piątek, 29 października 2021

Mistrzostwa Mazowsza - Middle

Ostatnio to na same mistrzowskie imprezy jeździmy i nie wiem co będę robić, jak już zbiorę wszystkie możliwe tytuły:-) Tym razem zawody mieliśmy rzut beretem od domu, w terenie znanym jak własną kieszeń, długość trasy ludzka, bo jedynie 3 kilometry i jeszcze start o takiej porze, że można się wyspać do oporu. W sumie jedynym problemem była konkurencja. Na podium jeszcze miałam szanse się załapać, ale wygrać to już nie. Wiadomo - Joanna:-))) Ale z drugiej strony - bez niej, to co to za rywalizacja?
 
W drodze na start.
 
Start był oddalony kawałek od bazy, więc chcąc nie chcąc zrobiłam rozgrzewkę biegnąc tam, szczególnie, że Grzesiek narobił zamieszania, że już późno i Gosia już dawno poszła.  Wcale nie było późno i wcale dawno nie poszła, ale bieg dobrze mi zrobił w temacie decyzji co z siebie zdjąć.
Ponieważ Tomek startował jakieś 30 minut po mnie, odprowadził mnie na start i uwiecznił ten podniosły moment:-) 
 
I ruszyła...
 
Dylemat: drogą, czy po krzakach?

Do pierwszego punktu pobiegłam naokoło po ścieżkach, bo na azymucie było niewielkie wzniesienie, to po co się męczyć, jeśli można po płaskim. Weszło gładko, podobnie dwójka i trójka. Tuz przed czwórką dogoniła mnie Joanna, która startowała jakoś 2 minuty po mnie. Spodziewałam się tego, więc spoko. Skoro już była przede mną, to pędziłam za jej plecami. Nie żebym sama nie trafiła, ale po co tracić czas na patrzenie w mapę:-) Rozpędu starczyło mi do szóstki, głównie dzięki temu, że Asia po drodze dwukrotnie pokazywała komuś na mapie gdzie jesteśmy i jak dalej iść. Potem już nie dałam rady tak pędzić i zostałam w tyle. Siódemka była łatwa, a kiedy w drodze na ósemkę dotarłam do szałasu, to bardzo się ucieszyłam, bo od razu wiedziałam gdzie jestem. Na którychś zawodach spędziłam w jego okolicy chyba ponad pół godziny nie mogąc znaleźć właściwego kopczyka. Zaprocentowało to tym, że dość dokładnie poznałam okolicę i bez problemu mogłam teraz namierzyć się na ósemkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam Asię dopiero teraz podbijająca punkt. Byłam pewna, że jest już znacznie dalej. Okazało się, że miała problem ze znalezieniem lampionu, który zresztą okazał się kilerem dla wielu osób z różnych kategorii. I widzicie jak to dobrze się czasem zgubić...
Od ósemki do mety zostały jeszcze tylko trzy łatwe punkty. Przede mną leciała Asia, a ja koniecznie chciałam dotrzymać jej kroku. Oczywiście było to zupełnym szaleństwem, szczególnie na odcinkach "pod górkę", gdzie ona biegła, a ja lazłam. Summa summarum na mecie zameldowałam się jako druga z całej kategorii, z całkiem fajnym jak na mnie czasem. Nie ma to jak plecy rywalki przed sobą - najlepszy dopalacz!
 
Po biegu trzeba przedyskutować jak komu poszło.
 
Na Tomka musiałam dość długo czekać, bo i trasę miał dłuższą, i dużo później startował. On także pobiegł całkiem nieźle i zajął trzecie miejsce w swojej kategorii. W tej sytuacji nie mogliśmy pojechać sobie do domu, bo medale odebrać trzeba.



