jeszcze bateria w laptopie padnie… 

Biuro zawodów - wszyscy grzecznie w maseczkach

Wracając do rzeczy, znaczy do biegu, tak troszkę poetycko: „targani huraganowymi porywami wiatru i smagani zimnymi strumieniami deszczu udaliśmy się na strat”. Bardziej banalnie: „brodząc po kostki w kałużach i klnąc pod nosem przeszliśmy te 20 m na start”. Kolejki dużej nie było. Michał ruszył od razu, ja przepuściłem jednego „rozebranego” do krótkich spodenek i krótkiej koszulki (bo by bardziej zmarzł na starcie) i ruszyłem na trasę. Tak bez rozgrzewki. 

Kolejek na starcie nie było...
Jedynka dość daleko, ale teren znajomy z ostatniego Street-O, więc jakoś szło. Dwójka, trójka, czwórka. W miarę dawało się biec, a deszcz nie zapadał całkiem okularów, to nawet wiedziałem gdzie biegnę;-) PK 5 był podchwytliwy – na górze schodów i dodatkowo schowany za PK 21, ale nie dałem się nabrać;-) Ale na PK 6 dałem się nabrać i obiegłem wszystko naokoło;-( 

Po PK 8 przegonił mnie Mateusz – ale on ma prawo mnie przeganiać (uprzedzając fakty zajął trzecie miejsce) – starałem się dotrzymywać mu kroku (czyli nie tracić z zasięgu wzroku). 

Na przebiegu do PK 12 przechodnie (wyraźnie zorientowani o co chodzi w BnO) dopingowali , a nawet wskazywali drogę. Koło PK 13 dopadłem Michała. Kolejne punkty przeplataliśmy się aż do PK 17, gdzie byłem przed nim. Niestety, deszcz padał coraz bardziej. W efekcie widoczność przez zapadane okulary na metr, a i mapę ciężko dojrzeć. Zakręciło mnie i pobiegłem na PK 18 w złą stronę. Minuta w plecy;-( I niestety cały dalszy bieg już w zwolnionym tempie. Ciężko biegać, gdy nie widzisz co jest pod nogami;-( I tu właśnie przydałby się ten handicap. 

Już po sczytaniu chipa rozpadało się na całego, a wiatr chciał porwać namiot obsługi i zawodników

 Co tu dużo mówić – powinno być ze dwie minuty szybciej, a tak.. wyszło jak zwykle;-) 


 

Szybki Mózg nad Wisłą.

Jak powszechnie wiadomo, po etapie piątym zawsze następuje trzeci i tak też stało się w przypadku Szybkiego Mózgu. Biegać mieliśmy na Bulwarach Wiślanych, więc zapowiadało się całkiem fajnie. Tomek startował gdzieś koło 11-tej minuty, a ja dopiero jakieś 20 minut po nim. Udało mi się jednak wcisnąć wcześniej, za kogoś, kto nie zjawił się na starcie w swojej minucie.

 
W oczekiwaniu na start. (Fot. A. Krochmal)
 
