niedziela, 12 listopada 2017

Hałowe imieniny

Mógł mnie Tomek na imieninowy spacer zaprosić na Gezno, ale nie. Bał się, że może to zostać potraktowane jako próba zabójstwa z premedytacją, bo wiecie, stawy, nadciśnienie - jednym słowem: pesel. Ale żeby nie było, że tak nic, to zabrał mnie na inną imprezę - niskobudżetową (jakieś 8 zł wpisowego) i totalnie hałową.
Ponieważ w sobotę mieliśmy imprezę rodzinną, więc do Jeruzala pojechaliśmy w niedzielę rano. Start zamówiliśmy sobie na 8.44, bo organizator taki bardziej frontem do klienta, to i w minutach startowych można było wybierać. W Jeruzalu zrobiliśmy drobne zakupy, bo coś w lesie trzeba jeść i przy okazji obejrzeliśmy ciekawą scenkę, jak tubylcy wskazywali uczestnikowi drogę na punkt. Życzliwi ludzie:-)
Na trasę wyszliśmy nawet jakieś 15 minut wcześniej, bo akurat nikt nie startował jak dotarliśmy, to co mieliśmy stać jak te kołki i czekać. Od razu ruszyliśmy biegiem, bo założyliśmy, że ostro biegamy. O ile mój trucht można nazwać ostrym bieganiem. Zaczęliśmy od PK W - elegancko drogą, tylko na końcówce kawałek przez las. Wyszliśmy na skraj, odległość pasowała, załom lasu był - wbiliśmy i polecieli dalej. Do PK N znowu wygodną drogą, a więc biegiem i dopiero przy rzece po chaszczach. Z daleka było widać lampion oraz ludzi kręcących się przy nim. Ponieważ ja nie jestem specjalnie ortodoksyjna w wyborze lampionów, więc byłam skłonna wbijać bez szukania lepszego, ale Tomkowi za nic nie pasowało. W końcu wyszło, że właściwy jest na drugim brzegu, a ten to podpucha. Tylko jak przejść przez rzeczkę? Moczyć się na początku trasy za nic nie chcieliśmy i w końcu namówiłam Tomka na tego stowarzysza, z zastrzeżeniem, że ewentualnie wracając zrobimy przebitkę. Do Z nie opłacało się iść brzegiem rzeki, choć na pozór był to najlepszy wybór, ale chaszcze i mokradła skutecznie odstraszały od takiego wariantu. Wycofaliśmy się więc na północ i dalej polecieliśmy drogą. PK Z był bardzo malowniczy i aż przypomniało mi się, że przecież trzeba dokumentować trasę, czyli trzaskać fotek ile się da. No to sobie trzasnęliśmy.


Następny punkt to cmentarz protestancki. Prawdę mówiąc, gdyby nie opis na mapie, w życiu bym się tego nie domyśliła, bo poza ewidentnie prostokątnym obrysem terenu, niczym nie różnił się od reszty lasu. PK U obiecywał mokre atrakcje, ale udało nam się tak sprytnie podejść do lampionu, że nie zmoczyliśmy nawet dużego palca u nogi. Na punkcie spotkaliśmy pierwszą znajomą osobę - Jacka.
Tylko tak groźnie wygląda, ale buty wciąż suche.

Do PK M już się nie dało ścieżkami, tempo zatem mocno nam spadło - jak to przy marszu na azymut. Tak prawdę mówiąc, wcale na to nie narzekałam, bo mogłam trochę odzipnąć - nogi zaczynały mi z lekka odpadać, bo już na zawody pojechałam z bolącymi i nasmarowanymi maścią przeciwbólową. Ale obiecałam sobie, że nie będę narzekać i marudzić, więc biegałam bez słowa skargi. Przy M organizator usiłował nas złapać na dwa stowarzysze, ale nie daliśmy się.

Oczywiście, że spisuję ten dobry!

 Z M przebiliśmy się do drogi i znowu musiałam biec, ale w sumie jeszcze całkiem dobrze mi szło. Kapliczkę wzięliśmy niemal w locie, bo nie trzeba było jej specjalnie szukać i od razu pognaliśmy do zapory przy młynie. W biegu doszłam już do takiej wprawy, że nawet pod górkę nie przechodziłam do marszu, tylko najwyżej zwalniałam (o ile można zwolnić trucht). Tak dla wyjaśnienia - pod górę dla mnie to jest takie coś, czego Tomek nawet nie zauważa. Mój organizm zauważa od razu i to dość boleśnie. Po L zaczęło się dopasowywanie wycinków. Na ogół mi wychodzi to lepiej, ale dzisiaj miałam jakieś totalne zaćmienia i nic mi do niczego nie pasowało.  Do tego wszystkiego mapa była wielkości małego obrusu i jak ją poskładałam, to miejsce na wycinek miałam z jednej strony, a wycinki z drugiej. No to jak w takich warunkach coś z czymś spasować? Na szczęście Tomek miał dobry dzień do składanek i ogarnął. Tak więc w pierwsze wolne miejsce weszło nam K. Przy czesaniu skarpy spotkaliśmy Krzysztofa i Pawła, a po wspólnej konferencji dotyczącej zebranych już punktów, wyszło, że mamy stowarzysza na W. Trochę trudno nam było w to uwierzyć, więc postanowiliśmy w drodze powrotnej, jeśli będzie czas, sprawdzić to.
Z K drogami pobiegliśmy na P. Tam wprawiliśmy w zdziwienie jakiegoś szybkobiegacza, który wciąż nam się przewijał po trasie i cały czas wyglądało, że w życiu za nim nie nadążymy. Zrobił duże oczy na nasz widok, bo był pewien, że zostawił nas daleko w tyle.  Ale chyba było tak, że on lepiej biegał, a my lepiej nawigowaliśmy i szanse się wyrównały. Spotkaliśmy się znowu na kolejnym punkcie:-) Z PK B chcieliśmy sobie skrócić drogę i nie wracać do asfaltu i staliśmy się klasycznym dowodem prawdziwości przysłowia: "kto drogi skraca, ten do domu nie wraca". Władowaliśmy się w jakieś bajora, pokrzywy i inną nieprzyjazną roślinność, musieliśmy się wycofać, obejść i w sumie nic nie naśpieszyliśmy. 

 Tak sobie idziemy przed siebie.
A jak już wyszliśmy na porządniejszą drogę, czułam się w obowiązku znowu biec i nie marudzić. 
PK A był na grobli, tylko najpierw musieliśmy znaleźć coś mokrego, co w ogóle usprawiedliwiałoby istnienie grobli. Jakoś się udało nawet. Do PK N (autor mapy dwa punkty nazwał tak samo!) było strasznie daleko, w porównaniu do dotychczasowych odległości między punktami. Za to cały czas po drogach. Trochę już wymiękałam, bolały mnie plecy, nogi właziły mi do d... i biec mi się już nie chciało. A jak zobaczyłam, że do lampionu trzeba wspiąć się na konkretną górkę, to ogłosiłam strajk, oflagowałam się, a że nie był to strajk głodowy, to wyjęłam kanapkę i ogłosiłam, że tak wysoko nie idę. Tomek samotnie wdrapał się podbić kartę, za to ja wzmocniłam organizm i mogłam znowu lecieć. Z jednego grodziska pobiegliśmy  na drugie, ale tu już wlazłam na szczyt, bo w sumie to szkoda tak nie pójść. Przy tym punkcie był "słoik skarbów", czyli coś jakby kesz, ale na tym to ja się jeszcze nie znam.


Z PK O do H udało się dojść drogami, z których połowy nawet nie było na mapie, a bajorkowatą dziurę w ziemi znaleźliśmy idąc tyralierą, o ile da się zrobić tyralierę we dwie osoby:-)

Punkt na skraju dziury.