A tak wygląda mój przebieg:
 


piątek, 22 października 2021

Mistrzowski long

Po tygodniowym odpoczynku (ale nie biernym!) czekały nas Mistrzostwa Polski w longu. O longu to pamiętałam, ale ranga zawodów dotarła do mnie dopiero na miejscu, kiedy zobaczyłam ludzi z całej Polski. Jakoś tak mam zakodowane, że na poważne imprezy to się wyjeżdża i im dalej, tym impreza ma wyższą rangę. No i ja taka nieprzygotowana - u fryzjera nie byłam, makijażu nie zrobiłam, najlepszych ciuchów nie wzięłam. Porażka. Za to każde z nas kłuło w oczy nowiuteńkim SIAC-iem w porażającym seledynowym kolorze. W drodze na oddalony start Tomek udzielał mi instrukcji, jak tego SIACa obsługiwać.
 
Stacja i do ucha czy piszczy i rękę do mety wyciągaj....
 
Tym razem start był masowy (choć w grupach wiekowych) i tym sposobem startowaliśmy razem. W boksie startowym oszacowałam konkurencję i wyszło mi, że na więcej niż trzecie miejsce nie ma co liczyć, a i o to trzecie trzeba powalczyć.
 
W boksie startowym.
 
Do pierwszego punktu nie było co kombinować, tylko lecieć za konkurencją, bo dopiero tam zaczynały się rozbicia. Głównie leciałyśmy ścieżką i dopiero na końcówce trzeba było wejść w las.  Punkt stał w dołku przy leśnym bajorze, więc tak charakterystyczny, że łatwo trafić po każdej pętelce. Po jedynce już było wiadomo którą wersję mapy ma każda z nas. Wyszło, że Joasia i Dorota lecą w jednym kierunku, a ja z Gosią w drugim. Od jedynki trzeba było już zacząć na poważnie nawigować, a tymczasem okazało się, że na mapie nie ma południków. Zanim w to uwierzyłam obejrzałam całą mapę centymetr po centymetrze. No, nie było. Jasne, że bez tych kreseczek też się da, ale jednak jakby trudniej. Niemal przy każdym punkcie mozolnie składałam mapę, żeby mieć równą krawędź, do której  ustawiałam kompas.
PK 2, 3, 4, 5, 6, 7 kręciły się dookoła bajorka i dopiero po nich można było wyrwać się na dłuższe pobieganie. Do ósemki pobiegłam naokoło ścieżkami, bo nie wiedziałam, czy przez niebieskie na mapie będzie można jakoś sensownie przejść. Bo że teoretycznie można, to ktoś mi mówił. Postawiłam jednak na wygodę i nie żałuję, bo i trafić było łatwiej od tej strony. Tak sądzę. Za to do dziewiątki pobiegłam już na azymut i nawet wiele mnie nie zniosło. W sumie trafiłam na właściwy rząd dołków i wystarczyło znaleźć ten właściwy. 
Dziesiątka okazała się dla mnie najtrudniejsza. Zniosło mnie, a ponieważ nie zachowałam czujności, więc przeleciałam punkt w sporej odległości. Na szczęście w pobliżu było skrzyżowanie, z którego mogłam się namierzyć. Do jedenastki biegłam (no dobra, szłam, ale najszybciej jak potrafię) pełna wątpliwości, czy się wstrzelę, ale miałam nadzieję, że w razie czego pomoże mi małe zielone na mapie, które być może znajdę w terenie. Na szczęście nie było potrzeby szukać "małego zielonego", bo wyszłam niemal dokładnie na punkt. Dwunastka poszła równie dobrze, a potem mnie zniosło. Trochę się zdziwiłam, kiedy wyszłam na ścieżkę zamiast na lampion. Nie wiem, czy to nie wtedy poratowała mnie Gosia pokazując kierunek.
Czternastka była zbyt charakterystyczna żeby na nią nie trafić, więc nie było problemu, choć nie trzymałam się ściśle kreski.
Od czternastki pobiegłam (i tym razem nie przesadzam) ścieżkami, a w zasadzie leśnymi drogami do asfaltu i tam stanęłam przed dylematem - brać punkt od wschodu, czy od zachodu? Od zachodu było bardziej płasko i to przeważyło.
Potem jeszcze trzeba było wbiec w sam środek meandra rzecznego, ale przez niebieskie prowadziła droga, a poza tym niebieskie wyglądało na suche jak pieprz. Po meandrowej szesnastce jeszcze tylko ostatnia siedemnastka i sprint do mety. A na mecie fajna wiadomość - trzecie miejsce. Wiem, wiem - żadne osiągnięcie przy czterech zawodniczkach, ale bo to ktoś musi o tym wiedzieć. W robocie spokojnie mogę się chwalić:-)))