Do ręki dostałam ogromną mapę, nie powiem - w przyjemnej skali, tyle tylko, że moje punkty były zgrupowane po prawej stronie, a lewa całkowicie się marnowała. Wygodne toto nie było, ale co zrobić.
Zanim ruszyłam na pierwszy punkt, wypatrzyłam gdzie znikają wszyscy startujący przede mną zawodnicy, więc od razu wiedziałam, że trzeba zbiec  na dół, nad Wisłę. Nie nad samą jak się okazało po obejrzeniu mapy, tylko do krzaczka na bulwarze. 
Punkty 2, 3 i 4 były za Mostem Świętokrzyskim - łatwe i bezproblemowe. Piątka stała blisko jedynki, a na szóstkę zamiast lecieć po prostej trawnikiem, przeleciałam sobie alejkami przez metę, bo kto bogatemu zabroni? Siódemka i ósemka były na przystartowym skwerku, a dziewiątka przy ASP. 
Po podbiciu dziewiątki musiałam podjąć decyzję, czy do dziesiątki biec od lewej, czy od prawej strony. Przez chwilę stałam i niczym kaczuszka kiwałam się krok w jedną stronę, krok w drugą, aż w końcu podjęłam decyzję - lecę od wschodniej strony, przez jedenastkę. Przy okazji właśnie tę jedenastkę sobie obczaiłam i potem tylko myk, myk po nią.
Po jedenastce skończyło się lekko, łatwo i przyjemnie i trzeba było zacząć porządnie główkować którędy pobiec, żeby trafić do dwunastki na samym końcu mapy, za górami, za lasami, a szczególnie za wiaduktami - tym od pociągu i tym od mostu. Udało się, chociaż samego punktu zaczęłam szukać ze trzy metry za wcześnie, w krzaczorach. Tymczasem przy samym lampionie ktoś się wyglebił i głośne przekleństwo naprowadziło mnie na właściwe miejsce.
Trzynastka i czternastka (tak, jak i dwunastka) wisiały sobie w Parku Porazińskiej i nie sprawiły żadnych trudności. Piętnastka łatwa, choć daleko i znowu po drugiej stronie wiaduktu, ale do tej pory to już te wiadukty obcykałam - co kawałek były legalne przejścia pod nimi. A przy szesnastce - zgłupiałam. Mniej więcej wiedziałam gdzie jest punkt, ale jak tam się dostać?? Trzypoziomowy wiadukt nad Wisłostradą na mapie wyglądał na konstrukcję nie do przejścia, bo wszędzie było różowo od zakazanych przejść. Wzięłam sprawę na logikę - zakreśla się z reguły to co niebezpieczne, więc jak jest legalne przejście, to idę. W efekcie tej logiki wyszłam na przystanek tramwajowy i nie wyglądało, żeby punkt miał być właśnie tam. Wróciłam poziom niżej, gdzie już z obłędem w oczach błąkała się inna zawodniczka. Wspólnym wysiłkiem udało nam się znaleźć właściwe przejście i dopaść lampionu. Ufff... 
Na siedemnastkę bezmyślnie pobiegłam za koleżanką od szesnastki i biegło się nam nawet fajnie, tylko nie w tym kierunku co trzeba. Na szczęście w miarę szybko się ogarnęłam i zrobiłam w tył zwrot. A potem to już tylko bieg wzdłuż Wisły i po drodze PK 18, 19, 20 stojące niemal w rządki i już meta.
Jak zawsze wynik niezbyt oszałamiający, ale zabawa przednia. I o to w końcu chodzi!

piątek, 9 października 2020

O! Street-O!

To do kompletu Street-O nr 22. Wawrzyszew -gdzie niedługo będzie(?) Warsaw Orient Race. Tradycyjnie bez Renaty (jak można mieć awersję do Street-O???). Stacja metra Warzyszew. W pakiecie mapa, naklejka i mordoklejka. 

Zamaskowane biuro zawodów

 Na początek te dwa: mapa i naklejka. Czas - start! Na mapie punktów dużo. Niestety większość „małowartych”. W górę, czy w dół? Obie strony wyglądają podobnie pod względem wartości punktów. Dobra, niech będzie góra. Ruszam. Zaczynam od 3G. Pytanie „ile lat?”. Ale gdzie tu lata? Mural i jak wół 68 dni. Chwila konsternacji wpisuję PBK z adnotacja 68 dni. Dalej w górę wpada jakaś piątka. Na mapie nie ma bardziej wartościowych punktów. Wybiegam z parku w ślepy zaułek, muszę się wracać. PK 3F szukam o dwadzieścia metrów za daleko. Coś marnie idzie. Przebiegam przez jakiś zgrupowanie nordic walkerów robiących grupową rozgrzewkę. PK 2H – pytanie o szczeble drabiny – drabiny brak i tam gdzie kropka, jest bilboard reklamowy Leroy Merlin. Pewnie na nim była drabina, a teraz jest szlifierka kątowa. 26 minuta kolejna - piątka 5A – taki punkt oddalony od wszystkiego. Połowa czasu pozostałe piątki są po drugiej stronie linii metra. Nie tracę czasu na nadrabianie drogi i szukanie jakiś trójek i jedynek i lecę na 4C. Długi przelot wzdłuż ogródków działkowych. Kończy się siatka, jest ścieżka w lewo w las. Skręcam. Robi się węziej i nierówno. Łup – leżę. Wszystko całe, można dalej. Ale ścieżka się skończyła! Przebijam się wzdłuż ogrodzenia starając się przeżyć. A miało być szybko i bezproblemowo! Odbijam 4C i przebiegam nad metrem. Kolejna piątka, na mapie zostały jeszcze trzy. Za PK 4B mijam Beatę truchtającą z naprzeciwka. PK 5C „Ile czerwonych kół?” Dużo za dużo! Liczę ze trzy razy i wyciągam średnią;-)

