Tym razem postanowiliśmy wyspać się we własnym łóżku i na start pojechać rano. W końcu to tylko dwie godziny jazdy. W bazie niewielu znajomych, bo większość wybrała Mordownik, ale był Hubert i Staszek, więc Tomka aż podrywało do rywalizacji.
Mapy dostaliśmy prawie pół godziny przed startem, był więc czas na ustalenie wariantu, ale oczywiście do ostatniej chwili nie mogliśmy się zdecydować.
Udana próba złożenia mapy:-)
W końcu postanowiliśmy pobiec na zachód. Jako nieliczni za bramką skręciliśmy w prawo, bo większość wybrała wariant "na północ". Zupełnie nie wiem po co, Tomek koniecznie chciał na początek brać PK 11, zamiast od razu lecieć na 34 i dopiero widok coraz bardziej oddalającego się Staszka wybił mu z głowy tracenie czasu na taki marny punkt.
Do 34 biegło się wygodnie drogami i dopiero końcówkę skracaliśmy przez pola. Lampion zgodnie z opisem wisiał na ogrodzeniu hydroforni. Tomek co kilka kroków dopytywał się, czy mam siłę i jak się czuję i był wyraźnie zawiedziony, że wciąż chce mi się biec. Wiadomo - beze mnie poleciałby szybciej.
Do rozwidlenia rowu z PK 22 najpierw polnymi drogami, potem asfaltem i w końcu polami - łatwy punkt bez kombinowania i stosunkowo blisko od poprzedniego. Dałam radę. Gdybym szła sama na kolejny PK 42 oczywiście poleciałabym naokoło asfaltem, bo zawsze wybieram drogę najmniej optymalną i zupełnie nie wiem dlaczego tak robię. Jakoś z automatu to się dzieje. Na szczęście Tomek poprowadził nas logiczniej, krócej i bezasfaltowo - polnymi drogami. I bynajmniej wcale nie był to jakiś skomplikowany nawigacyjnie wariant, zwykła logika.
Z 42 na 52 czekał nas długi przelot asfaltem poza mapą, ale na odprawie organizator potwierdził, że faktycznie najlepiej tak biec i po drodze nie ma żadnych zmyłek. Po drodze zatrzymaliśmy się przy sklepie i zaserwowaliśmy sobie zimne piwo - smakowe i bezalkoholowe.
Dobre, bo zimne!
Szłam tym asfaltem, szłam, szłam i szłam - do Chodeli, przez całe miasto, potem na północ (na Lublin jak informowały drogowskazy), po odkrytym terenie, a słońce grzało i grzało i końca wędrówki nie było widać. Co gorsza, przy każdym przyłożeniu kompasu do mapy, miałam wrażenie, że droga biegnie inaczej niż na mapie, bardziej na północ niż północny wschód. Noż kurna, jeśli ona faktycznie biegnie inaczej, to przecież nawet nie wiem czy ten PK 60 nie wyląduje mi czasem wręcz po prawej stronie drogi, a nie lewej... Rozglądanie się żeby wypatrzyć odpowiedni lasek (co to na jego skraju miał wisieć lampion) oczywiście nie miało najmniejszego sensu, bo mapa sprzed kilkudziesięciu lat przedstawiała zupełnie inny krajobraz niż ten obecny.
- A na wuja mi w sumie ta sześćdziesiątka? - pomyślałam w końcu rozsądnie i pomaszerowałam dalej. Wydawało mi się, że przeszłam już ze sto kilometrów i jestem nie wiadomo gdzie, kiedy nagle ujrzałam tabliczkę z nazwą miejscowości: Trzciniec. Zaraz, zaraz - w Trzcińcu to chyba jakiś krzyż miał być. No tak - PK 43. Umknęło mojej uwadze, że jeśli, jak sądziłam, zniosło mnie na lewo to nie mam prawa być w Trzcińcu, a skoro jestem, to jednak nie zniosło, a jak nie zniosło, to jestem nie na tym krańcu miejscowości, co poszukiwany krzyż. No zaćmiło mnie całkowicie i opętana punktem 43 szukałam krzyża. Nooo, dwa nawet znalazłam, tyle, że przy żadnym nie wisiał lampion. Może gdybym wyciągnęła obie mapy z koszulki i złożyła je razem, doszłabym w czym tkwi błąd, ale zwyczajnie mi się nie chciało. Nie ma, to nie ma - trudno. Ostatecznie przecież nie umrę bez tego punktu. Tylko co dalej? Samotne uklepywanie kolejnych asfaltów było po prostu nudne, postanowiłam więc kierować się w stronę bazy. W pierwszym przybliżeniu ruszyłam na południe z lekką odchyłką na wschód. Ponieważ zakładałam, że jestem gdzieś przy PK 43, miałam nadzieję wylądować w okolicy PK 51. Jakież było moje zdziwienie, gdy po półgodzinnym spacerze przed oczami zobaczyłam tabliczkę: Huta Borów. Nie zupełnie tu spodziewałam się być, ale przynajmniej byłam zlokalizowana. Stanęłam przed strasznym dylematem - lecieć po 43 co to już wiedziałam gdzie jest, czy odpuścić. Sił już nie miałam prawie wcale, ale z drugiej strony nachodzić się tyle kilometrów i żadnego punktu nie zgarnąć, to trochę szkoda. Polazłam. Krok za krokiem, powolutku, jeszcze wolniej i w końcu - jest! Nooo, to był uczciwy krzyż, a nie takie byle co, które przy "poprzednim" Trzcińcu znalazłam.