Ładne medale dawali.
 
Na mecie byłam przed Tomkiem, który miał dłuższą trasę, a potem czekaliśmy na Przemka, który przyjechał z nami i z nami miał wracać. Ale on miał koło dwudziestu kilometrów do zrobienia. Nominalnie, bo wiadomo, że zawsze wyjdzie więcej. Mi z ośmiu kilometrów wyszło prawie jedenaście. I ile kalorii.... Naprawdę warto było!
 


wtorek, 19 października 2021

Klasykiem w Czarnowcu

Po sobotnim sprincie, w niedzielę czekał nas klasyk. Jak dla mnie to taki dość długi klasyk, bo moja trasa miała mieć prawie pięć kilometrów, ale za to tylko dwanaście punktów. Biegania w lesie troszkę się bałam, bo ostatnio wyszłam z wprawy, a to jednak nie to samo, co po mieście.

Przed startem.
 
Tym razem konkurencja była większa, bo aż sześć osób w mojej kategorii, więc i szanse mniejsze, ale za to rozrywka większa.
Tomek startował z pół godziny przede mną, więc nakamerowałam go, a potem długo podejmowałam trudną decyzję, ile warstw z siebie zdjąć. Niby było słonecznie, niby ciepło, ale podmuchy wiatru trochę studziły optymizm. W końcu uznałam, że najwyżej szybciej pobiegnę i zmieniłam  wystrój zewnętrzny.
 
Start Tomka.
 
Zaczęło się od razu pod górkę, na wydmę, gdzie stały PK 1 i PK 2. W pierwszej chwili nawet zastanawiałam się, czy nie pobiec drogą, ale las nie wyglądał źle, a azymut to to, co lubię najbardziej. Poleciałam więc po kresce. Z dwójki, nie schodząc z kreski, poleciałam w dół, a im bliżej trójki, tym na mapie więcej zielonego. Takie całkiem spokojne zielone. W drodze na czwórkę widziałam, że mnie ciut znosi, bo nie powinnam biec przez górkę, tylko obok niej, ale przez górkę można więcej kalorii stracić, to po co omijać. Od razu założyłam, że namierzę się od skrzyżowania  ścieżki z linią energetyczną i tak też zrobiłam.
Do piątki był najdłuższy przebieg, więc zaszalałam i ponad połowę trasy przebiegłam ścieżkami. Akurat tak się sensownie układały, że warto było skorzystać. Na wygodnych ścieżkach, to człowiek z automatu przyspiesza i tym sposobem na piątce byłam już wykończona. Mimo to znowu biegłam ile dało rady, bo prawie pod sam PK 6 prowadziły ścieżki, no to głupio tak iść zamiast biec. 
Do siódemki znowu ruszyłam azymutem, bo w końcu trzeba było odpocząć, chociaż może to nie był najlepszy pomysł... A już na pewno na ósemkę warto było skorzystać z dróg, bo mapa znowu się zazieleniła, no ale nie. Ja musiałam po krzaczorach. Na tym przebiegu straciłam najwięcej czasu. Już przed ósemką teren zrobił się ciut pofałdowany, a przed dziewiątką to już ho,ho,ho. Na szczęście to był już ostatni punkt "wysokogórski".
Gdzieś pod koniec trasy dogoniłam dziewczynę startującą przede mną, więc przynajmniej wiedziałam, że taka ostatnia to nie jestem. Od razu włączyła mi się żyłka rywalizacji, dzięki czemu na ostatnim punkcie i na mecie miałam najlepszy czas z całej naszej szóstki. Wystarczyło mi to na trzecie miejsce, ale podium, to podium.