PK 1O miało być przedszkole, a jest.. żłobek. Ale co tam, także dla dzieci – biorę;-). Na drodze do PK 4G spotykam biegnącego z naprzeciwka Przemka. Szybko tymi nogami przebiera skórkowany;-) 

PK 1K podchwytliwy – najpierw wpisuję lekarza. Ale nie tylko ja szukam, ktoś mi za plecami także przeczesuje teren w poszukiwaniu rzemieślnika. 

PK 4H ma być na lewo od „ścieżki”. Ścieżka to przejście, czy taras pomiędzy pawilonami handlowymi. „Ścieżka” kończy się schodami, czyli gdzieś na ścianie po lewej jak zbiegnę w dół. Jakiś kebab, czy co. Nie ma żadnego kebabu. Obchodzę z tej i z tamtej. Nie ma kebabu, więc jest BPK. Nie lubię niedokładnych map;-) Na odreagowanie biegnę do kościoła do PK 5G. Naprzeciwko PK 1A, ale w świetle latarki naprawdę ciężko doliczyć się głów ze skrzydełkami. Mi wychodzą dwie, ale nie wiem czy dobrze. Drewniany mostek za 4 punkty i ostatnia piątka 5F. 57 minuta – czas wracać. 2 minuty tracę na znalezienie napisu z PK 2B, czyli uzysk zerowy. Wartościowy 4D w Domu Kultury- zerkam przez szybę i kalkuluję z wystawy ile to jest 2020 – 1980, gdy wychodzi uczynna pracownica kultury i z daleka krzyczy „40 lat” i podpowiada, że wisi taki dupny napis nad wejściem. Ale po ciemku kto by patrzył na nieoświetlone dachy? Dziękuję i lecę dalej. Przebiegam prze 1E – chwilę literuję napis z trawy o długości 30 metrów (widzę, że inni także szukają napisu… stojąc na nim). Ostatni PK 3E i meta. Na mecie zbiorowe bicie autorki za pierwszy punkt ( ten od lat co ich było 68 dni), za co w odwecie dostaję ostatnią rzecz z pakietu startowego - „mordoklejkę” – pewno bym nie bił dalej autora;-). 

Karta startowa oddana
 

Wiecie za co lubię Street-O? Za nieprzewidywalność i zabawę z potwierdzaniem – nie sztuka dobiec na właściwe miejsce – sztuka to znaleźć to, o co autorowi chodziło:-) 


 

O! GPS!

Właściwie to lubię GPS. Konkretniej BePeKa, czy jak to zwał. W dowolnym czasie (no prawie dowolnym) lata człowiek z mapą i czeka aż coś mu piknie. Lepsze to niż latanie z mapą typowe w TNCZ, gdy szukamy czegoś, czego często nie ma. A tak - pik - namiastka prawdziwego podbicia punktu i pewność, że go się podbiło.

Dodajmy do tego mapę znaną ze Street-O i mamy… GPS-O.

Na starcie (fot A. Krochmal)

Na GPS-O dotarłem po raz pierwszy. Zawsze coś nie odpowiadało, termin, lokalizacja…. Tym razem blisko, bez deszczu i w czasie, gdy mogłem. Renata nie przepada za mapami typu Street-O, gdzie królują kreski, więc ostatecznie „stanowczo odmówiła” mówiąc dyplomatycznie;-) Michał zapowiadał pod regulaminem, że zaliczenie wszystkich punktów to jakieś 8 km. Krótka kalkulacja, że przy limicie 30 minut jest to kilkanaście minut spóźnienia. I że się opłaca spóźnić. Z takim przeświadczeniem udałem się na start. Pobrałem mapę, włączyłem telefon, wetknąłem słuchawki do uszu, by słyszeć pikanie (telefon do kieszeni, by nie przeszkadzał) i poszedłem nasłuchiwać startu. Start zapipczał i pobiegłem żwawym truchtem gdzieś tam w prawo. O dziwo, dawało się ułożyć jakieś sensowne przebiegi pomiędzy punktami. Popatrzyłem sobie na numery PK i troszkę dziwiłem się, że takie mało wartościowe PK są gdzieś na samych obrzeżach mapy. Ale co tam, skoro brać wszystkie, to i tak muszę je zaliczyć;-)

Chyba moja marszruta była dość egzotyczna, bo na początku spotykałem jakąś konkurencję wyraźnie omijającą te najdalsze punkty (np. PK 1). Szło całkiem nieźle. Na pipczenie czekałem chwilę, tylko na PK 1 i PK 32, którego szukałem kilka metrów za blisko (GPS Orienteering mam ustawiony na minimalną tolerancję punktu, by nie było). Właściwie ostatni raz konkurencję widziałem po dziesięciu minutach biegu i byłem zupełnie sam w ciemnościach właśnie zapadłej nocy (jak to poetycko zabrzmiało, ale lubię właśnie takie całkowicie samodzielne bieganie po nocy).

Gdy zbliżał się limit czasu (30 minut) została mi jeszcze jakaś 1/4 dystansu, a może mniej. Punkty z numerami 7, 8 zapowiadały duży uzysku punktów przeliczeniowych, więc powinno być dobrze – kalkulowałem i cieszyłem się, że punkty małowartościowe podbiłem na początku. 

45 minuta od startu, podbijam PK 28 (teraz wiem, że mógłbym go podbić wcześniej i oszczędziłbym kilka metrów), źle się okręcam (nie mam kompasu) i zamiast na PK 24 lecę na PK 31, gdzie już wcześniej byłem. Gdzieś przy punkcie dopada mnie deja vu – widzę, że ulica się kończy (a nie powinna) i odnajduję się w miejscu, gdzie mnie być nie powinno. Chwila konsternacji i odwrót po własnych śladach. Jak pokazują wyniki ponad dwie minuty w plecy:-( 

Na mecie nie ma już nikogo (no tak, 22 minuty spóźnienia). Wracam do auta i sprawdzam wyniki – jestem na 2 miejscu ze stratą 30 punktów do zwycięzcy. Patrzę na te wyniki i coś mi się nie zgadza. Odkładam telefon, zatrudniam palce do liczenia i po chwili … wiem! Wszystkie PK miały tę samą wagę – 20 pp! A ja głupi myślałem, że waga jak w rogainigu zależy od numeru punktu:-)! 

Zwycięzca ma 520 pp, ja 490 (po uwzględnieniu kar czasowych). Ja jako jedyny mam wszystkie PK i spóźnienie 22 minuty i 6 sekund. Porównując czas przebiegu z PK 28 na PK 24 widzę, że straciłem tam ponad dwie minuty, czyli 30 pp. Czyli miałbym taki sam dorobek punktowy jak zwycięzca, gdyby nie ten głupi błąd;-(. No cóż nie zawsze się wygrywa, odkuję się następnym razem;-) 


 

poniedziałek, 5 października 2020

Przemoczone Warsaw Orient Races

Po ubiegłosobotnim Orient Races organizatorzy poszli za ciosem i już następnego dnia zaserwowali kolejny odcinek zabawy. Tym razem mieliśmy biegać w Parku Arkadia. W niedzielę od rana padało, mniej, bardziej, ale nie wyglądało, żeby chciało przestać. Co prawda prognozy uparcie twierdziły, że koło południa ma się przejaśnić, ale pogoda najwyraźniej nie czyta prognoz.
Tym razem wybraliśmy się we trójkę, z Agatą. Tradycyjnie na miejsce dotarliśmy za wcześnie, siedzieliśmy więc w samochodzie i obserwowali deszcz. Powoli zaczynałam mieć wątpliwości, czy bieganie w takich warunkach ma sens, ale skoro już przyjechałam... 
Tym razem mieliśmy minuty startowe w miarę na początku stawki, więc nie było potrzeby kombinować. Jedynym naszym problemem było: co z siebie zdjąć żeby się nie zgrzać w biegu, albo co założyć, żeby nie zmoknąć. Wybrałam wariant pośredni - kurtkę przeciwdeszczową zdjęłam, ale kamizelkę i rękawki zostawiłam.
Z naszej trójki ja ruszałam jako pierwsza.

