czwartek, 7 grudnia 2023

ZZK, czyli jak się doprowadzić do desperacji.

Po zdanym na Nocnych Manewrach teście nóg postanowiliśmy zacząć regularnie biegać. Nie żeby od razu jakoś zaraz trenować, ale przynajmniej brać udział w zawodach. Na pierwszy ogień poszły Zimowe Zawody Kontrolne w Olszewnicy. Wybraliśmy się w manewrowym składzie obsadzając trasy A, B i C.
  
Gotowi na wszystko.
 
 
Wspólny start.
 
Na pierwszy punkt postanowiłyśmy z Agatą ruszyć razem, bo dopiero potem nasze trasy się rozdzielały. Ja tradycyjnie chciałam na azymut, ale Tomek spojrzał na mapę i tak nas skołował potencjalnym gąszczem,  co to miał być przy starcie, że dałam się przekonać do obejścia gęstwiny.
Ponieważ ja nie nawykłam do chodzenia na ukształtowanie, a ostatnio w ogóle nie nawykłam do niczego, więc oczywiście za nic nie mogłyśmy znaleźć lampionu. Niby byłyśmy jak trzeba na górce, a nic się nie zgadzało. Całe szczęście, że dość szybko spotkałyśmy Tomka, który pokazał nam na mapie gdzie jesteśmy. Oczywiście byłyśmy zupełnie nie tam, gdzie szłyśmy, a dodatkowo okazało się, że nasz punkt wcale nie stoi na górce, tylko wręcz przeciwnie - w dołku w obniżeniu. Ale wtopa.
 
Spotkanie, które nas uratowało.
 
Tomek niby nam pokazał kierunek gdzie iść, ale żeby mieć pewność, że trafimy, wróciłyśmy na start i zaczęłyśmy wszystko od nowa. Tym razem na azymut.
 
Pierwsze podejście do PK 1.
 
Po jedynce już się rozdzieliłyśmy, bo miałyśmy inne punkty na swoich trasach i dalej ruszyłam sama. Na azymut oczywiście, bo to jednak najpewniejsza metoda, szczególnie jak człowiek wypatrzy w podłożu kreskę łączącą punkty na mapie. Kreska prowadziła mnie idealnie, za to przy piątce ewidentnie zawiódł mnie wzrok. Jeśli wierzyć śladowi, przeszłam tuż obok lampionu i nie zauważyłam go. Jak zawsze najlepszym wyjściem okazało się namierzenie z miejsca pewnego - w tym przypadku skrzyżowania. To zawsze działa.
 
Przegapiona piątka.
 
Szóstka i siódemka weszły gładko, a za siódemką przekombinowałam. Zaczęłam normalnie - na azymut, a potem pomyślałam: 
- Takie duże, ładne obniżenie - no przecież nie zginę, jak pójdę przez nie na skos.
Tak się tym podjarałam, że zupełnie zapomniałam o odległości i punktu zaczęłam wypatrywać w połowie odcinka, po przejściu malutkiego obniżenia, a nie tego dużego.  Kiedy doszłam do ścieżki, byłam stuprocentowo przekonana, że to przecinka leżąca jeszcze dalej na zachód. Nie bardzo mając pomysł co dalej, zatoczyłam kółko, zapominając o zasadzie, że lepiej mądrze stać, niż głupio łazić i z powrotem wyszłam na ścieżkę. Teraz dla odmiany postanowiłam pójść na południe do drogi i to był całkiem dobry pomysł. Nie, nie dlatego, że zorientowałam się gdzie jestem i wymyśliłam co dalej. Dlatego, że na górce spotkałam Janka i miałam kogo zapytać o drogę. Co prawda trochę głupio mi było zatrzymywać go, wiedząc, że walczy o dobry wynik, ale moja desperacja osiągnęła już poziom krytyczny. Jako, że Janek to porządny człowiek, więc poratował, a właściwie kluczowa była informacja, że oboje szukamy tego samego punktu, choć na różnych trasach. Teraz moim jedynym zmartwieniem było utrzymanie tempa, żeby plecy Janka nie zniknęły mi za horyzontem zanim dotrzemy do punktu. Ufff, udało się.
 