Tak gnałam na metę:-)


I koniec.
 
 W sumie to jestem bardzo zadowolona, bo ani raz się nie zgubiłam i praktycznie szłam jak po sznurku. Może niekoniecznie wybierałam najbardziej optymalne warianty, ale za to najbardziej mi odpowiadające. W końcu biegam dla siebie.
O, tak to wyglądało:

piątek, 15 października 2021

Sprint przy Bażanciarni.

Skoro spełniliśmy się jako organizatorzy, nadeszła pora wyżyć się jako uczestnicy.  Już od dawna mieliśmy w planach udział w Mistrzostwach Mazowsza organizowanych przez UNTS. Pierwszy z biegów - sprint odbył się w sobotę na nowej mapie "Park przy Bażantarni". Mapa niby nowa, ale miejsce startu znane już, o czym usiłował przekonać mnie Tomek, a ja za nic nie mogłam sobie przypomnieć, aż do momentu zobaczenia na własne oczy.
 
Teraz to pamiętam...
 
Trochę bałam się jak sobie poradzę po przerwie, bo już chwilę nie biegałam po mieście, no ale przecież na metę w mieście to człowiek zawsze jakoś trafi, choćby z pomocą przechodniów.
Tradycyjnym problemem o tej porze roku było też co z siebie zdjąć, czy może lepiej nie, a wręcz coś dołożyć. Ja postawiłam na wersję "zdjąć" i dobrze na tym wyszłam.
W mojej kategorii wiekowej startowałam jako ostatnia, mogłam więc zobaczyć, w którym kierunku trzeba ruszyć, ale oczywiście zapomniałam patrzyć. Chociaż z drugiej strony, chyba nie było wyboru, bo wszyscy inni biegli w lewo, więc tak się i ja nastawiłam.
 
W boksie startowym.

Trasa okazała się nadzwyczaj łatwa - i nawigacyjnie, i biegowo, a dodatkowo pouczona kilkakrotnie przez Tomka, żeby nie zatrzymywać się przy punktach, tylko wcześniej zerkać na mapę, gnałam bez przerw, na ile oczywiście pozwalała mi kondycja. Jedynym błędem jaki popełniłam było niewłączenie rejestracji trasy i potem musiałam odtwarzać z pamięci przebieg.
Na mecie okazało się, że byłam najszybsza z całej naszej startującej czwórki i tym sposobem zostałam mistrzynią Mazowsza w sprincie w K-55. Cha, cha, cha. Dla ułatwienia dodam, że nie startowała Joasia, która była sędzią głównym oraz kilka innych koleżanek. Tak, że ten tego... chwalić, to się mogę tylko w środowiskach nie związanych z BnO:-)

Każdy chce fotkę z mistrzynią:-)

Odtworzony przebieg.

wtorek, 12 października 2021

Smok przeszedł... do historii.