Trzy, cztery, staaaart!!!

Nawet dość szybko udało mi się znaleźć trójkącik i ustalić kierunek biegu. Biegłam wzdłuż skarpy i musiałam jakoś znaleźć się u jej podnóża. W pierwszej chwili optymistycznie pomyślałam, że zejdę sobie od razu na dół i dalej, na punkt pobiegnę ścieżką. Spojrzałam w dół: trochę stromo. No nic, może dalej będzie lepiej. Co prawda mapa sugerowała, że nie będzie, ale człowiek to się zawsze łudzi. Kilkakrotnie sprawdzałam nachylenie stoku i wciąż było tak samo. Dopiero pod koniec, już za punktem, który był gdzieś tam w dole, udało mi się nawet bezstratnie ześlizgnąć do niższej alejki i stamtąd pomknąć na punkt.
Od jedynki, alejkami, dobiegłam do ulicy i już chciałam ładować się w krzaki żeby do dwójki pobiec przy samym stadionie, ale przystopował mnie widok Małgosi, która dalej pobiegła ulicą. Spojrzałam na mapę. Nooo, w sumie to lepszy wariant. Wiele się nie nadkłada, a jak wygodnie. Pobiegłam i ja ulicą. Za dwójką dopadła mnie jakaś kobitka z tradycyjnym orientalistycznym zawołaniem: "Ale gdzie ja właściwie jestem???" No jak tu nie pomóc? Zatrzymałam się i pokazałam na mapie.
Trójka, czwórka i piątka były w plątaninie kortów (czy co to tam było za ogrodzeniem), a piątka była tak sprytnie powieszona, ,że przebiegłam obok niej, nie zauważając lampionu. Musiałam kawałek wrócić i dokładnie obejrzeć każde podejrzane miejsce. Znalazłam.
Szóstka była na szczycie kolejnej skarpy - stromo i ślisko. Sapiąc niczym mała lokomotywa jakoś wdrapałam się na górę. Siódemka była tuż obok, tylko trzeba było dobrze popatrzeć na mapie jak tam dobiec, żeby się nie zgubić w plątaninie ogrodzeń.
Ósemka była w połowie wysokości skarpy (miałam w dół, hurra!) i prowadziła do niej ścieżka - naokoło i przez PK 9, ale co tam. Przy okazji od razu wiedziałam, gdzie jest dziewiątka. Do dziesiątki był trochę dłuższy przebieg, bo trzeba było ominąć teren ogrodzony, ale nawigacyjnie - bułka z masłem.
A potem zaczęły się schody... A nawet nie tak. Bo gdybym faktycznie z dziesiątki pobiegła na schody, zeszła nimi na dół i pobiegła za narożnik ogrodzenia, gdzie wisiał lampion to wszystko byłoby ok. Ja oczywiście aż tak dokładnie mapy nie obejrzałam, schodów nie zauważyłam, pobiegłam wzdłuż stadionu, zobaczyłam drzewka co to na jednym z nich spodziewałam się lampionu i stanęłam przed dylematem - jak się tam dostać?? Ponieważ stadion w praktyce jest opuszczoną i mocno zarośniętą ruiną, więc nie było co liczyć na cywilizowane zejście. Próbowałam kilka razy przedrzeć się na rympał przez krzaki, ale kiedy mało nie wpadłam do pierońskiego rowu, który nagle i niespodziewanie pojawił się tuż pod moimi nogami, odpuściłam. Dopiero kiedy skarpa zrobiła się niższa, już kawał za punktem udało mi się sforsować krzaki, rów i już przy ogrodzeniu wróciłam do drzewek z lampionem.

Zabawa z jedenastką.

Żeby dostać się do dwunastki po raz drugi musiałam pokonać rów, tym razem w innym miejscu, jak się okazało trudniejszym. Jakoś dałam radę. Dobrze, że dwunastka była przy źródełku, bo po tych okołojedenastkowych przeprawach cała byłam w błocie, mogłam więc umyć chipa i kompas.
Do trzynastki nie chciało mi się biec naokoło. Stwierdziłam, że jak dałam radę z jedenastką, to wdrapanie się na skarpę będzie drobnym spacerkiem. Taka zadziorna się zrobiłam. Niestety, nie doceniłam roślinności - krzaków, powalonych drzew, gałęzi pod nogami. Omijałam i omijałam te przeszkody coraz bardziej oddalając się od celu... Ale na szczęście wszystko przemija - nawet najdłuższa żmija, więc i skarpa w końcu się skończyła i wyszłam do cywilizacji. Punkty od 13 do 16 były już w terenie typowo miejskim - proste, łatwe i przyjemne.
Siedemnastka była w połowie skarpy, przy alejce. Można było polecieć na azymut, ale schodzić ze skarpy po niewiadomoczym, albo polecieć naokoło - na dół schodami, a potem pod górę, ale alejkami. Miałam już dość łażenia po skarpowych krzakach, więc wybrałam wariant dłuższy. Okazało się, że kompletnie bezsensownie, bo po tej skarpie schodziła bym kawałeczek i bez żadnych krzaczastych problemów. No szkoda, szkoda...
Osiemnastka była już na płaskim, przy placu zabaw chyba, blisko bloku, więc znowu wyszliśmy do cywilizacji. Fajna była dziewiętnastka i dwudziestka - w żywopłotach pozakręcanych tak fikuśnie, że punkt był na wyciągnięcie ręki, tylko żywopłot nie wpuszczał.
 
Przy PK 19 (fot. z FB organizatora)
 
Jak widać na fotce, do mety dobiegłam w postaci zmokłej kury i praktycznie można mnie było wykręcać. Dobrze, że część ubrań zostawiłam w namiocie i mogłam się chociaż od góry przebrać w suche. Dłuższą chwilę czekałam na powrót Tomka, a potem oboje wypatrywaliśmy Agaty. Byłam pewna, że Agata odpuści część punktów, a ta skubana przyniosła wszystkie i jeszcze na jedenastkę poszła inteligentniej niż ja. Za to ja byłam szybsza:-)
I co? Myślicie, że mi się nie podobało, bo ciężko i pogoda do d....? Ha! Wręcz przeciwnie! To były jedne z fajniejszych zawodów, w jakich brałam udział.

piątek, 2 października 2020

Intensywna sobota - WesolInO i Warsaw Orient Races

 Jak nie było imprez, to nie było, a jak się zaczęły to od razu hurtem. W weekend mieliśmy kumulację: w sobotę WesolInO i Warsaw Orient Races 5, a w niedzielę WOR 6. Nieźle, co?
Żeby nie odpaść już po pierwszym biegu, na WesolInO zapisałam się na krótką trasę BK, a nie jak zawsze na CK. Trochę było mi żal, ale rozsądek zwyciężył.
Clear, check, zegarek, start i... pobiegła!
 
 I pobiegła.... pobiegła.... pobiegła!!!!
 
Na pierwszy punkt nie mogłam się zdecydować jak biec, chociaż w sumie tylko jedna opcja była rozsądna - do dużego skrzyżowania i potem wzdłuż wydmy. Nawet tak zaczęłam, ale potem z niewiadomych przyczyn skręciłam w boczną ścieżkę, a potem to nawet i biegłam wzdłuż wydmy, tylko nie z tej strony co trzeba, Tym sposobem jako pierwszy zaliczyłam PK 2. Poza stratą czasu i dyshonorem nie był to żadem dramat, bo z dwójki łatwo było trafić na jedynkę, a potem wystarczyło wrócić po śladach.
Kolejne punkty wchodziły już jak po maśle, niemal po liniach prostych. Przed szóstką straciłam rachubę  w mijanych ścieżkach i zaczęłam szukać o jedną za wcześnie, ale szybko zorientowałam się, że to nie tam.
Przed dziewiątką zauważyłam na górce lampion. Nie był na moim azymucie i do tego ciut za wcześnie, ale dla pewności podeszłam i sprawdziłam. No, faktycznie nie mój. Lubię mieć jasność sytuacji:-) Przy dziesiątce spotkałam Chrumkającą Ciemność i do mety biegliśmy już razem. Krótkie to strasznie było. I łatwe. Fakt, trochę się zmachałam, ale miałam uczucie niedosytu. Zresztą może to i dobrze, bo przecież czekała nas druga trasa.
 