Tak to już dawno nie przekombinowałam.
 
Do dziewiątki i dziesiątki szłam grzecznie po kresce, a przy dziesiątce wymiękłam psychicznie i uparłam się, że za nic nie wejdę w las i muszę po ścieżkach. Sensu w tym wiele nie było, ale jak się człowiek uprze... Poleciałam sobie tymi drogami i w sumie dobrze mi to zrobiło na uspokojenie, bo jak dojrzałam do zejścia z przecinki, to ruszyłam idealnie na jedenastkę.
 
Naokoło, ale skutecznie.
 
Przy jedenastce byłam już mniej więcej ogarnięta psychicznie, umysłowo, a i sił ciut się jeszcze tliło, więc resztę trasy pokonałam w niezłym stylu, nie gubiąc się, nie błądząc, nie kombinując. Tyle, że powoli, ale kto mi zabroni. W lesie było tak pięknie i przyjemnie, że nawet szkoda by się było spieszyć.
Tym razem na mecie to ja z naszej trójki zameldowałam się ostatnia, choć zawsze jest to specjalnością Agaty. Nawet byli już nieco zaniepokojeni moją przedłużającą się nieobecnością, co w sumie jest miłe, że się o mnie martwią:-)
 
Dotarłam do mety.
 
To zdecydowanie nie był zmarnowany dzień i koniecznie musimy częściej ruszać tyłki z kanapy.
 
Cała trasa (od drugiego rozpoczęcia).

piątek, 1 grudnia 2023

Nocne Manewry w sąsiedztwie

W tym roku już znacząco spuściliśmy z tonu i odpuściliśmy sobie trasę himalajską, a nawet alpejską. Powiem więcej - w pierwszym odruchu pomyśleliśmy o beskidzkiej, no ale to już przesada. Tomek uznał, że jego noga da radę na tatrzańskiej, a ja miałam nadzieję, że moja nie rozsypie się jak rok temu. Trasę beskidzką tradycyjnie obsadziła więc Agata razem z nową koleżanką z ogłoszenia, bo nikt ze starych znajomych nie przejawiał chęci włóczenia się nocą po lesie.
Jak zawsze przed Manewrami, typowaliśmy gdzie mogą się tym razem odbyć i Tomek strzelił bezbłędnie - okolice Nieporętu. Dla nas to super bo po pierwsze blisko domu, a po drugie okolica tak obiegana na wszelakich zawodach, że ciężko się zgubić (to znaczy Tomkowi, bo ja to i we własnym ogródku mogę).

Formalności wstępne.
 
Po rozlokowaniu się na sali gimnastycznej i pobraniu karty startowej mieliśmy chwilę czasu na przygotowanie się fizyczne i psychiczne, pogadanie ze znajomymi i nacieszenie się atmosferą zawodów i już trzeba było zbierać się na autobus.

Wywożą nas w "nieznane".
 
Tym razem "nieznane" było dla nas znane, bo po podaniu w sobotę rano miejsc startu, szybko znaleźliśmy je na mapie.
Na starcie nie zauważyliśmy żadnej znajomej gęby - wiadomo: wszyscy na himalajskiej i alpejskich. Trochę mi się łyso zrobiło, ale cóż - tak krawiec kraje, jak mu materii staje.
Wkrótce nadeszła nasza kolej, dostaliśmy mapy i mogliśmy ruszać.

Co my tu mamy?
 
Mapa (poza tym, że czarno-biała i nieaktualna) wyglądała bardzo przyjaźnie - żadnych dopasowań, przekształceń i innych kombinacji, do których przywykliśmy w wyższych kategoriach. Wyglądało na to, że wystarczy iść, zebrać co trzeba i wrócić na metę. No i nie zapomnieć o dwóch zadaniach.

No to ruszyliśmy!
 