Któregoś dnia Michał i Agnieszka spytali, czy nie zrobilibyśmy tras na Przejście Smoka. Odruchowo zgodziliśmy się, no bo jak nie wesprzeć, kiedy jest potrzeba. Tym sposobem nagle i niespodziewanie zamiast uczestnikami (Tomek i tak bez nogi, a ja bez formy) zostaliśmy organizatorami. Jakoś umknęło nam (a może tylko mi), że zgodziliśmy się nie tylko na zrobienie map, ale i rozwieszenie lampionów, zebranie, podliczenie wyników, a przede wszystkim na bycie wszędzie gdzie trzeba i robienie wszystkiego co trzeba, łącznie z gaszeniem pożarów w razie zaistnienia sytuacji.
Oczywiście zacząć musieliśmy od rekonesansu, po czym okazało się, że jeden nie wystarczy i trzeba pojechać jeszcze raz. W sumie to były dwie fajne wycieczki i gdyby nie ilość (i jakość) zrobionych kilometrów, to powiedziałabym nawet, że relaksujące i odprężające. Psychicznie - tak, ale fizycznie....
Tuż przed imprezą zaczęło robić się ciut nerwowo. A to okazało się, że nowy banner nie ma dziurek i nie ma go jak wieszać, do zrobienia od podstaw jest milion pińćset lampionów, niektórzy mapy mają jeszcze w lesie, a kierownictwo zamieszania w piątek jeszcze musi odwiedzić swoje miejsca pracy i nie ma zmiłuj. 
Czwartek i piątek wzięłam urlop, bo w piątek świtkiem musieliśmy już jechać, a w czwartek postanowiłam zrobić chociaż z pół miliona tych lampionów. Że nie wspomnę o różnych innych sprawach domowych, co to je pozałatwiać chciałam przy okazji wolnego. Czwartek okazał się jakoś krótszy od innych dni tygodnia, a koło dwudziestej drugiej okazało się, że nie dość, że lampionów braknie dla naszych tras, to jeszcze trzeba zrobić dla innych, bo wszystkie materiały są u nas. Myślałam, że świt nas przy tym zastanie, ale udało się na chwilę położyć do łóżka. 
W piątkowy poranek bardziej przypominałam zombi, ale odespałam w trasie i na miejscu było już OK. Ja rozwieszałam etap swój, jeden etap Tomka i dwa lampiony rogainingowe, Tomek swój drugi etap, etap Agnieszki, chyba coś Adama i też jakieś długodystansowe. Trochę bałam się czy uda mi się z moim przydziałem trafić dokładnie tam gdzie trzeba, ale Tomek zainstalował mi w telefonie jakieś takie czary związane z oomapperem, które pokazywały mi gdzie jestem na mapie. 
 
Idę wieszać.
 
Wszystko szło dobrze aż do wydmy. Powiesiłam lampion na zakręcie rowu i kierując się tymi czarami w telefonie zaczęłam wspinać się pod górę, że powiesić kolejne. Mozolnie i w pocie czoła wlazłam na szczyt, mniej więcej trafiłam gdzie trzeba, sięgnęłam po lampion i... zauważyłam, że nie mam wzorcówki. I nie, problemem nie było rozstawienie pozostałych punktów, ale świadomość, że gdyby uczestnicy znaleźli wzorcówkę na trasie w sobotę, to w sumie po imprezie. Miałam jednak nadzieję, że wzorcówkę po prostu zostawiłam przy poprzednim punkcie, bo do wieszania lampionu potrzebowałam dwóch rąk. Ponieważ kolejny punkt i tak planowałam powiesić posiłkując się telefonem, nie zawracałam sobie głowy szukaniem zguby od razu, tylko ruszyłam wieszać dalej. Co miało wisieć, zawisło, a ja wróciłam na rów. Niestety - wzorcówki nie było. Nie pozostało mi nic innego, jak znów ruszyć pod górę rozglądając się dookoła. Lazłam i lazłam (mi pod górę chodzi się wyjątkowo ciężko), dolazłam do miejsca gdzie zorientowałam się, że nie mam mapy, a zguby nigdzie po drodze nie było. Miałam świadomość, że choćbym miała szukać do rana, to znaleźć muszę i nie powiem - ta świadomość bardzo mi ciążyła. Zadzwoniłam do Tomka, żeby i on wiedział, że być może noc spędzimy w lesie. Na szczęście przez telefon nie mógł mnie zabić, więc uszłam z życiem. Po raz kolejny zaczęłam schodzić w dół, ciut inną trasą, bo przecież nie pamiętałam dokładnie jak szłam pierwszy raz, więc obszar poszukiwań był dość szeroki. Nic, wzorcówki ani śladu. Złapałam chwilę oddechu i po raz kolejny podjęłam wędrówkę w górę. Kiedy wypluwałam już płuca, miałam wszystkiego dość, a rozpacz targała moim wnętrzem, w trawie mignęło mi coś nietypowego. Żwawo podeszłam bliżej i oto ona - moja mapa! Prawie ją ucałowałam ze szczęścia. Tak mi ulżyło, że resztę trasy pokonałam jak na skrzydłach i wkrótce dotarłam do umówionego miejsca spotkania. Tomka jeszcze nie było, ale on miał więcej do rozstawienia. Niestety, zasięgu też nie było i nie wiedziałam jak długo przyjdzie mi czekać. Już po ponad godzinie Tomek dotarł, a wraz z nim cudowna informacja, że do samochodu nie musimy popylać pieszo, tylko Michał nas podwiezie. Ufff.
W drodze do bazy tak sobie marzyłam, że najpierw się wykąpię, potem zjem, a potem położę. Zupełnie jakbym zapomniała, że należę do zespołu organizatorskiego. W bazie okazało się, że do powieszenia została jeszcze masa lampionów biegowych i każdy, kto był w stanie utrzymać się w pionie brał się do pomocy. Zgarnęliśmy więc i my kilka lampionów, wsiedliśmy w samochód i pojechali w noc, bo w międzyczasie zrobiło się trochę późno. To znaczy, jak wyjeżdżaliśmy, było jeszcze jasno, ale wiadomo było, że do zmroku nie zdążymy. Niezapomnianym przeżyciem był marsz wzdłuż ogrodzenia oddzielającego dwa województwa, w którym to ogrodzeniu co kawałek były bramki wejściowe. Nooo, tego to nigdzie więcej nie zobaczycie!

Wieszamy ostatni z przydzielonych lampionów.

Wreszcie koło dwudziestej udało się wrócić do bazy, wykąpać się, a nawet zjeść, bo Agnieszka zamówiła trzy duże pizze, ale o położeniu się, czy jakimś tam spaniu w ogóle nie było mowy. Okazało się, że mapa TP autorstwa Ani, mimo że urocza, nie spełnia wyśrubowanych warunków bezpieczeństwa, bo punkty są po obu stronach ruchliwej drogi DK 9 i natentychmiast trzeba temu zaradzić. Agnieszka z Michałem tak znacząco patrzyli nas i patrzyli, patrzyli i w końcu stanęło na tym, że raz dwa zrobimy mapę zastępczą. I tyle w temacie odpoczynku. Mapa - cóż - wyszła jaka wyszła, nawet przez moment byliśmy z niej dumni i jeszcze przed świtem w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku położyliśmy się spać. Tak prawdę mówiąc, gdybym wiedziała jak obolała wstanę z pochyłego, rozklekotanego i potwornie skrzypiącego przy każdym ruchu łóżka, to nie wiem czy w ogóle odważyłabym się kłaść. Ale przepadło.
W sobotę rano okazało się, że jest nas za mało. Trasy długie startowały z Iłży, turystyczne z Marcul, a dodatkowo niektóre starty turystyczne ruszały kilkaset metrów od bazy. A jeszcze trzeba było przywieźć drożdżówki, kupić wodę i tysiące innych pierdół. Dwoiliśmy się i troili i już nie było wiadomo w co ręce wsadzić. Dopiero kiedy wylądowałam na peronie, gdzie miała być meta, mogłam poleniuchować, bo przez długi czas nikt nie przychodził. W sumie to na tym peronie można było umrzeć z nudów i byłam szczęśliwa kiedy potem podmieniła mnie Ania. W bazie dla odmiany musiałam tłumaczyć uczestnikom, że meta na mapie kolejnego etapu to start z bazy, który wcale nie jest z bazy, tylko z peronu i pamiętajcie - nie jest metą! Przeżyłam też chwile grozy, kiedy wrócili pierwsi uczestnicy z trasy Tomka i sugestywnie przekonywali, że trasa jest nie do przejścia, a oni cudem trafili na metę. Na szczęście okazało się, że trasa jest do przejścia, ale pod warunkiem uważnego przeczytania opisu. Ufff... Z czasem sytuację udało się opanować, każdy wiedział co ma robić, a najważniejsze sprawy były już pozałatwiane. Nawet udało mi się na pół minuty usiąść przy ognisku i upiec kiełbaskę.

W bazie coraz tłoczniej. Uczestnicy odpoczywają po trudach dnia. (My nie)

Liczenie wyników tradycyjnie odbyło się kilka razy, bo ciągle wyłapywaliśmy jakieś błędy i co chwilę kto inny był zwycięzcą. W końcu udało się osiągnąć jakiś konsensus, przynajmniej w moich i Tomka wynikach. Oczywiście trwało to i trwało - zaczęliśmy w Marculach, a kończyliśmy już w Iłży. I nawet świt nas przy tym nie zastał. Cud.
 
Tomek walczy z wynikami.
 
O ile długodystansowców pożegnaliśmy już w sobotę, to "turyści" jeszcze w niedzielny poranek musieli zaliczyć jeden etap.  Poszło sprawnie, bez start w ludziach i sprzęcie. Ponieważ nasze etapy odbyły się w sobotę, więc już od rana mogliśmy iść w teren ściągać lampiony. Do południa uwinęliśmy się z tym i pozostały jeszcze tylko porządki w bazie, oczywiście już po zakończeniu oficjalnej części imprezy. Zdążyliśmy nawet obejrzeć arboretum, a już zaczynałam tracić nadzieję, czy znajdziemy na to czas. Oczywisśie przelecieliśmy przez niego szybko i pobieżnie, ale zawsze lepiej niż wcale.
Wreszcie po południu, w poczuciu dobrze wypełnionej misji ruszyliśmy do domu, mówiąc sobie w myślach: nigdy więcej! 
Aż do następnego razu oczywiście:-)

wtorek, 5 października 2021

Niwka nocą...

Renata z zasady odmawia nocnego biegania po lesie. No, z pewnymi wyjątkami typu Mistrzostwa Polski;-) Na nocny trening Niwka by night namówić się nie dała, choć próbowałem. Gdyby były to jakieś mistrzostwa i można by było stanąć na pudle… 

Za to namówić dała się Agata. Dla niej to było pierwsze zmierzenie się z nocnym BnO, choć karierę w InO zaczynała od nocy, konkretnie Nocnych Manewrów SKPB. Widać po tych manewrach zostało jej zamiłowanie do marszy, które niewzruszenie stosuje przy pokonywaniu trasy BnO;-) 

Na Niwkę dotarliśmy jakoś tak o zmroku. Na starcie tłum. Ci bardziej ortodoksyjni czekali aż zapadnie noc czarna jak smoła. Ja tam osobiście uważam, że trudniej jest gdy noc nie jest tak ciemna, bo wtedy nie wiadomo czy kierować się tylko światłem latarki, czy tym, co wydaje się, że widzimy w oddali i zawsze robię jakiegoś buraka. Agata także wolała stratować wcześniej. Bo przy jej dostojnym marszowym tempie istnieje spora szansa, że zbiorą jej lampiony, nim dotrze do mety. Więc pobraliśmy mapy, uruchomiliśmy czołówki i podreptaliśmy na start. Agata ruszyła pierwsza, ja kilka minut później. Dopadłem ją koło PK1 – coś mówiła zdenerwowanym tonem, że latarka jej przeszkadza w lesie i jak świeci na mapę, to nic nie widzi. Taki urok już mają mocne latarki – po prostu nie patrz w mapę! 

Nic, pobiegłem dalej w ciemną już noc. PK 2 – dołek znany z poprzedniego treningu na Niwce – jakiś felerny, bo nigdy nie trafiam na niego od pierwszego kopa. W nocy także nie trafiłem, ale wiedziałem, że jest gdzieś po prawej. 

PK 4 dał popalić. Przebieg na drugi koniec mapy. 850 m w linii prostej przez las różnie (nie)przebieżny. Pobiegłem ciut nadkładając drogami. Niby niewiele więcej, ale 200m. Ciekawe czy na azymut byłoby szybciej? Na pewno drogami nie zastanawiałem się gdzie jestem i jak trafić na lampion. Gorzej, że płuca odwykłe od biegania rzęziły i łapały oddech „ostatnim tchnieniem”. Na PK 6 także drogą – co ja będę po jakiś nieprzebieżnych terenach szlajał się po nocy? To tylko 30 m dalej! Właściwie taki sam czas przebiegu jak jakiegoś szybkobiegacza prującego równolegle po krzakach ;-) 

PK 7 i PK 8 asekuracyjnie omijając młodniki. Do PK 9 znowu dobre 800m w linii prostej, dokładnie przez najgęstsze młodniki. Nie dam się na to nabrać – drogą, lekko nadkładając dystansu. Ktoś biegnie przede mną. Ale nie oddala się, a nawet go doganiam. Wreszcie ścieżka w lewo do punktu. Ten ktoś przede mną nie zauważa jej i biegnie dalej. Ja skręcam. Za szybko próbuję wejść w krzaki, ale udaje się znaleźć lampion bez większych strat. PK 10 i 11 bez większych sensacji. Gorzej z odejściem z tego ostatniego. Na mapie: zielono. A widomo – zielone, w nocy robi się bardzo ciemno zielone. Kluczę miedzy krzakami i wreszcie wypadam na drogę. Nie patrząc na kompas, a tylko na mapę ruszam w lewo do skrzyżowania. Ale skrzyżowania nie widać. Przykładam kompas do mapy i (cenzura) to nie ta droga ! Pobiegłem w złą stronę! Zostaje mi zawrócić. PK 12 ma być na prawo, buszuje tam jakiś wyczynowiec, więc trafiam bez problemu. PK 13 dołek za górką. Przy górce widzę światełko bardziej na prawo. Zniosło mnie? Lecę niczym ćma do światła. Jest niby jakiś dołek, ale bez lampionu. Może jestem za wcześnie? Ja i posiadacz tego światełka co mnie zwabiło, krążymy bezładnie w koło niczym te ćmy. Wreszcie stopuję , przypominam sobie że zboczyłem do światła w prawo i znajduję lampion. Potem w domu zauważam, że to ten sam PK co PK 2. Ten z którym zawsze mam problemy;-) Feralna 13-stka;-) 

Na PK 14 dla odmiany po azymucie, choć na mapie zieleń bardziej soczysta. Ale czasami dla odmiany trzeba powalczyć z zieleniną. Trafiam idealnie;-) PK 15 praktycznie także. Na PK 16 ciut mnie znosi, ale nie jest tak źle. Na PK 17 byłem wcześniej (jako PK 8) więc bez problemu, staram się omijać młodnik. Na PK 18 znowu mnie znosi. Ale w sposób kontrolowany – wiem gdzie jestem i gdzie szukać lampionu. Ostatnie dwa PK i meta. Wydawało mi się dobrze poszło, ale stawka raczej elitarna i miejsce nie jest tak wysokie jak by się chciało. 

Agata majestatycznie wkroczyła na metę....
 

Zostaje mi poczekać na Agatę. Wkrótce majestatycznie dociera na metę. Z NKLką bo nie chciało jej się wchodzić w krzaki po lampion. Ech ta dzisiejsza młodzież….;-)