Poza jedynką to całkiem przyzwoicie to wygląda chyba.
 
Bez wstępowania do domu pojechaliśmy od razu do Parku Moczydło. Czasu mieliśmy w pieron, ale Tomek martwił się o parkowanie. Zupełnie niepotrzebnie, jak się okazało. Na szczęście na tej imprezie minuty startowe są mocno umowne i praktycznie można wystartować kiedy kto chce, jeśli tylko jest luka między zawodnikami. Ustawiliśmy się w okolicy startu jeszcze zanim organizatorzy zaczęli wypuszczać pierwszych zawodników i tym sposobem na trasę ruszyliśmy ponad godzinę wcześniej niż wskazywała rozpiska.
Oczywiście najpierw musiałam zlokalizować na mapie trójkącik startowy i północ, więc ruszyłam z takim samym rozpędem jak na WesolInO:-)  
 
W boksie startowym.
 
Do czwórki szło bezbłędnie. Dalej też, ale mam wątpliwości czy na piątkę nie byłoby bliżej obiec jeziorko z drugiej strony, zamiast wracać przez trójkę. Szóstka była dramatyczna. Nie, nie nawigacyjnie, bo widziałam lampion z daleka. Stał na Kopcu Moczydłowskim. Dla mnie każde pod górkę jest straszne, więc pełzłam niczym gąsienica, ale udało się wejść bez zatrzymywania się. Czyli - sukces:-) Do siódemki z górki na pazurki, a potem wyhamowały mnie gęste zarośla przy serpentynkach. Pamiętałam z poprzednich imprez, że nie ma co z nimi walczyć i lepiej obejść, więc grzecznie poleciałam alejką. Zresztą ile tam było do ścięcia, kot więcej napłacze. Ósemka spoko, na dziewiątkę ciut naokoło, po schodkach, bo mój słaby wzrok nie był w stanie ustalić, czy murek na azymucie jest do przejścia, czy nie. W sensie prawnym, bo fizycznie to bez problemu. Dziesiątka i jedenastka bez przygód, a  dwunastka znowu  była w serpentynach. Na tym kawałku akurat dawało się ścinać, więc leciałam po roślinności, dość przyjaznej w tym miejscu. Trzynastka na dole, przy ulicy, ciąg dalszy serpentyn, ale już z krzaczorami i trzeba było przeprosić się z alejką. Do czternastki pobiegłam głupio. Nie wiem dlaczego mi się ubzdurało, że punkt będzie po drugiej stronie przyalejkowych krzaków i zamiast krócej i wygodniej po ścieżce, to ja naokoło, po trawniku, z dwoma przedzieraniami się przez zarośla, na szczęście wąskie. Do piętnastki pobiegłam jeszcze bardziej głupio (a myślałam, że już się nie da głupiej) bo zamiast po płaskim i alejkami, to ja przez górkę, na azymut. Przy szesnastce też nie błysnęłam intelektem i zamiast brać punkt od wschodniej strony, bo bliżej, to oczywiście ja naokoło przez PK 18. Ale najważniejsze w sumie, że po pierwsze zauważyłam notatkę na mapie, że punkt jest w innym miejscu, bo coś tam i po drugie, że trafiłam. Zmieniona była też pobliska siedemnastka. Osiemnastka to już wiedziałam gdzie jest, więc wystarczyło tylko podbić i na koniec dziewiętnastka blisko mety. Potem meta, fanfary i te sprawy:-) I oczekiwanie na Tomka, który wystartował po mnie i na dłuższą trasę.

Pomimo górki - super trasa!