Pierwszy punkt taki rozgrzewkowy, na górce przy drodze, co to nawet w mapę szkoda patrzeć. Ale już w drodze do drugiego był lekki haczyk, bo ścieżka biegła ciut inaczej niż na mapie i niektórzy poszli w złą stronę. W sumie ja też bym poszła (przynajmniej kawałek, bo jednak zerkałam na kompas), ale Tomek był czujny i od razu skorygował marszrutę.
Po podbiciu dwójki stwierdziliśmy, że to już czas na przygodę i od punktu postanowiliśmy ruszyć na azymut, prosto przez podmokły i pełen dziur teren. No dobra, nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak. Co prawda wcześniej widzieliśmy, że inni zawodnicy obchodzą teren, ale my wiadomo - twardziele. Ale w sumie było bardzo klimatycznie wśród wysokich traw i tylko raz noga wpadła mi do mokrej dziury.

Może i trudny teren, ale przynajmniej ciekawy.
 
Trójka znowu łatwa, w wielkim dole niedaleko ścieżki, trafiona od pierwszej próby, a potem ruszyliśmy na część trasy za linią kolejową.

Przekraczamy tory pierwszy raz.

Czwórka miała być na granicy kultur, tylko raczej tej granicy z lat świetności mapy, a nie obecnej. Chwilkę musieliśmy poczesać - najpierw żeby znaleźć, a potem żeby się upewnić, że to własciwy lampion.

Może to PK 4, a jak nie, to coś w okolicy:-)
 
Piątka stała na zakręcie rowu, którego ja nie mogłam wypatrzeć na mapie, bom ślepota, ale Tomek w okularach wypatrzył. A potem jeszcze wlazł w zarośla żeby podbić. Po podbiciu punktu mało się nie zgubiliśmy, bo odeszliśmy od niego w złą stronę. Kiedy po chwili marszu zerknęłam na kompas, natychmiast podniosłam larum, ale Tomek usiłował uspokoić mnie, że dobrze idziemy. W sumie byłoby dobrze, gdyby nie przyłożył kompasu do mapy odwrotnie - północą na południe. Na szczęście nie zdążyliśmy ujść daleko i po chwili znowu byliśmy na właściwej marszrucie.
Szóstka była łatwa, za to z siódemką chwilę się męczyliśmy. Tomek zaczął tak kombinować, że po chwili nie wiedziałam gdzie jestem, a potem mi wmówił, że znaleziony lampion wcale nie pasuje, bo nasz powinien być w innym miejscu. Fakt, że odwzorowanie terenu na mapie było oględnie mówiąc ciut do sempiterny i nawet namierzanie się z charakterystycznego skraju pola nie dawało pewności, że bierzemy dobry punkt. Jednak był dobry, co potwierdzają wyniki i zapisany ślad.

Problematyczna siódemka.
 
Ósemkę znaleźliśmy tam, gdzie powinna być i udaliśmy się na ognisko z PK 9. Ognisko, zgodnie z naszymi wcześniejszymi przewidywaniami (i oczywiście zgodnie z mapą), zlokalizowane było w Forcie Baniaminów. Przed oddaniem map chcieliśmy jeszcze przygotować sobie materiał do przemyśleń związany z zadaniem o odległości i skali, ale bez porządnej linijki i w powietrzu nie bardzo nam to szło. W końcu odpuściliśmy.
 
Próba zmierzenia odległości za pomocą podkładki.
 
Tymczasem na czas-stopie organizatorzy desperacko usiłowali wydusić coś z dwóch smętnych kupek drewna, co w efekcie dawało kilkusekundowy ogień i wielominutowe zadymienie.  W ubiegłych latach, kiedy przychodziliśmy znacznie później (bo na dłuższych trasach), ogień był tak wielki, że strach się było zbliżać. Najwyraźniej tym razem byliśmy dużo za wcześnie.

 
 Chwila odpoczynku.
 
Przy "ognisku" nie posiedzieliśmy zbyt długo, bo przecież nawet nie byliśmy zmęczeni, a ogrzać się nie bardzo było jeszcze przy czym. Ruszyliśmy więc dalej. Po ogniskowej dekoncentracji bardziej szłam za Tomkiem niż nawigowałam i nie bardzo pamiętam PK 10, ale mam dowód rzeczowy, że osobiście go podbijałam:-)

Niewątpliwie PK 10
 
Jedenastka - łatwy dołek prawie przy ścieżce. Dobry moment żeby z powrotem wrócić do nawigowania:-) Zawsze to lepiej wiedzieć gdzie się jest i dokąd idzie.

Jedenastkę podbija Tomek.
 
Dwunastka była równie banalna jak jedenastka, podobnie trzynastka. W sumie to z mapy wynikało, że cała reszta punktów jest tylko formalnością i myk myk zaraz dotrzemy do bazy. I pewnie tak by było gdyby nie czternastka. Już zbliżając się do punktu widzieliśmy spore nagromadzenie światełek, co mogło oznaczać tylko jedno - czeszą teren. Podeszliśmy dumni i bladzi, że my im pokażemy jak się znajduje punkt, bo co to za problem znaleźć miejsce gdzie przecinka dochodzi do ścieżki. Kurcze, okazało się, że jednak jest problem, bo nie znaleźliśmy ani przecinki ani lampionu. Mało tego, nie udało się także znaleźć pobliskiego dołka, z którego ewentualnie można by się namierzyć. Nic, kompletne nic. Po kilku nieudanych próbach znalezienia lampionu stwierdziliśmy, że raczej na pewno go w ogóle nie ma  i wpisujemy BPK. 
Został nam już ostatni punkt, już całkiem w cywilizacji, przy asfalcie. Jeszcze tylko zaliczyliśmy ostatnią "przygodę" - spektakularny synchroniczny upadek na śliskich podkładach kolejowych, kiedy przechodziliśmy przez tory. Para, która szła tuż za nami miała niewątpliwie interesujący spektakl typu taniec na lodzie zakończony bardzo bliskim kontaktem z PKP.
Przy ostatnim punkcie znaleźliśmy odpowiedź na jedno z zadań, dotyczące szwagra Florentyna Pogorzelskiego.

 Punkt ze szwagrem.

Do bazy wracaliśmy już asfaltem zaliczając po drodze słynna kładkę nad Kanałem Żerańskim. Widziałam ją już kilka razy, ale zawsze robi na mnie wrażenie.
W bazie przed oddaniem karty startowej musieliśmy jeszcze przeliczyć odległość z mapy w skali 1:25 000 na skalę 1:84 000 przy czym największym problemem okazał się brak długiej linijki, bo samo przeliczenie to już pestka.

Oddajemy kartę startową.
 
Myśleliśmy, że w bazie już będzie na nas czekać Agata z Anią, ale gdzie tam. Co prawda ruszały godzinę później niż my, ale trasę miały krótszą. Dość długo czekaliśmy na ich powrót, za to tym razem udało się zebrać wszystkie punkty, a w tym tylko dwa stowarzysze.  Wpadły w grube minuty, więc wynik taki sobie, ale za to mają lepszy od nas przelicznik opłaty za minutę zabawy:-)
Rano odbyło się tradycyjne ogłoszenie wyników i wybór nagród. Ponieważ niewiele osób zostało do końca imprezy, w nagrodach można było przebierać jak w ulęgałkach, dla każdego starczyło i jeszcze dużo zostało. 

Dumni z dyplomami i nagrodami.

Tak więc tego - jeśli ktoś śmieszkował z naszego budowania formy tydzień wcześniej, to proszę: da się? Da!

poniedziałek, 27 listopada 2023

Za szybko dobiegłeś....

Miałam pisać relację z Nocnych Manewrów, ale wydarzyło się coś tak niespodziewanego, coś tak wręcz absurdalnego i nie do pojęcia, że wesoła relacja to ostatnia rzecz o jakiej myślę.
Dzisiaj zmarł Andrzej Krochmal. 
Ja dopuszczam myśl, że ludzie odchodzą - najbliżsi, znajomi, obcy... Ale akurat w przypadku Andrzeja jakoś wydawało mi się, że on jest takim stałym, niezmiennym i wiecznym fundamentem imprez na orientację. Jak to możliwe, że już Go nie spotkamy w lesie, że nie zorganizuje swoich imprez, że nie przyjedzie na nasze?
Nie umiem tego przyjąć do wiadomości.


wtorek, 21 listopada 2023

Trening ZAZU Tour na zbudowanie formy.

W sobotę zaczęliśmy budować formę na Nocne Manewry. Najwyższy czas, bo to już w najbliższą sobotę! 
Ja budowałam formę na trasie 2,7 km, a Tomek to już całkiem zaszalał, bo na trasie 6,9 km. Zasadniczo był to trening ZAZU Tour na Górkach Radzymińskich.
Rany, jak ja strasznie dawno w niczym nie startowałam. Nawet trening był dla mnie atrakcją.

 
Kierownik imprezy?

Udało się nam nie zapomnieć kompasów i czipów, znaleźliśmy start i mieliśmy nadzieję, że jeszcze pamiętamy jak poruszać się w lesie.  A las był wyjątkowo piękny - przyprószony świeżym śniegiem, niemal bajkowy. Co prawda trochę przerażała mnie wizja biegu na azymut pod tymi gałązeczkami, co to tylko tknąć, a już spada na głowę masa śniegu, ale mapa mówiła, że drogami to się nie nabiegamy za bardzo.

Przed startem.
 
I poszła...

Do jedynki prawie trafiłam, tylko ciut mnie zniosło w prawo. Na szczęście spotkałam Tomka  i nakierował mnie te parę metrów w bok. Gdybym od razu wiedziała, że mamy wspólny punkt, to w ogóle poczekałabym na niego:-)

Szukaj!

Po jedynce już odnalazłam kreskę łączącą punkty i twardo się jej trzymałam. No dobra, trochę pomagały wydeptane ścieżki oraz kilka osób przede mną, które ewidentnie robiły tę samą trasę. Ale oczywiście i tak pilnie śledziłam mapę i wskazania kompasu. Taka sielanka trwała aż do punktu piątego. Tak po prawdzie to niemal do samej szóstki szło dobrze i nagle kawałeczek przed punktem ciut odbiłam w lewo (no bo jak zawsze znosi w prawo, to trzeba skorygować, nie?) i rozminęłam się z lampionem. A jak się już rozminęłam to tak sobie szłam, szłam (bo biegać to już nie miałam siły) aż doszłam do drogi i skrzyżowania. Dopiero stamtąd namierzyłam się na nowo i już poszło dobrze.

Z szóstką rozminęłam się o mały kawałeczek.
 
Po szóstce znowu odnalazłam zagubioną wcześniej kreskę (oraz wydeptaną ścieżkę) i ruszyłam dalej. Problem pojawił się przy piętnastce. Byłam już blisko punktu, kiedy przebiegający inny zawodnik poinformował mnie, że  mam na azymucie punkt z kodem 101. W pierwszej chwili się ucieszyłam, że dobrze idę, ale po spojrzeniu na mapę przeszło mi - jak wół miałam 111. Kolega też szukał 111, więc jak to cielątko ruszyłam za nim. Po chwili spotkałam kolejne osoby szukające i jeszcze kolejne. Miałam nadzieję, że jak ktoś w końcu znajdzie, to da znać. W międzyczasie natknęłam się na kolejny punkt - szesnastkę, więc cóż prostszego jak namierzyć się od niego? A kiedy byłam już przy piętnastce ktoś rozkminił, że kod 101, to jest właśnie 111 (dopisane drobnym druczkiem) i zupełnie niepotrzebnie tyle czasu łaziliśmy po okolicy.

 
Trzeba czytać drobne druczki:-)

Z piętnastki po własnych śladach do szesnastki, a potem to już zostały tylko dwa punkty i meta. Łatwizna. 
No i jaką formę zbudowałam w międzyczasie. Fakt, głównie psychiczną, ale podobno wszystko siedzi w głowie.

Cała trasa.

poniedziałek, 20 listopada 2023

ZZK z urwaną nóżką

Bukowiec - teren tradycyjnie obiegiwany na treningach ZZK. Renata „znowu” odmówiła biegania po lesie, a ja postanowiłem sprawdzić jak tam czuje się moja noga po miesiącach odpoczynku. Pogoda iście wiosenna. Cieplutko, słonecznie…. 

Na starcie tradycyjne, jak na taką pogodę, zagęszczenie ludu wszelakiego.

 

Na starcie
Pik-pik i w las. Po kresce do PK 1. Lampion był dopiero w trzecim dołku, ale udało się trafić;-) Na PK 2 daleki przebieg ale prawie po kresce, bo na kresce były dołki, zagłębienia i inne charakterystyczne elementy. Zresztą sam lampion na górce i charakterystycznym drzewie, ciężki do przeoczenia. 

W takim lesie to aż chce się biegać...
Do PK 4 jak głupi przedzierałem się przez krzaki. Może nie aż tak gęste jak na mapie, ale zawsze to spore utrudnienie… a można było drogą. Zresztą zniosło mnie lekko, więc i tak trafiłem na drogę, ale już tuż obok lampionu. Kolejne kilka punktów bez historii – biegłem i punkt się znajdował. No, może PK 7 – ukryty w ukrytym rowie, ale tu nakierował mnie w ostatniej fazie widok osób wychodzących z punktu. 

Do PK 11 daleko i już zaczynałem czuć przetrąconą nóżkę. Przez to chyba mnie co nieco zniosło, ale zielony młodnik widoczny był z daleka i dawało się jakoś trafić rozglądając się w około. 

"Klubowy" PK 15 z kodem 44
Gdzieś tam koło PK 26 pojawiła się Sylwia. Co tu dużo mówić – dziewczyna biega szybciej niż potrafią moje kulawe nogi. Po PK 25 straciłem ją z oczu. Jakie było moje zdziwienie kiedy na mecie pojawiła się ładny kawałek czasu za mną! Niestety, w ogólnym wyniku i tak miała lepszy czas niż mój.


 

wtorek, 19 września 2023

Warszawska Mila, czyli powrót do lasu w stylu mistrzowskim.

Po szybkomózgowym rozruchu w mieście nadeszła pora, by po długiej przerwie zmierzyć się z lasem. Nie żałowaliśmy sobie i od razu stanęliśmy do konkurencji o tytuł Mistrza Mazowsza w biegu średniodystansowym. A co? Ja to w sumie najbardziej lubię wszelakie mistrzostwa, bo wtedy zawsze w bazie jest kibel i nie trzeba latać po krzakach. To znaczy latać po krzakach na ogół trzeba, ale  w innym celu.
 
Prawdziwe mistrzostwa.
 
Bieg odbywał się w Puszczy Białej w okolicy Tocznabieli (jak ktoś wie gdzie to jest). W mojej kategorii wiekowej startowały nas 4 sztuki, więc żeby załapać się na podium trzeba było ciut się wysilić. Trasa jak na bieg średniodystansowy krótka, bo tylko 3 km z hakiem, ale wiadomo - my już staruszki, więc dla nas wystarczy:-) Do tego całe 11 punktów.
 
W oczekiwaniu na start.
 
 
I ruszyłam.

Startowałam jako ostatnia w swojej kategorii, zaraz za Becią. Już od startu trzeba było biec na azymut, no to tak zrobiłam i poleciałam po kresce, bo las był przebieżny. Przed punktem dogoniłam Beatkę i razem podbiłyśmy jedynkę. W drodze na dwójkę coś ją straciłam z zasięgu wzroku, ale spotkałyśmy się znowu przy dwójce. Do trójki już ruszyłyśmy razem i po chwili dogoniłyśmy Paulinę, która startowała jako pierwsza. 
- No fajnie, fajnie tak doganiać konkurencję - pomyślałam i od razu los mnie pokarał - zaczęły się wydmy, a ja po niepłaskim, to tak średnio. Jeszcze do piątego punktu nadążałam za dziewczynami, ale między piątką a szóstką zaczęłam zostawać w tyle. A potem one poleciały i tyle je widziałam. 
Moja rezerwa siłowa się wyczerpała i zaczęłam przemyśliwać, czy sobie nie przycupnąć na jakimś pniu i nie odpocząć. Wlekłam się dalej tylko dlatego, że nie znalazłam odpowiedniego siedziska. Dobrze przynajmniej, że nawigacyjnie szło mi świetnie i poruszałam się niemal po liniach prostych od punktu do punktu, bo gdybym się jeszcze do kompletu zgubiła, to już w ogóle przekichane. Do mety to już ledwo doszłam, nawet nie próbując biec i jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że tak całkiem ostatnia to nie byłam. Nie żeby była w tym jakaś moja szczególna zasługa, ale zawsze miło.
Wieczorem odbywał się etap nocny, ale my już odpuściliśmy. Po ciemku nie lubię, zresztą dwa biegi w jeden dzień, to nie na moje możliwości. Powrót trzeba sobie rozsądnie dawkować.
 
 
Cały przebieg, nie ukrywam - dumna jestem:-)
 

wtorek, 12 września 2023

Szybki Mózg na Grochowie

Lato minęło, pokończyły się wszystkie mistrzostwa wszystkiego i zaczęły wracać lokalne imprezy. Jako pierwszy wystartował Szybki Mózg. Tomek wciąż nie powinien biegać, ale miałam nadzieję, że przynajmniej zawiezie mnie na zawody, zwłaszcza że miały być stosunkowo blisko. Ale Tomek jak to Tomek - od razu zapisał się na najdłuższą trasę, bo co tam noga, najwyżej będzie boleć. Ja za to obniżyłam loty i zamiast tradycyjnie na zuchwałych, zapisałam się na odważnych. Po tak długiej przerwie jakoś nie miałam ochoty się zbytnio męczyć.
 
 Przed startem.
 
Trochę bałam się czy jeszcze pamiętam co się robi z mapą, czipem i kompasem, ale próba nie strzelba.
Moje obawy okazały się zupełnie bezpodstawne - od razu po wzięciu mapy w rękę wiedziałam co robić i nie miałam ani chwili zawahania.
 
 Start.
 
Po mieście w sumie biega się łatwo, wystarczy mieć dobry wzrok i szybkie nogi i sukces murowany. Ja akurat nie mam ani jednego, ani drugiego, więc zamiast sukcesu miałam radochę i satysfakcję. 
Jeszcze przed startem myślałam, że pewnie część trasy przejdę, a nie przebiegnę, ale o dziwo, udało się przetruchtać całość. Nawigacyjnie też było spoko. No, może przebieg z siódemki na ósemkę był trochę idiotyczny, ale jakiś błąd w końcu trzeba popełnić.

Nie wiem po co leciałam tak naokoło.

A po biegu nadrabianie zaległości towarzyskich z całego lata. Fajnie znowu zobaczyć te biegackie gęby:-)

I koniecznie pamiątkowa foteczka!


Cały przebieg.

wtorek, 29 sierpnia 2023

Żyjemy...

Żyjemy, jak by się kto pytał. 
Tomek przeleczył boreliozę, a teraz walczy z rozcięgnem i jest nadzieja, że jeszcze pobiega. Jak on zacznie, to ja pewnie też. Na razie samej to mi się nie chce, poza tym w upałach nie biegam, prawie nie chodzę i nawet leżenie mnie męczy. No, ale jesień idzie... 
Muszę sprawdzić gdzie są moje buty od biegania...

środa, 12 lipca 2023

Wawel Cup - Kopiec Piłsudskiego i zaginiona ósemka.

W ostatni dzień zawodów pogoda wróciła do normy i znowu było słonecznie i gorąco. Tym razem  mieliśmy biegać w Lesie Wolskim, a baza zawodów zainstalowała się u podnóża Kopca Piłsudskiego. Oczywiście na samo miejsce nie dawało się dojechać, więc z całym niezbędnym oprzyrządowaniem musieliśmy dojść kawał od parkingu. Pod górę, gdyby ktoś miał wątpliwości. Żeby się za bardzo nie zmęczyć przed startem, po drodze zakładaliśmy obozy przejściowe i aklimatyzowaliśmy się.
 
Odpoczynek w drodze do bazy zawodów.
 
A na miejscu zupełnie zapomnieliśmy o oszczędzaniu sił i beztrosko weszliśmy sobie na szczyt Kopca. Ale w sumie to nawet nie było tak bardzo męczące, jak się wydawało. Zresztą mieliśmy dość czasu, żeby ponownie zebrać siły.
 
Na Kopcu Piłsudskiego.
 
Pierwszy znowu startował Tomek, więc nagrałam jego poczynania i jeszcze miałam w zapasie ze 20 minut do swojego startu.
 
Biegnij Tomek! Biegnij!
 
W końcu nadeszła moja kolej. Zaczęło się niewinnie - banalnie prosty punkt przy samej ścieżce. Na upartego można sobie było utrudnić i próbować na azymut, ale po co, jak można wygodnie obiec.
Dwójka w odnodze wąwozu, ale dojście wygodne, łatwe, a i wąwóz nienachalny. Nawet się nie zmęczyłam. Trójka była dość daleko. Najpierw trzeba było wspiąć się do drogi (i tu już się trochę zasapałam), potem na drugą stronę górki, do ścieżki i dalej ścieżkami już prawie na miejsce, znowu do niewielkiej odnogi jaru. Do czwórki to już poleciałam całkiem na azymut, bo mi się kompas zaczął marnować, ale było lekko, łatwo i przyjemnie. Piątka zdobyta metodą kombinowaną - ścieżkowo-azymutową, ale na samiutkiej końcówce trochę się zakręciłam, zanim znalazłam kamyczek.
Na szóstkę jak ruszyłam azymutem, to jakby mnie kto przykleił do kreski. Dopiero kiedy dotarłam do ścieżek, skorzystałam z tego udogodnienia. Siódemka blisko i łatwa, a ósemka daleko, ale też nie wyglądała groźnie. Było co prawda daleko, ale ścieżką, po poziomnicy, w sumie można było po drodze nawet wypocząć. No i chyba za bardzo zajęłam się tym wypoczywaniem, bo zupełnie straciłam czujność i na końcówce koncertowo skrewiłam. Poszłam ho, ho jak daleko w krzaki, w zupełnie abstrakcyjnym kierunku. Inna sprawa, że wydawało mi się, że skałkę to z daleka wypatrzę, tymczasem to taka skałka typu większy kamyk. Przede wszystkim szukałam za wysoko, niepotrzebnie męcząc się podchodzeniem pod górę. W pewnym momencie to już całkiem straciłam nadzieję, że w ogóle znajdę nie tyle skałkę, co jakikolwiek punkt orientacyjny. Na szczęście usłyszałam jakieś głosy (nie, nie w głowie) i szybko pognałam w ich kierunku. A potem padło sakramentalne pytanie - "gdzie ja jestem?" Nooo, nieźle mnie zniosło. Ruszyłam w kierunku ósemki pilnie wpatrując się w kompas i zgarniając po drodze jakąś obcojęzyczną koleżankę, która też szukała tego punktu. Im bliżej miejsca docelowego, tym więcej poszukujących, ale to dobrze, bo wspólnym wysiłkiem udało nam się trafić. Przy punkcie spotkałam Becię i dalej ruszyłyśmy już razem.
 
 Poniosło mnie trochę.
 
Dziewiątka była tuż, tuż, a w drodze na dziesiątkę spotkałyśmy Olenę, która już zakończyła swój start i wracała do domu. Do tej dziesiątki znowu weszłam trochę za wysoko (a za mną kilka osób), ale ktoś z dołu zawołał, że to tam. Potem została jeszcze łatwa jedenastka na paśniku. Ponieważ była łatwa, to utrudniłam sobie przedzieraniem się przez krzaki, zamiast jak reszta pobiec ścieżką. Ja to potrafię... 
Do ostatniego punktu to tak trochę się wlokłam, bo było pod górę, a ja po tych poszukiwaniach ósemki miałam już wszystkiego dość.

Ostatni punkt!
 
Od ostatniego punktu, a nawet już ciut wcześniej Tomek gorliwie mi kibicował, zachęcając do dogonienia Beci, która pod górę jest szybsza ode mnie.  Jak tylko zrobiło się płasko to tak przyspieszyłam, że przegoniłam nie tylko Becię, ale i jeszcze jakąś inną zawodniczkę biegnącą przede mną. O, tak to zrobiłam:


Za to za linią mety padłam i nie byłam w stanie nawet doczołgać się do punktu sczytywania. Dopiero reanimacja wodą pomogła.

Zmęczyłam się troszkę:-)
 
Jak już wstałam to cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę.
 
To już był ostatni etap zawodów. Niby fajnie, bo więcej nie trzeba się męczyć, ale i smutno, że to już koniec. Sukcesów nie odnieśliśmy, ale jak zawsze bawiliśmy się dobrze, nawet jeśli mówiłam, że mam dość:-)
I teraz cały rok czekania na kolejną edycję...

Ostatni etap.