Do wycinka z PK E przemieszczałam się już na rezerwie, na prochach przeciwbólowych na okoliczność pleców, a do kompletu zaczęła mnie boleć kostka. Ale na asfalcie, gdzie spotkaliśmy Tomka G., jeszcze wykrzesałam z siebie jakieś siły, ale chyba tylko dlatego, że było w dół. E nie mogliśmy znaleźć. Albo nie pasowało nam ukształtowanie terenu, a jak już pasowało, to odległość była od czapy. Oj, nachodziliśmy się trochę zanim udało się znaleźć co trzeba. Chyba za bardzo uczepiliśmy się początkowo drogi i dopiero po porzuceniu jej zaczęło wszystko pasować.
Do PK G poszliśmy na azymut, czyli praktycznie na północ, ale po ciężkim terenie. Już wiem, że bardzo nie lubię chodzić po zaoranym polu. Już niemal przy samym punkcie mało nie straciłam oka, bo wbiła mi się w nie jakaś mała gałązeczka. Głupie uczucie jak coś sterczy z oka, brrr. Wyjęłam tę gałązkę i tylko patrzyłam, czy coś wypływa, ale jak widać oko wcale nie jest takie delikatne jak to się mówi i przeżyło. Ale na punkt popatrzyłam tylko z daleka, bo już bałam się włazić w gęstwinę. Coś w tym jest, że z punktem G zawsze jakieś kłopoty...
Został nam już ostatni punkt S, była więc nadzieja, że jakoś dotrę do mety. A punkt był całkiem przyjemny - koniec jaru, ale nie takiego jaru wielkiego i głębokiego, tylko małego jarku. 

 Tak uczciliśmy ostatni punkt trasy.
Od S mogliśmy albo wrócić do bazy, albo sprawdzić ten PK W, co to nam Paweł z Krzysztofem zasiali ziarno niepewności. Oczywiście postanowiliśmy nadłożyć trochę drogi i sprawdzić. Tym razem odmierzyliśmy się dokładnie - ja poszłam ze skrzyżowania na azymut, Tomek drogami na odległości i wyszliśmy oboje w tym samym miejscu, ale nie było to miejsce, gdzie za pierwszej bytności znaleźliśmy lampion. Zrobiliśmy przebitkę. Był jeszcze ten nieszczęsny punkt N za rzeką, ale Tomek albo zapomniał o nim, albo nie miał odwagi namawiać mnie na wyprawę na drugi brzeg, albo już też miał dość, więc wróciliśmy na metę. Ponieważ lubię mieć efektowny finisz, więc zebrałam jeszcze tę resztkę sił, co to się gdzieś tam we mnie kołatały i pobiegłam. Na ostatnich metrach z innej drogi wybiegł jakiś nieznany mi szybkobiegacz i ewidentnie chciał dolecieć przed nami. A nie powiem, zasuwał nieźle. Wiadomo, że nic tak nie wpływa na przyspieszenie jak inny, wyprzedzający biegacz, więc zerwałam się do lotów i niemal przeszłam do sprintu (no dobra, to mi się tak wydawało). Oczywiście, że nie dogoniliśmy go, ale za to mamy lepszy wynik, niż mielibyśmy bez niego:-) I wiecie co? Mamy drugi czas! Miejsce zajęliśmy trzecie, bo stowarzysz i przebitka, ale ja jestem bardzo zadowolona.No i te endorfiny na widok mety:-) 
Muszę powiedzieć, że mimo zmęczenia i bólu to były jedne z moich najmilej spędzonych imienin!

2 komentarze:

  1. Gratulacje! I czasu i miejsca!
    Chciałbym zawsze mieć na mecie taki problem, które miejsce na podium zajmuję :)
    Wszystkiego najimienińszego przy okazji!

    OdpowiedzUsuń