PK 43
Na 51 mogłam pójść dość wygodnie drogami, przez wieś, ale ja oczywiście wybrałam wariant przez pola, łąki i chabazie, czyli pod linią wysokiego napięcia i dopiero potem drogą. Ale za to na jednej z plantacji malin spotkałam sympatyczne tambylczynie, którym musiałam dokładnie wyjaśnić o co w naszej zabawie chodzi i tylko nie wiedziałam co im odpowiedzieć na pytanie: a po co? Sama za cholerę nie wiem: po co??? PK 51 to źródełko przy skrzyżowaniu. Organizator na odprawie mówił, że ze źródełek można pić, więc nachyliłam się nad nim żeby zaczerpnąć wody, a tam... dwa szczurze ścierwa. Jakoś mnie natychmiast przestało męczyć pragnienie. Tylko dłonie pomoczyłam chwilę w Chodelce, co obok płynęła, bo miałam już spuchnięte jak balony.
Sił już nie miałam prawie wcale i ciągnęło mnie do bazy, ale patrząc na zegarek tak optymistycznie sobie pomyślałam, że może uda się po drodze wziąć 40, 33, 32 i 10. No dobra, nie przeliczyłam ile to kilometrów. Na mapie wyglądało to wszystko tak blisko siebie. Kiedy doszłam do skrzyżowania, co to jedna droga leci na Wierzchowiska, a druga na Kłodnicę, oczywiście, że skręciłam na Kłodnicę.
- Co mi w sumie przyjdzie z tych PK 40, 33, 32? - pomyślałam. No bo w sumie - co?
Do Borzechowa myślałam, że już nie dojdę. Oprócz tego, że nie miałam sił, moje plecy przypomniały sobie o ukrytej gdzieś tam w nich dyskopatii i dalej zaczęły nawalać mnie po całości. Zaliczyłam każdy przystanek autobusowy, na którym była ławka (uff, na wszystkich była), więc moje tempo chwilami spadało do zera. A czas leciał. Gdzieś tam po drugiej stronie Chodelki był punkt 31, ale był mi już całkowicie obojętny. Tak tylko teoretycznie pomyślałam, że jest do wzięcia, na zasadzie stwierdzenia faktu.
Musiałam przedstawiać sobą dość żałosny widok, bo kilka samochodów zwolniło przy mnie, a zatroskani kierowcy pytali, czy gdzieś mnie podwieźć. Z bólem serca konsekwentnie odmawiałam, na szczęście nikt nie pytał dlaczego, bo głupio by mi było powiedzieć, że biorę udział w zawodach. Jakoś to nie korespondowało z moim wyglądem.
Ostatni punkt miał być na drodze, którą i tak miałam wracać do bazy, więc cieszyłam się, że chociaż ten jeden jeszcze zgarnę. Kawałek przed miejscem gdzie miałam zejść z asfaltu w polną drogę spotkałam rowerzystę, który radośnie oznajmił, że punktu nie znalazł. No ale jak to? Przecież musi być! Szłam noga za nogą i co jakiś czas zerkałam na drzewa po prawej i po lewej stronie. Kurła, no faktycznie nie ma! A pies z nim tańcował! Nie ma, to nie ma. Jak potem pokazał mi Tomek na filmie, punkt wisiał, nawet nie schowany, tyle, że najwyraźniej powyżej linii mojego wzroku, bo przecież nie miałam już siły głowy podnosić.
Rajd Chodelki upewnił mnie, że najwyższa pora na dłuższą regenerację, a potem wzięcie się za siebie - odtłuszczenie i wyhodowanie jakichś mięśni. Bo na razie to totalny dramat kondycyjny.
Przewlokłam się 40 kilometrów, zajęło mi to niemal cały limit czasu, przyniosłam tylko 23 punkty przeliczeniowe i jeszcze puchar dostałam. Normalnie śmiech na sali i żenada. I tak poza wszystkim, żeby sobie pobiegać po asfalcie cały dzień, to wcale nie musiałam jechać aż na rajd, pod domem też mam asfalt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz