poniedziałek, 27 lutego 2017

Skrótem, ale naokoło

Na drugi etap Czołóweczek zapisało się dziwnie mało osób. Jeszcze to zamieszanie z terminem – prawie w przeddzień imprezy okazało się, że chochlik zmienił datę w zapisach z niedzieli na sobotę. W sobotę na FalInO udało mi się uratować Przemka, który chciał jechać od razu do Mińska;-)
Na niedzielę aura zaserwowała nam deszcz. Przyjechałem znacząco przed 18 do bazy, a już widziałem ludzi z mapami. Spóźniłem się czy co? Uff, to tylko oni wcześniej ruszyli. A ogólnie w bazie całkiem spory tłum – chyba wizualnie więcej osób niż na pierwszym etapie. Wszyscy czekają w kolejce, jakby spieszyło im się by moknąć w lesie. Ja ustawiłem się spokojnie na końcu ogonka.
Jako, że ominęła mnie odprawa, czekając wypytałam organizatora – 16 PK scorelauf, nieprzekraczalny limit 120 minut (kilka razy podkreślany z dziwnym uśmiechem), a taka teoretyczna długość trasy to z 10 km. Teoretycznie 10 km to niewiele więcej niż godzina więc powinno się udać w dwie godziny wrócić. Tak wtedy myślałem. Przyszła moja kolej (ostatni biegacz) i ruszyłem na trasę. Rzut oka na mapę – punkty trochę dalej, ale dam rade. Przy pierwszym lampionie dogoniłem poprzedników. Dołek, a w nim woda i gałęzie oraz oczywiście lampion. Coś podejrzanie mokrawo ten las wyglądał!
Chciałem gdzieś skracać ale widząc stojącą wodę, pobiegłem ścieżką klucząc miedzy kałużami (o ile się dawało). Na kolejnym PK kolejka czekająca do perforatora. Przy kolejnym znowu jakaś ekipa czesząca teren (znaczy nieźle mi idzie skoro co chwila kogoś dopędzam). Teraz PK położony przy znanych mi bagienkach. A gdyby pobiec tak wydmą? Tam nie powinno być wody, choć minimalnie naokoło. Lecę wydmą.  Teraz trzeba odbić w lewo, więc odbijam, bez kompasu. I zaczęło się. Z gęstwiny patrzą na mnie z zainteresowaniem liczne oczy (rogacizny i nierogacizny), po prawej wzniesienie, po lewej teren podmokły – tak miało być. Ale nagle trafiam na jakąś porządną drogę gruntową. Nie ma prawa jej tu być! Nie jest to żadna nowa droga związana z pobliskimi pracami leśnymi, tylko wyraźna porządnie utwardzona droga. Staję i oglądam mapę. Nie ma takiej drogi na mapie w tym rejonie! Co jest??? Gdzieś migają jakieś czołówki, ale w abstrakcyjnym kierunku. Miotam się. Coś się nie zgadza!. Postanawiam dotrzeć do asfaltu na wschodzie – od niego także można namierzyć się na PK. Biegnę jakąś drogą, ale tak bardziej na północ niż na wschód, bo teren jest mało zachęcający do przedzierania się na azymut. Wreszcie dobiegam do cywilizacji - w oddali asfalt, ale wcześniej stadion. Dobra wiem gdzie jestem. Mogę skrócić drogę nie dobiegając do asfaltu. Jest droga z mapy… ale szybko kończy się na zaoranym polu. Dam radę! Mam szukać PK za ostatnim zabudowaniem. Jest jakaś ruinka, za nią już ciemno. Azymut i w krzaki. Mokro i gęsto. Mokro w butach, a dołku z PK nie ma. Nie ma wzniesienia, na którym miał być ten dołek. Coś nie tak! Nagle coś błyska w krzakach - jest jeszcze jedno zabudowanie! Dobiegam do asfaltu, znajduję tablicę z końcem terenu zabudowanego i w las. No miał być las, a jest śmietnisko - jakiś zburzony budynek. Ale jest za nim górka, czyli się zgadza. Jest i dołek bez lampionu! Ale się nie poddaję i kilka dołków dalej jest lampion. Uff! Jak później sprawdziłem na GPS-ie na tym PK straciłem ponad 20 minut, a sam lampion był w innym dołku niż być powinien (miał być w tym pierwszym, co znalazłem). A cały myk polegał na tym, że jak skręciłem na wydmie w lewo, skręciłem za bardzo i zatoczyłem kółko – trafiłem w zupełnie inne miejsce niż powinienem!
Nie poddaję się, może kolejne PK pójdą lepiej. Biegnę w kierunku mostku i najstarszej sosny – pomijam chwilowo PK 4 w jakiś strasznych krzakach – boję się że nie starczy czasu, to go odpuszczę jakby co albo wezmę w drodze powrotnej.
Na górce spotykam jakaś dziewczynę co przeszła obok lampionu i go nie dostrzegła.  Teraz skraj lasu. Łąki zalane, las częściowo także – znowu mokro w bucie. Długi przebieg do PK 14 i 13. W okolicach czternastki widzę w lesie latarki, ale jakoś za wcześnie. Nagle orientuję się, że zginęła jakaś poprzeczna droga z mapy i przebiegłem punkt. Wracam. Jest mało wyraźna droga  - wpadam w las. Jest dół – znowu jakiś taki bez lampionu. Krążę. Jest. Ale jakiś dziwny ten lampion - ma nie ten numerek. Może numer na mapie nieaktualny? Dziurkuję kartę ale… ten dół jest coś zbyt blisko drogi. Sprawdzam czy nie ma następnego. Jest z takim „utopionym” lampionem, ale tym właściwym. Przebijam. Kolejne 8 minut w plecy. W drodze z PK 12 na PK 8 wpadam w wodę. Buty przemoczone dokumentnie. Przy PK 8 dobiegam do skrzyżowania, azymut i w las. Nie ma dołka, wracam. Próbuję inaczej - do przodu i w lewo dokładnie odmierzam odległości – nie ma dołka! Ale zaczyna się gęstwina – szukam dalej. Wreszcie jest, ale mapa się tu wyraźnie nie zgadza co do odległości!
Patrzę na zegarek - jestem około 75 minut na trasie, powinienem zdążyć – teraz prosta droga i długi przebieg. Do PK 10 dobiegam szybciej niż myślałem. Zostaje mi jeszcze prawie 30 minut limitu. Na azymut do PK 6. Coś nie trafiam. Chwilę się miotam, nim znajduję co trzeba. Jeszcze 23 minuty i ostatnie 2 PK. PK 5 szybko znajduję. Zostaje 18 minut. Niedużo - lecę jednak na ostatni PK 4 w krzakach. Daje sobie 8 minut na znalezienie i 10 minut na powrót na metę. W 4 minuty dobiegam w okolice punktu i wpadam w krzaki. Dobrze, że lampion świeci się z daleka, bo stoi dalej niż na mapie. Wychodzę z krzaków godzina 20:06 - czyli mam ok 12 minut do limitu. Droga prosta i znana – biegnę ile mogę - aż do zadyszki. Spokojnie zdążam przed limitem – znaczy treningi biegowe nie poszły na marne.
Zamiast 10 km GPS wskazał 14,77 km. Na „stowarzyszoną” czternastkę podobno nabrali się i inni. Gdyby nie ten „wielbłąd” byłoby o wiele lepiej (powiedzmy przyzwoicie) , a tak pewnie spadnę znacząco w generalce:-(

sobota, 25 lutego 2017

Miało być wiosennie….

Weekend bez marszy – wtedy zostaje czas na FalInO. Miało być wiosennie, po mchu i piasku, a w piątek wieczorem – śnieżyca. Śnieg utrzymał się do sobotniego poranka. Całkiem dobrze się utrzymał i dobrą chwilę auto skrobać musiałem. Gdy jechałem na zawody rozszalała się ,zgodnie z prognozą, kolejna śnieżyca. Człowiek przygotowany na wiosnę, a tu taka „niespodzianka”. Jako, że byłem wcześniej, z ciekawości pojechałem naokoło. Po drodze dojrzałem 3 przysypane śniegiem lampiony. Znaczy zawodów nie odwołali.Do szkoły dotarłem przed organizatorem. Ale otwarte było już biuro WGB gdzie chwilę spędziłem ze znajomymi. Wreszcie dotarł i rozstawił majdan organizator, a w międzyczasie przeszła zadymka i wyszło zza chmur piękne wiosenne słonko.
Dostałem minutę zerową. Mapę chwilę wcześniej, by ogarnąć te planowane 30 PK. Jakaś konkurencja (w charakterystycznym kolorze zielonym) – też dostała chyba minutę zerową i wcześniej mapę – siedziała i pracowicie kreśliła na papierze optymalny przebieg. Janek włączył zegar i krzyknął start. Potruchtałem w kierunku wyjścia oglądając mapę w biegu. Punkty ułożone były właściwie równomiernie po całym terenie – czyli tradycyjny dylemat lewo czy prawosktrętnie? Wiadomo ja zwykle wybieram wariant „na lewo”. Czyli najpierw „pod kościół”. Zawsze zastanawiam się czy organizator ma jakiś układ z proboszczem, bo na mapach loga parafii nie widzę.  Potem w las. Trochę arytmetyki i wychodzi, że te 30 PK na dystansie coś ponad 6 km to są „co chwila”, czyli co jakieś 200-300m. Gdzieś tam za mną pojawia się „zielona konkurencja”. Zaczynają się punkty „dziewicze”, przysypane dla utrudnienia śniegiem i zamarznięte dziurkacze. Konkurencja po PK 53 odbija gdzieś w prawo (chyba na PK 33), a ja lecę na wydmę. I tak kilka razy muszę ją przebiec, a lepiej to zrobić zanim ruszy WGB, bo wtedy trzeba przepuszczać szybkobiegaczy. Pierwsza wtopa przy PK 45. Są dwa drzewa, lecę za nie, a lampionu nie ma. Krążę. Jest, ale jakoś z drugiej strony. Znowu na wydmę i lecę załatwić te lampiony przy ul. Technicznej. Dziewicze. Znowu wbieg na wydmę i Morskie Oko. Po 41 przedzieram się przez jakieś zarośla w kierunku PK 38 zamiast od razu do PK 43. Znowu wydeptuję ślady w śniegu. Po PK 47 na azymut do PK 48. Jest jakiś dołek, ale bez lampionu. Zamiast czesać zmieniam koncepcję, lecę na 51 i 52 i udaje mi się pomiędzy jakąś marną grupą biegaczy górskich przemknąć i namierzam się powtórnie na PK 48 od ścieżki. Ktoś tu był w międzyczasie bo są ślady! Teraz do ul. Podkowy – dziwne - tu jestem pierwszy. Na drodze do PK 57 spotykam biegnącego z kosmiczną prędkością naprzeciwko Marcina. Ech żebym ja tak potrafił…
Zostało już niewiele do mety. Z PK 53 na 33 biegnę „jakoś tak” na coś w rodzaju azymutu. Mijam jedną ścieżkę, drugą, trzecią… gdzieś tu powinien być lampion. Nie widać. Jakieś ślady się pojawiają, ale coś mi się nie zgadza. Patrzę dokładniej na mapę pomimo zaparowanych okularów – mam szukać przy takiej małej górce. Kojarzę ją z wcześniejszych zawodów. Wiem gdzie! Lecę, jest górka, jest dołek… nie ma lampionu! Co jest? Wbiegam na szczyt by się rozejrzeć. Jest! Ewidentnie w złym dołku! Aż w domu naniosłem ślad GPS na mapę – i rzeczywiście nie ten dołek!
Ostatnie 3 punkty. Lawirowanie wśród aut i biegaczy WGB czekających na start. Kolejny PK 59 znów źle rozstawiony – jedną ścieżkę dalej (taką nienaniesioną na mapę). Dobrze, że widoczny z daleka więc nie tracę czasu. Meta. Czas coś tam 65 minut. Za dużo. Ale Zielony przybiega po mnie!
Na mecie cały tłum znajomych. Można ustalić sprawy weryfikatu, wycieczki rowerowej wokół Zielonki którą organizuje Paweł, oraz kolejnych wyjazdów extremalnych na które wybiera się Ania M. Na metę wkrótce dobiega Marcin, którego mijałem i Przemek, którego nie spotkałem. Instruujemy Przemka jak ukryć puchar, by mu czasem go jakiś protestujący skorpionowicz nie odebrał. No cóż, ile można siedzieć, kto nie biegał do lasu, a ja do domu do tradycyjnych katorżniczych sobotnich prac domowych. Dobrze, że za tydzień jedziemy na NMP w MnO i sprzątanie przejdzie na dzieci:-)

piątek, 24 lutego 2017

Mokre Kusaki

Jakoś rzadko ostatnio chodzę na InO, więc naprawdę czekałam na te Kusaki, żeby się trochę poruszać, a tu pogoda takie świństwo mi zrobiła. Jak dojechaliśmy na start - kropiło, w oczekiwaniu na mapę zauważyłam, że lekko pada, a potem miało być już tylko gorzej.
Do pogody dołożyli się organizatorzy, bo nie zaplanowali trasy TU i znowu musiałam się męczyć na tezetach. Mapa oczywiście była pączkowa, ale pączek osobno, lukier osobno i wisienka na wierzch też osobno. I weź sobie człowieku połącz sensownie te ingrediencje, zwłaszcza, jak pączki z innej mapy, lukier z innej, wisienki z innej. Do tego aż 23 PK do zebrania, co od razu nasunęło mi myśl o punktach podwójnych. Nawet chciałam je wypatrzyć przed ruszeniem na trasę, ale Tomek poganiał żeby od razu iść.
No to poszliśmy - on przodem (bo wiedział gdzie), ja z tyłu (żeby mieć go w zasięgu wzroku). PK 1 był blisko i prosty i gdybym miała więcej czasu, to na pewno bym go znalazła i bez Tomka. Wymyślenie gdzie dalej zajęłoby mi już więcej czasu, ale na pewno zgadłabym, że następny będzie wycinek z PK 6 i 7 albo ten z PK 11. Poszłabym i sprawdziła. Tymczasem powlokłam się za Tomkiem, który od razu wiedział, że idziemy na PK 7. No jak on to robi? Po zebraniu szóstki dotarła do nas bolesna prawda, że PK 1 i 8 to to samo. Wróciliśmy podbić. 21 nie udało się znaleźć w pierwszym podejściu, więc zostawiliśmy sobie "na potem". Ja kompletnie nie wiedziałam co dalej, Tomek snuł jakieś tam wizje, które skrupulatnie sprawdzaliśmy. Nic nie chciało się zgodzić, więc pączka przy startomecie zostawiliśmy "na potem". Żeby tych "napotemów" się nam nie namnożyło, wróciliśmy szukać PK 21 i tym razem odnieśliśmy sukces. Połowiczny. Bo nie zauważyliśmy, że to punkt podwójny.
Deszcz padał coraz mocniej, zdjęłam rękawiczki, bo i tak całkiem przemokły - głównie od wycierania mapy. Nie pamiętam, na który punkt poszliśmy dalej, ale napotkany Andrzej K. sprzedał nam informację, że jesteśmy właśnie przy  PK 17. My w zamian wysłaliśmy go na 21. Przy siedemnastce była szesnastka i znowu przeoczyliśmy jej podwójność. Pobłąkaliśmy się trochę po okolicy, bo Tomek wiedział, że gdzieś niedaleko powinien być "Hubal", tylko nie wiedział dokładnie gdzie. Ja nie wiedziałam w ogóle gdzie jestem i w istniejących okolicznościach przyrody (mokrych okolicznościach) interesowało mnie jedynie miejsce mety. Koniec końców znaleźliśmy dziewiątkę, dziesiątkę i czwórkę i wróciliśmy po 24, co to było podwójne z 16.
Byliśmy już konkretnie przemoczeni i nawet Tomek zaczął nieśmiało napomykać, że może odpuścimy część punktów. Przyjęłam tę deklarację z pełnym entuzjazmem, ale z Tomkiem to jest tak, że po drodze znajdziemy jeszcze to, a jeszcze tamto jest blisko i może jeszcze owamto. W efekcie zanim wróciliśmy, to jeszcze kilka punktów nam wpadło. Udało nam się także nie zapomnieć o zadaniach i na szczęście były wyjątkowo łatwe. No, może płyta chodnikowa dała nam trochę popalić, bo uparliśmy się ją przeczytać do góry nogami i nijak nam żadem sens z tego nie wychodził.
W końcu nadeszła upragniona przeze mnie chwila oddania karty startowej i mniej upragniona - zjedzenia pączka. Po całym dniu obżarstwa zaczynałam mieć nudności i doszłam do wniosku, że pączki wieczorową porą smakują jakby mniej. Ale nie chciałam robić organizatorom przykrości i odmówić - lepiej zjeść i zwymiotować, niżby miało się zmarnować! Lub jak mówiła moja babcia - lepiej brzuch styrać, niż dar boży sponiewierać.
Tak z ciekawości zerkałam na oddawane karty startowe i nie tylko nasza tak świeciła pustkami. Poranne wyniki ogłosiły, że zajęliśmy szóste miejsce, a za nami było jeszcze osiem zespołów. Osiem rozsądnych zespołów, które poszły na kilka punktów, choć nie powiem - kilka z nich przekroczyło limit czasu. W taki deszcz - brrrr...

środa, 22 lutego 2017

Deszczowa 10-tka

I przyszła kolej na 10 edycję naszego Stowarzyszonego Treningu na ZPK-ach. Już 10-tą – jak ten czas leci! I pierwszą „wiosenną”, bo ostatnie dni wygoniły śnieg z lasu. Zostały tylko szklisto lodowe główne drogi i dużo wody na drogach głównych i mniejszych.  Ponad 5 stopni ciepła i…. wiosenny deszczo-gradzik na powitanie. ZPK-i tym razem wzbogaciły się o 3 nasze lampioniki. Czemu wymyśliłem by je tak daleko stawiać??? I czemu w miejscach, gdzie do rozstawania miałem mapę niepełną, bez drożni. Przyjechałem odpowiednio wcześniej, ale tylko pierwszy z 3 lampionów wieszałem „za dnia”. Na drugi poszedłem na azymut i…. kompas mnie „wykręcił” tak, że trafiłem na inną drogę. Przez chwilę próbowałem znaleźć dołki nie tam gdzie trzeba, nim wskazania kompasu wróciły do normy i skierowały mnie we właściwe miejsce. O dziwo – był to ten sam rejon gdzie najbardziej gubiłem się na WesolInO! Coś w tym musi być – jakaś lokalna anomalia magnetyczna? W każdym razie kilkadziesiąt metrów dalej kompas pokazywał to co trzeba. Ale czasu przez to straciłem sporo i ostatni punkt w dołku w gęstwinie wieszałem zupełnie po ciemku. Na azymut. Gęstwina była, dołek był, odległość prawie się zgadzała. Powrót przez feralne skrzyżowanie, gdzie znowu kompas chciał mnie wywieść na manowce i wróciłem na start. Po drodze zegarek mi zapipał, iż wyrobiłem ustawioną dzienną normę kroków. I to przed biegiem właściwym!
Na starcie czekali już Basia z Pawłem. Otworzyłem auto do przebrania, bo coś zaczęło pokapywać z nieba. Wkrótce dotarł Mariusz i Mistrz Skorpion Przemek. Szybko się zebrali i poszli w las, pomimo że z nieba coraz bardziej kapało. My zaszyliśmy się w aucie i czekaliśmy na ostatniego uczestnika, który smsował, że niedługo dotrze. A deszczyk zmienił się w ulewę. I coraz większą ulewę… Nie chciało nam się ruszać z auta, a Paweł ciągle udawał, że się przebiera, bylebyśmy tylko go nie wygonili z suchego auta. Nadszedł i drugi Mariusz – dostał mapę i w deszczu pognał w las. Po pewnym czasie deszcz zaczął słabnąć. Nie ma wybacz – trzeba się ruszyć. Paweł ustalił, że pobiegnie w przeciwnym kierunku niż my. Ruszyliśmy. Powiem szczerze, że po skorpionowej 50-tce to i owo mnie jeszcze bolało. Ale dało się nawet potruchtać. I to z każdym metrem było coraz fajniej. Bez śniegu biega się lekko – niczym kozica przeskakując nad ściętymi gałęziami! Punkty fajnie znajdowało się na azymut… poza tymi najłatwiejszymi. Właściwie w lesie jedynie gdzieś daleko błysnęła nam latarka, poza tym pustka. Aż dziwne, bo kogoś powinniśmy spotkać! Doszliśmy do punktów „dowieszanych” i oddałem sterowanie w ręce Basi. Niech trochę ponawiguje, bo to nie fason znajdować własnoręcznie wieszane lampiony. Ale okazało się, że PK 403 znaleźć nie jest łatwo. Dopiero metodą czesania udało się znaleźć. Przy kolejnym „feralnym” skrzyżowaniu tym razem wykręciło kompas Basi. Coś tu jednak musi być!!! Także w drodze na 401 mocno zboczyliśmy. Do auto dobiegliśmy jednak pierwsi! Paweł i Mariusz dotarli chwilę później. Przemek zaś zadzwonił z pytaniem, czy czasem nie zwinęliśmy już lampionu 403. Podpowiedzieliśmy gdzie go szukać. Potem, przy analizie śladu GPS okazało się, że PK 403 stał w złym dołku. O jeden za wcześnie! Dlatego Przemek nie mógł go namierzyć i my także mieliśmy kłopoty. No cóż, rozstawianie lampionów po ciemku tak się kończy! Ale następny ZPK będzie łatwiejszy.

niedziela, 19 lutego 2017

Lemingi wiedzą lepiej

Kolejna 50-tka powoli ciułana do pierwszego „pół litra”- Skorpion 2017 w Szczebrzeszynie. Na imprezę jak zwykle namawiała Pani Prezes. Co w Skorpionie ciekawego?  Stowarzysze! Od razu wiadomo, że Stowarzyszy nie może na czymś takim zabraknąć. Dopiero później coś powiedziała, że to taka prawie górska i wyczerpująca fizycznie 50-tka. Potem uraczyła opowieściami o zeszłorocznej edycji na której była, chodziła 16 godzin czy jakoś tak, po jakimś strasznym błocku i jarach. Ale cóż, klamka zapadła i nie honor teraz się wycofać. Zresztą ostatnio więcej człowiek się rusza, Stowarzyszone Treningi na ZPK-ach i te sprawy.
Udało się do Szczebrzeszyna wyruszyć w piątek przed południem. Wiadomo, impreza „sportowa” to tylko 1 punkcik do OInO, więc jak nic trzeba zaliczyć TRInO. A że jednego się nie opłaca, to co najmniej kilka. Na pierwszy ogień poszedł Nałęczów i dwie trasy.  Standardowo robiliśmy za testerów. Nałęczów okazał się pewnym przedsmakiem czekającego nas Skorpiona. Jeden z PK umieszczony był na całkiem pokaźnej i stromej Górze Poniatowskiego.  Oblodzone i zasypane śniegiem wejście przy naszym obuwiu raczej „miastowym” pozwoliło trenować wchodzenie na czworaka i zjeżdżanie z góry na 4 literach.
Po Nałęczowie był Zamość, krótki i przyjemny, a na deser TRInO w samym Szczebrzeszynie. Ale to po zakwaterowaniu w bazie, połączony z obiadokolacją (trzeba było odzyskać stracone kalorie, bo te TRInA to prawie 20 km wyszło) na mieście i dopingowaniem znajomych startujących o 20:00 w piątek spod ratusza na rynku na trasę 100 km. Gdy biegacze wystartowali i umknęli z rynku, poszliśmy jeszcze zebrać PK na kirkucie. Za nami podążała jakaś samotna czołóweczka. Po chwili jeden z biegaczy na setkę zaczepił nas i zaczął zadawać trudne pytania: „Czy ta czerwona linia to czerwony szlak rowerowy?” – trochę nas zaskoczyło, bo czy droga główna/krajowa to szlak rowerowy? Na upartego rowerem da się przejechać… Udało nam się zagubionego biegacza wykierować w kierunku gdzie pobiegła większość, ale szło to opornie. Jeszcze długą chwilę widzieliśmy go oglądającego mapę przy ulicznej latarni. Takie opanowanie mapy raczej nie wróżyło dobrze na skuteczność nawigowania po nocy….
Dobra, czas do bazy i lulu. Doczekaliśmy w śpiworach przyjazdu jeszcze jednej naszej klubowej ekipy na 20km w kategorii mix, zaraz zgaszono światło i można było spokojnie zasnąć.

Jak zwykle nad ranem na sali rozdzwoniły się alarmy komórek i rozpoczął się poranny ruch. Uczestników zapisanych była cała masa i jeden „firmowy” czajnik na wrzątek. Zerwałem się pierwszy i zająłem miejsce w kolejce po wrzątek. Wkrótce odprawa, na której potwierdzono zapisy z regulaminu, że punktem kontrolnym jest lampion (ulokowany gdzieś na 3 ha wokół miejsca wskazanego na mapie), a nie jak być powinno miejsce charakterystyczne zaznaczone na mapie. Nic, trzeba dać radę. Przed wyjściem obudziliśmy nasz 20-stkowy MIX (odprawa i ogólny harmider nie przerwał im snu) i poszliśmy na rynek. Przed startem zaliczyliśmy zamknięte w piątek punkty TRInO i ustawiliśmy się w kolejce po mapy.
18 PK. Wszystkie „początek wąwozu – na górze” albo „rozgałęzienie wąwozów – na dole”. W jednym tylko dodano słowo „wiata”, ale rozgałęzienie wąwozów zostało;-)
Wystrzał i ruszyliśmy. Pod górę. Pod górę z zasady nie biegamy, więc wszyscy nas wyprzedzali. Potem troszkę po równym podbiegliśmy, ale biegło się ciężko z powodu „sorbetu” na drodze i ogólnej śliskości. Zresztą konkurencja (nawet ta maszerująca) także biegła, więc przy PK 1 dopędziliśmy spory tłumek wyrywający sobie z ręki kredkę do wpisywania kodu na karcie. Dobrze, że kredek było kilka! Na wszelki wypadek sprawdziliśmy czy to nie jest PK stowarzyszony, ale nigdzie stowarzysza nie widzieliśmy. Wiadomo, pierwszy PK na zachętę. Przy drodze do PK 9 tłum zaczął się rozrzedzać. Cześć poszła (no, nawet niektórzy usiłowali biec) górą, część dołem. Ogólnie zaczęliśmy chodzić po śladach wydeptanych przez tych bardziej ambitnych zawodników. Zostało podejmować decyzję, gdy ślady się rozgałęziały, którym wariantem iść dalej. Przy PK 2 spotkaliśmy jednego z „naszych” -  Roberta (biegacza). Nie wyprzedzał nas jakoś znacząco, choć powinien! Tu już mieliśmy pewność, że wyniki najlepszych biegaczy nie będą odbiegały znacząco od naszych „wychodzonych” czasów!

Gdzieś koło nas przewijała się para, z którą o kilkanaście minut przegraliśmy na Rajdzie 4 Żywiołów – podeszliśmy do tego ambicjonalnie i przyspieszyliśmy kroku, by ich wyprzedzić.
Kilka następnych PK szło całkiem dobrze – średnia ok 30 min/punkt. Rokowało to jakiś rewelacyjny czas na mecie! Ale niestety, im dłużej się łazi, tym wolniej człowiek się przemieszcza. Szczególnie po nocy. Przy PK 4 po raz pierwszy spotkaliśmy Przemka. Robił już drugą pętelkę, czyli co najmniej 15 godzin na trasie. Jakoś się trzymał.
Przy PK 6 stała tablica ze szlakami w okolicy. Okazało się, że szlaki wskazują kilka przejść niezaznaczonych na mapie, które mogą ułatwić dojście do kilku PK. Zapamiętaliśmy na wszelki wypadek (tzn. zapamiętała Barbara, bo moja pamięć… jest dobra, ale zbyt krótka). Tu spotkaliśmy także grupkę przebijającą się jarem od dołu – wyglądali na całkiem dobrze umęczonych!
PK 6 był jednym z 2 miejsc kluczowych. Nie wiadomo było gdzie potem iść, który wariant lepszy, bo i tak każdy zły. Jary, góra-dół, sorbet, krzaki… Co chwila w zasięgu wzroku jakaś konkurencja, co chwila wydeptane w śniegu ścieżki w różnych kierunkach. Przemka znowu spotykamy koło 11-stki – wygląda całkiem dobrze.
Okazało się, że im dalej tym ciężej osiągalne lampiony. Od lampionu przy PK 11 musiałem wdrapywać się na czworaka (i tak kilka razy mnie cofnęło). Przy PK 12 ognisko i można było zmienić przemoczone skarpetki na nowe - suchutkie (nie na długo suchutkie, ale zawsze). Z radości posiadania suchych skarpet na nogach wyznaczyliśmy dziewiczą trasę „dołem” do PK 13. Przed nami na drodze było widać tylko w miarę świeże ślady wilków (lub innych psowatych).  Przy PK 13 zaczęliśmy spotykać zawodników idących w odwrotnym kierunki. To całkiem fajne, bo teraz ścieżki z tropami „przeciwnymi” powinny jednoznacznie i bez kluczenia prowadzić na punkt. I rzeczywiście, ścieżki coraz lepiej wydeptane. Zupełnie jakby przeszło stado lemingów. A wiadomo lemingi wiedzą dokąd idą. Tak myśleliśmy, więc poszliśmy za nimi. Okazało się, że lemingi postanowiły zwiedzić każdy jar w pobliżu. Zamiast iść prosto na skróty, krążyły po wąwozach i krzakach. Wreszcie się wkurzyliśmy i poszliśmy „naszą wersją” trasy. Chyba mniej mecząco do przejścia. Przy właściwym wąwozie, okazało się, że organizator na tyle ukrył lampion, że przeczesywanie tych 3 ha lasu trochę trwało. W okolicy buszowały także inne ekipy. Wreszcie znalazłem lampion i umknęliśmy przed konkurencją, a mgła snująca się po terenie szybko nas ukryła.
Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami PK 18 to ostatni zrobiony „w pełni za dnia”. Teraz nawrót i niby w prostej linii 4 ostatnie punkty. Miało być miło i przyjemnie (i oczywiście szybko, bo nawet w pobliżu asfalt). My postanowiliśmy nawigować „bezpieczniejszym wariantem”, choć jakaś ekipa nas minęła i wbijała się na azymut w ciemny las. Nadrobiliśmy pewnie z 500 m, ale widzieliśmy gdzie jesteśmy. W pobliżu PK spotkaliśmy różnych takich krążących i szukających lampionu w zupełnie przeciwnych kierunkach – wiadomo noc i człowiek traci orientację;-) Tam gdzie się spodziewaliśmy znowu ścieżka lemingów (nie jakaś specjalnie szeroka, ale ślady dobrych profesjonalnych butów – znaczy zawodowcy ją robili). Niestety, jak to zawodowcy, wybrali zejście do jaru w jego najstromszym miejscu. Coś za coś, krótko ale trudno!

Na 14-stkę ścieżka była. Poszliśmy. Niestety, lemingi znowu próbowały czesać o kilkaset metrów za wcześnie, a my jak głupi za nimi (wrrr). Dalej znowu za lemingami. A tak na marginesie, to widział ktoś kiedyś leminga? Skąd one się wzięły na Roztoczu??? I to jakieś zdesperowane mocno bo wybrały drogę przez największe krzaki. Niby w dół, ale co kilkanaście metrów próg wysokości dobrze ponadmetrowej. Ile można skakać w dół? I wszystko w otoczeniu krzaków z taaakimi kolcami. Jeden z tych kolców usiłował spenetrować moje szare komórki i przebijając czapkę utknął w moim czole. Jak ja się w domu taki pokiereszowany pokażę???
Uff, koniec krzaków, ale jesteśmy wykończeni. A tu podeście na całkiem sporą górę, za którą powinna być 7-ka przedostatni punkt. Za nami błyskają światła konkurencji, która poszła na łatwiznę i wycofała się z penetracji krzaków obchodząc wszystko drogami. Ślad lemingów niewyraźny - przechodziły tędy jedna czy dwie osoby. Ale w dobrym kierunku. A za szczytem – autostrady. W każdym z możliwych kierunków! Kierując się kompasem, intuicją i szukając największego wydeptanego traktu (aby na 100% ustalić gdzie jesteśmy, trzeba by spenetrować teren na kilkaset metrów w prawo i lewo szukając wierzchołka) gdzieś schodzimy. Jest lampion i wąwóz. Kierunek się zgadza. Konkurencja chyba znajduje drugi lampion gdzieś bardziej na wschód. To oznacza, że nasz lepszy:-)!
Kolejne koszmarnie strome zejście (a właściwie zjazd) do wąwozu.. Dalej lepsza droga i w dół. Niestety, co dobre szybko się kończy. Na dole potop. Rozmoknięta breja, woda wlewa się górą do butów i nie ma jak tego obejść. Pierwotnie chcieliśmy iść do asfaltu i spokojnie z tamtej strony dotrzeć na ostatni PK. Ale znowu pomocą służą lemingi (pewnie nie lubią wody) i pojawia się skrót w kierunku właściwym. Na początku nie jest różowo (znaczy jest mokro, woda płynie strumyczkiem), ale jakoś się daje przejść. Na koniec wąwóz z pionowymi  gliniastymi ścianami. Widać ślady ambitnych, co potrafili tam wleźć. My się nie podejmujemy i okrążamy. I oczywiście lemingi wydeptały super ścieżkę dokładnie na punkt. I żadnych stowarzyszy – jak to na punkcie startowym! Teraz do asfaltu i do mety. Drogę do asfaltu blokują nam drzwi jakieś stodoły – musimy okrążać. Na skraju Szczebrzeszyna mamy jeszcze brakujące dwa punkty TRInO. Zaliczamy je. I na metę! Biec nam się jakoś nie chce, zresztą żadnych mixów w zasięgu wzroku (tylko pojedyncza czołówka), więc duch rywalizacji zanika. Oddajemy kartę!
Niestety, musimy awaryjnie wracać zaraz do Warszawy. Zostaje zaliczenie jednego z trudniejszych zadań orientalistycznych – znaleźć jadłodajnię, gdzie dają smaczny obiad i spakować się.
W międzyczasie odwiedzamy salę setkowiczów. Przemek dochodzi do siebie – szedł coś tam koło 22 godzin. Ale obiecuje wpaść na wtorkowy trening na ZPK-ach. Dopytujemy się jeszcze o wyniki. Wiemy już wcześniej, że nasz mix dwudziestkowy wygrał swoją kategorię. Wiszą wyniki części męskiej TP 50, ale naszych mixów nie.
Okazuje się że mamy podium – przejście na czysto i drugie miejsce! Czekamy na wypisanie dyplomów, przyspieszoną dekorację, a w międzyczasie dociera na metę kolejny znajomy setkowicz – Mariusz P. Wygląda na lekko wykończonego. Dyplomacja, pucharacja fanfary i wracamy do domu. Jeszcze 250 km i można iść spać. Właściwie przy naszym przebiegu (250km + 50 km) to setkowicze mogą się schować!
W międzyczasie na metę wpada jeszcze jedna ekipa, którą spotykaliśmy kilka razy na trasie. Nominalnie całkiem dobra ekipa (powinni być daleko przed nami). Chwalą się przebiegiem – z pięćdziesiątki wyszła im jakaś 72-ka! Ci to mają przebicie i dobry przelicznik wpisowego na kilometr! My ze swoimi niecałymi 52 km możemy się schować;-(

piątek, 17 lutego 2017

44.OrtInO

Na jubileuszowe (44-te) OrtInO Tomek namówił mnie na TZ-ta. Zawsze sobie mówię, że to ostatni raz, a potem ulegam. Bez sensu, bo przecież wiem, że za wysokie progi na moje nogi. No, ale dobra, niech mu będzie.
Mapa produkcji Darka W. jak zawsze okazała się lekko schizofreniczna, a szczytowym osiągnięciem był wycinek drogi tak cienki, że praktycznie pokazywał sam asfalt. Niech mi ktoś wytłumaczy: czym z wyglądu różni się asfalt na jednaj ulicy od asfaltu na drugiej i w jaki sposób zlokalizować miejsce położenia tego asfaltu? Udało się to tylko dwóm zespołom, które zresztą szły razem i strasznie jestem ciekawa jak to zrobiły. Ja to w swojej ślepocie nawet tych ciut grubszych wycinków nie mogłam do końca rozszyfrować, zwłaszcza, że jakieś takie czerwonawe były i przez to niewyraźne.
Naprawdę, bardzo starałam się ogarnąć sytuację i zrozumieć gdzie i dlaczego idziemy i nawet kilkakrotnie udało mi się to osiągnąć, ba - raz nawet zawróciłam Tomka ze złej drogi, ale ogólnie lekko nie było. Przez część trasy po prostu tylko szłam i podziwiałam Tomka inteligencję, mądrość, logikę, konsekwencję. Wiem, że on taki jest (w końcu byle czego bym nie brała), ale na co dzień jakoś nie zwracam uwagi, a na marszach to normalnie daje mi po oczach. No więc tak szłam, podziwiałam, spisywałam kody, już prawie dochodziliśmy do mety, a tu dwóch wycinków (tych cieniutkich) wciąż nie mieliśmy. Tomek wymyślił, że wróci się kawałek sprawdzić, czy nie ma czegoś w okolicy, ale już ja dobrze wiem jak wygląda jego sprawdzanie - przeleci całą trasę jeszcze raz. W związku z tym wymiksowałam się ze sprawdzania, przekazałam mu kartę i poszłam na metę. Meta wyjątkowo tym razem nie była naturalnie klimatyzowana, tylko w porządnej prywatnej szkole, czyli luksusowe. Ale w końcu jubileusz to jubileusz:-)
Zgodnie z moimi podejrzeniami Tomek wrócił po jakiejś godzinie, ale zapierał się, że wcale, ale to wcale nie przebiegł trasy jeszcze raz. No, niech mu będzie. Wycinków nie znalazł, ale powbijał jakieś stowarzysze, dzięki czemu zajęliśmy dobre trzecie miejsce, przy czym drugiego nie było, bo dwa zespoły zajęły pierwsze. Nawet od Marcina byliśmy lepsi!
Już miałam mówić, że więcej na żadne tezety nie idę, ale przypomniało mi się, że na Kusaki podstępnie nie zaplanowano trasy TU, a przecież na TP nie pójdę. Chociaż... może to nie byłby taki głupi pomysł....

czwartek, 16 lutego 2017

ZPK na -9

Dziewiąty już trening na ZPK. Podobno miała się zima kończyć i nastąpić ocieplenie. Może w ciągu dnia się ociepliło, ale jak przyszedł wieczór… na termometrze było dobrze ponad 6 stopni mrozu. Wyszedłem wcześniej bo miałem dowiesić jeden lampion. Wychodząc za drzwi ciepłego domu nie spodziewałem się, że te sześć stopni mrozu tak szczypie w twarz i ręce! Ale mus to mus. Jak dojechałem na miejsce i wysiadłem z auta, wydało mi się, że jest jeszcze zimniej. Z wrażenia (znaczy wyziębienia) nie mogłem znaleźć właściwego dołka – na mapie był jeden, a w terenie dwa. Porobiłem trochę „mylnych śladów” i wreszcie lampion zawisł. Oczywiście robiłem to w ciepłej kurce i rękawiczkach, ale z radością powitałem ciepłe wnętrze samochodu.
Wkrótce na horyzoncie pojawiła się Barbara, która rozwieszała kolejne 2 lampiony. Także z przyjemnością wbiła się do samochodu.
Zgłoszonych było 7 osób. 2 „wymarły” zawiadamiając o tym telefonicznie. Wkrótce na końcu ulicy pojawiła się biegnąc postać. Jak nic Przemek. Jemu to nigdy dość biegania!
Po dłuższej chwili zmieniania warstw wierzchnich i dylematu czy biec „na grubo czy na cienko” Przemek ruszył w las. Dość nagle, bo usiłował włączyć najpierw zegarek, który przy ujemnych temperaturach odmawia współpracy w tym temacie. Więc chuchał i dmuchał na niego aż niespodziewanie stoper ruszył i Przemek zerwał się do biegu w dość niespodziewanym momencie.
Wkrótce, właściwie już po czasie, dotarł niezwodny Mariusz G. Zostało nam poczekać na ostatniego – drugiego Mariusza S. Na smsa z pytaniem czy przyjdzie nie odpowiedział. Gdy mieliśmy już dość czekania mapę włożyliśmy „za wycieraczkę” wysłaliśmy smsa z powiadomieniem o tym i pobiegliśmy w las. Początki były trudne. Zamarzały ręce, płuca i inne części ciała. Przez pierwsze dwa PK ścigaliśmy się z Mariuszem, a potem się oderwaliśmy. Gdzieś tak w połowie trasy zaczęło być cieplej. Ale rękawiczek nie zdjęliśmy do końca. Muszę powiedzieć, że bieganie po ciemnym lesie idzie coraz lepiej. Oczywiście jakieś drobne błędy nawigacyjne się zdarzają – krzaki w nocy wyglądają znacznie groźniej niż za dnia i starając się je ominąć czasami lekko zbaczamy z kursu. Na pewno mam już dobre wyczucie odległości – wiem że „to już tu powinien być PK”.
Mapa za wycieraczką pozostała nienaruszona. Później Marusz S. sms-ował, że był na starcie i nas nie znalazł. Okazało się, że nie doczytał gdzie ten start jest i szukał nas w innym miejscu. No cóż, zdarza się.
Po powrocie do domu sprawdziłem termometr. Dobrze ponad 9 stopni mrozu! A odczuwalnie pewnie ze 20. Miejmy nadzieję, że to ostatni tak mroźny ZPK w tym sezonie

wtorek, 14 lutego 2017

Nocna masakra?


Do dopełnienia tego niepełnego Maratonu został etap nocny. Od razu po ujawnieniu autora trasy – czyli przed zawodami,  wszyscy tego etapu najbardziej się bali. Oj, znamy nocne etapy Michała, które masakrowały uczestników!
Wywieszono listy startowe i zgodnie z tendencją tych zawodów, minuta zerowa została znacznie przyspieszona w stosunku do komunikatu technicznego. A że na start było 3 km i ta minuta zerowa już za chwilę, to część rzuciła się do gorączkowych przygotowań. Druga część nieświadoma zmiany godziny startowej oddawała się miłemu lenistwu. Na szczęście gdy już pierwsi tłoczyli się w wyjściu wciągając na nogi obuwie, po raz kolejny zmieniono minutę zerową tym razem dano nam troszkę czasu na zebranie się.
Na start pojechaliśmy autem – gotowi i zwarci do szybkiego powrotu do domu. Nie ma to jak spać we własnym łóżeczku, a że do domu niezbyt daleko, to powinno udać się i wyspać.  Dołączył do nas Paweł (tzn. do szybszego powrotu) – pewnie w nocy dał mu do wiwatu skrzypiący potępieńczo wentylator (za dnia ciężko wytrzymać, a spać przy czymś takim…).
Na start, o dziwo, udało się trafić. Dobrze że jechaliśmy autem, bo rzeczywiście daleko. Na starcie już w dobre rozwija się Impreza Jubileuszowa Skrótów. Co chwila zespoły oglądające mapy próbują zadeptać ludzie niosący gorące napoje do stolika. Widać kogoś zadeptali, bo kolejność na starcie zmienia się dynamicznie – kto pierwszy ten lepszy. Wreszcie dostajemy nasze mapy. Wyglądają ciężkawo jak na noc – dużo ciemnych trójkątów, a wiadomo - nocą wszystko i tak jest czarne. Wychodzimy na zewnątrz bo w tym ścisku ciężko się skupić, a opisu sporo.  Szukamy północy – bo jak rozumieć zdanie „Północ: krótszy brzeg kartki”? Znaczy północ jest w kierunku krótszego brzegu kartki? Którego? A, że startowy trójkąt może być obrócony i zlustrowany….
Chyba udaje się odgadnąć intencje autora. Ruszamy na pierwszy PK – taki na mapie BnO. Róg granicy kultur przy rozwidleniu cieków. Lampion jest. Niedaleko jest PK 9, zastanawiamy się czy tam iść, ale krzaki skutecznie nas zniechęcają. Pewnie można obejść je z lewej i nawet widzimy - idą tam światełka Mojej Drugiej Połowy i D. M. Ale zniechęceni krzakami postanawiamy iść z drugiej strony. W międzyczasie dopasowujemy wszystkie trójkąty – jakoś dziwnie proste to się wydaje – i wiemy, że trasa układa się w pętelkę z pustym środkiem. Logiczne. Gdzieś tu dorywa Barbarę telefon „służbowy”. Ona gada i gada (ile można) ja podbijam kolejny PK. Przy następnym PK 13 kończy rozmowę – zawsze lepiej jest skonsultować swój wybór z partnerem. Nawet jak nie widać żadnych stowarzyszy w okolicy. Hmm, to podejrzane, że tych stowarzyszy nie widać… zabrakło lampionów czy co? Przy PK 14 jakiś tłumek. O i pierwszy stowarzysz na horyzoncie! Dalej do drogi. Lampion do PK 18 źle wisi. Ogólnie wg mapy „punkt na niczym”, gdzieś „obok skrzyżowania”, a lampion także „obok” tyle, że na tym drugim „obok”. Tym bardziej, że było gdzie lampion powiesić. Tak patrzymy dokładniej na mapę – sporo jest kółeczek, w których geometrycznym środku „nic nie ma”. Autor rysował je na drzewkach gdzie zawiesił lampiony, czy co?
Koło PK 15 pojawia się ekipa krakowska. Znowu biega kurcgalopkiem w dziwnych kierunkach. I będzie tak biegała zanim zniknie przez kilka najbliższych PK.
PK 11 znowu wisi jakoś tak „mało dokładnie”, a przy skali 1:5000 i dokładnej mapie lidarowej można by lepiej. PK 1 ... wskazuje na środek prostej drogi, potem PK 10 wskazuje… na drzewo w przebieżnym lesie? Oj, chyba jakieś okulary korygujące by się autorowi przydały! Chwilami aż by się chciało wbić BPK-a, ale użeranie się potem z protestami…
W każdym razie etap okazał się łatwy. Kolejny na poziomie standardowego TU. Czyli nie będzie zróżnicowania wyników i zostanie 3-cie miejsce.

Na mecie wyżerka. Całkiem dobra. Nie planowałem obżarstwa, ale musieliśmy zaczekać na Pawła więc coś tam uszczknęliśmy. Moja Druga Połowa i DM jak wynika z zeznań nie wytrzymali i wbili na swoim etapie TU BPK-a na źle postawiony lampion.  Z tego co widziałem na mapie i słyszałem wyjaśnienia autora trasy, mieli do tego pełne prawo. Ale Darek zaspał i się nie wnosił protestów pisemnych, a SG zaliczył go im wbrew przepisom jako PM. Zdarza się, choć niesmak zostaje.  I w dodatku będę musiał teraz bronić DM przed Renatą, która grozi mu „jesienią średniowiecza” za tego BPK-a. Choć z drugiej strony ciekawe jak taka jesień wygląda?
W ramach podsumowania (bo kiedyś zmieszałem Maraton z błotem) – tym razem się organiaztorom udało. Wprawdzie wkurzyła mnie wpadka z podwyższaniem ceny już po zamknięciu zapisów, bez żadnej alternatywy, ale rzeczywiście jedzenie było dobre i widać, że wszystkim smakowało. Trochę zbyt asekuracyjnie łatwe etapy – w TZ tylko jeden powodował jakieś zróżnicowanie wyników. Ale za to wszystkie „do przejścia” - nikt nie miał wątpliwości jak ruszyć i gdzie iść, by trafić na metę. Gdyby wszystkie były jak ten pierwszy, byłoby idealnie. Sprawne liczenie i publikowanie wyników.
Ze uwag krytycznych – puszczenie TU i TZ po tych samych trasach z mapami, które mogły pomóc i „niestaranność” przy ustawieniu lampionów w E3. I szkoda, że mapy krajoznawcze po Skaryszewie pojawiły się zbyt późno, bo z chęcią bym zrobił wycieczkę po mieście.

Kwadratura bepeka.

Dobrze, że Maraton MnO był maratonem tylko z nazwy i nie zaserwowano nam dwóch etapów nocnych, bo po obfitym obiedzie nie chciało mi się iść nawet na jeden. Ale jak tu nie iść kiedy po dwóch dziennych etapach zajmuje się pierwsze miejsce i jest szansa wygrać całe zawody? No dobra, w takiej samej sytuacji było jeszcze kilka innych zespołów, ale tym bardziej trzeba było walczyć. Na start pojechaliśmy samochodem, już w wszystkimi gratami, bo po etapie mieliśmy od razu wracać.
Nasz etap to 16 kwadratów powycinanych ze zwykłej mapy, ortofoto, hipso i pokrycia terenu i jeszcze dla lepszego efektu niektóre kwadraty obrócono lub zamieniono miejscami. Dobrze, że autor zapomniał o lustrowaniu, bo tego najbardziej nie lubię.
Już na pierwszym kwadracie okazało się, że są stowarzysze, których tak nam brakowało na etapach dziennych:-) W związku z tym, aby namierzać się odległościami, pracowicie wyliczyliśmy z parokroków skalę mapy, żeby po chwili zorientować się, że skala jest podana jawnym tekstem. Ale przynajmniej poćwiczyliśmy przeliczanie i mogliśmy się skalibrować.
Darek rozpracował wycinek z PK 6 i 7 stwierdzając, że w naturze jest tak jak na mapie. Natury to ja w nocy nachalnie nie widziałam, ale ponieważ punkty stały, tam gdzie przewidział, więc musiał mieć rację. Dwójka, trójka i czwórka nie sprawiły problemów, a na jedynce mało się nie pokłóciliśmy, bo nastawiali tyle stowarzyszy, że ciężko było ustalić wspólny pogląd na to, który lampion jest tym właściwym. Każde obstawało przy swoim, ale ponieważ ja jestem mniej awanturująca się, więc wpisałam darkowy. Jak się okazało miał chłopak rację, a mnie okręciło przy obieganiu dołka totalnie. Piątka zamieniona była z dziesiątką, a na ósemce.... Na ósemce lampion stał parę metrów od zaznaczonego na mapie miejsca, ale w okolicy nie było widać innego. Już miałam go spisać, kiedy Darek ostro zaprotestował.  W innych miejscach też punkty bywały rozstawione tak sobie, ale  akurat teraz poczuł w sobie powołanie pedagogiczno-wychowawcze i oznajmił, że trzeba nauczyć organizatorów wieszania lampionów i koniecznie musimy w tym celu wbić bepeka. Trochę zgłupiałam, bo jak dla mnie te parę metrów nie robiło aż takiej różnicy, zwłaszcza, że innych dołków nie było w okolicy i wszyscy brali ten jedyny. Wbij bepeka i wbij bepeka. Na moją odpowiedzialność! No, tak był przekonywujący, że wbiłam. Wbiłam i od razu straciłam serce do dalszej zabawy. Nawet już nie patrzyłam w mapę tylko szłam, byle do mety. Nasza wygrana poszła się paść.... Jeszcze trochę chwilami miałam wątłą nadzieję, że może dla świętego spokoju uznają i BPK-a jak im Darek zacznie nawijać za uszami i molestować, ale większych złudzeń nie miałam.
Na mecie czekała już na nas super wyżerka, bo to podwójne świętowanie się odbywało i dla samej tej wyżerki warto było przyjechać. Objadłam się po czubek kokardy i wszystkie stracone przez cały dzień kalorie nadrobiłam z nawiązką. Nie szło się oprzeć. Piwo wzięłam już na drogę, bo nawet płyny przestały mi się mieścić.

W niedzielę rano z pewną nieśmiałością zajrzałam do internetów żeby zobaczyć wyniki.Zgodnie z moimi przewidywaniami zajęliśmy ostatnie miejsce na etapie i przedostatnie w całej imprezie.

Jak radzicie? Zrobić Darkowi jesień średniowiecza, czy wybaczyć?

niedziela, 12 lutego 2017

2/3 z 3/4 Maratonu


Po raz drugi maraton w TZ-tach. Poprzednio to był spontan i gubiliśmy się w spontanicznie dobranej ekipie świeżynków TZ. Tym razem bardziej planowo z samą Panią Prezes, która ostatnio zabłysła wygraną w zawodach PP po .. dojeździe 150 km rowerem na te zawody! Czyli z jakimiś tam szansami na powalczenie (choć jak wiadomo w TZ i PP to czołowa dziesiątka przechodzi bezbłędnie trasę na mapie, której nie ma…).
Sam maraton w wersji „soft” tylko 3 etapy zamiast tradycyjnych 4. Więc co to za „maraton”?
Na zawody jechaliśmy z „duszą na ramieniu”, bo do tej pory autorzy tras zapowiedzeni w komunikacie miewali na tyle dziwaczne pomysły, że nawet ta 10-tka liderów PP wymiękała…
Etap pierwszy. Koty. Siedzą i machają ogonkami. Pierwszy rzut oka – wydaje się, że trzeba będzie latać nie wiadomo po co w koło. Coś się udało dopasować i koty z prawej strony kółka zaczęły znikać. Nie jest źle. Nawet moje niewprawne oko coś tam w stanie jest dopasować. Idziemy na pierwszy PK- jest. Zresztą jak to zimą - ścieżka wydeptana w śniegu. Kolejny PK z drugiej strony dziury już na kocie do dopasowania. Z naprzeciwka biegiem mija nas ekipa Orientopu. Strony im się pomyliły? I czemu biegiem. W międzyczasie odkrywamy o co chodzi – kolejne koty trafiają na swoje miejsca i wiemy, że jeden PK jest kilkadziesiąt metrów bliżej. Właściwie to mamy już wszystkie koty dopasowane, nawet z tym który nie łączy się z innymi – nanosimy je na schemat i klaruje się kolejność zaliczania punktów. Właściwie do ostatnich wycinków robi się etap bez historii. Czasami pojawia się biegający tu i tam Orientop albo ekipa krakowska, która co chwila pojawia się z dziwnej strony i znika biegnąc w jeszcze dziwniejszym kierunku, jakiś większy tramwaj na wydmach się przetacza. Punkty stoją. Stowarzyszy jak na lekarstwo – pewno nie chciało się autorowi stawiać, bo gdyby postawił, mógłby kilka zagwozdek zrobić. Zabawa zaczyna się dopiero przy ostatnich kotkach. PK 20 – jest lampion, ale części dróg z mapy brakuje, albo inaczej przebiegają. Ale miejsce w terenie, to co na mapie. Lekki tłum błąkających się bezradnie, ale bierzemy, bo pewnie autor chciał dobrze, a że drogę zajumali…  Potem z rozpędu zajumali PK 21. Kradzieje;-) I dalej decydujące ostatnie 2 PK.  Z kalkowania wyszło nam, że PK 1 i PK 16 są obok siebie. Idziemy gdzieś w kierunku tych miejsc. Jest pas młodników, ale coś droga chyba nie ta. Słyszymy jakieś „głosy” tak jakby z lewej – więc idziemy w lewo. Cos tam niby się zgadza, ale nie do końca. Znajdujemy niespodziewany koniec wydmy. Znaczy źle. Znowu jakieś głosy z drugiej strony. Chyba coraz gorzej z nami, skoro głosy słyszymy, ale idziemy w tym kierunku. O, jest kolejna wydma! Chyba ta właściwa. Jest lampion i się zgadza. I drugi brakujący! Do mety podbiegamy „ścigając” się z Orientopem. Oni wyszli znacząco przed nami, więc nie jest źle! Meta w kilkunastu chudych minutach. Wkrótce pojawiali się inni – i wszyscy w chudych minutach! Niby prosty etap, od startu było wiadomo gdzie iść i jak  dotrzeć na metę, ale sprawił troszkę problemów i fajnie!
Na ognisku próbuję upiec kiełbaskę. Wychodzi bardziej wędzenie i o mało nie tracę posiłku, gdy zdesperowany Pączek dorzuca stertę mokrych gałęzi do ognia próbując go zadusić. Gdy chcę już zrezygnować z „wędzenia” (oczy łzawią i te sprawy) coś się rozpala – wtykam szybko kiełbasę w ogień gdzie szybko skórka strzela i zjadam ją zanim znowu Pączek zacznie mnie zadymiać.

Etap nr 2. Opis skomplikowany i wygląda groźnie. Ale cóż, trzeba iść. Pierwszy PK zawsze najtrudniejszy, ale o dziwo udaje się szybko dopasować drugi element układanki.  W pobliżu przemyka Kuba z TU w oddali majaczy Moja Druga Połowa. Wyraźnie idziemy tą samą trasą. Na drugim PK doganiamy Sławka i Wojtka z TU, którzy się rozdzielili i wyraźnie pogubili. Dopasowujemy kolejny fragment… każe nam bezsensownie wracać po śladach. I tu spotykamy Krakowiaków – coś nas prześladują na tej imprezie! Kilka PK dalej znowu spotykamy Wojtka i Sławka. Wyraźnie zagubionych. Pokazujemy im gdzie są. Rzeczywiście mają tę samą trasę tylko mapę o wiele pełniejszą niż TZ. Trochę to psuje zabawę. Element składający się z fragmentów drożni do dopasowania – raczej banalny. Przechodzimy do drugiej części etapu – coś w rodzaju LOP-ki i fragmenty do dopasowania we wskazanych miejscach. Tak 10-tka powiększona do piątki. Pierwszy punkt – pierwszy wybór. Właściwie pasuje tylko jeden wycinek. Do drugiego wycinka na azymut pomijając LOP-kę. I tu konsternacja – jakby nic nie pasowało. W terenie masa dziur w ziemi, a nic takiego na mapie nie ma. Okazało się, że dopiero idąc granica kultur (LOP-ką) widać dwie dziury zaznaczone na mapie. Tych, co dodatkowo znaleźliśmy, ani śladu na tej mapie. Zresztą powiększanie skali mapy przez proste „resize” wprowadza sporo niedokładności i można by się czepiać dokładności rozstawienia lampionów. Ale, że znowu zabrakło stowarzyszy, to zakładaliśmy dobre intencje autora.
Ta skala dała się we znaki przy PK 18 i 20. Na mapie zabrakło części tego co było w terenie i 18-stkę z pewną doza niepewności wpisywaliśmy. Ale na 20-tce okazało się, że wszystko OK. Właściwie wyszedł etap dość banalny, tak na poziomie niezbyt trudnego TU.

Na mecie Czekała już Moja Druga Połowa. Barbara w ramach wyrabiania norm poszła do bazy piechotą, a my zaczekaliśmy na Darka z jego autem.
W bazie Żona szybko zeszła, a my próbowaliśmy doprosić się o etap krajoznawczy. Bezskutecznie. Zaginęły. Jakoś wszystko dziwnie ginie w tym Skaryszewie!
Wkrótce zaczęły pojawiać się wyniki. W pierwszym etapie czynnikiem decydującym był czas. Nikt nie przeszedł „na czysto”. Gdybyśmy w drodze na PK 1/16 posłużyli się kompasem, byśmy wygrali. A tak - trzecie miejsce (co tu marudzić, wyrównałem swój rekord etapu PP z poprzedniego maratonu, gdzie miałem 3-cie miejsce na 3-cim etapie!). Niedługo pojawiły się wyniki etapu 2 – zgodnie z przewidywaniami większość przeszła „na czysto”. Wszystko miał rozstrzygnąć etap nocny, a wiadomo autor jest znany z zawiłych etapów…

Ślimak ślimaczy sie po elipsie, a z ogniem krucho... czyli Maraton MnO (cz.1)

Na Maraton do Skaryszewa postanowiliśmy jechać w sobotę rano, a po zawodach od razu wrócić do domu. Kiedy rano, przed piątą, zadzwonił budzik, za nic nie mogłam przypomnieć sobie czym umotywowaliśmy taką decyzję. A jeszcze kiedy Tomek odczytał dane z termometru zza okna, sytuacja zrobiła się co najmniej absurdalna. Każdy normalny człowiek przekręciłby się na drugi bok i już. Koniec dyskusji. Nie powiem, przeszła mi przez głowę taka myśl, ale trochę się bałam ją wyartykułować, więc nie pozostało mi nic innego jak wstać. Z umówionego miejsca pobraliśmy jeszcze Panią Prezes (łubudubu) i już godzinę od wyjechania z Zielonki zaczęliśmy oddalać się od Warszawy. Po drodze usiłowałam trochę drzemać, ale co samochód osiągał trzecią prędkość kosmiczną i odrywał się od ziemi (czyli jakieś 130 km./godz. w tym egzemplarzu) budziło mnie przeciążenie wgniatające w fotel. Do bani takie spanie.
Na miejscu okazało się, że mojego partnera jeszcze nie ma, a start został przyspieszony o jakąś godzinę. Udało się do Darka dodzwonić dopiero tuż przed odjazdem autokaru - był dopiero w Radomiu i nie pozostawało mu nic innego, jak jechać od razu na start. Na szczęście mieliśmy trzydziestą minutę startową, czy coś koło tego.
Etap pierwszy okazał się  na poziomie (moim) - wszystko pięknie się składało, elementy wspólne wycinków i ścieżek wyraźnie rzucały się w oczy, nie trzeba było kombinować, czesać, czy szukać ratunku u napotkanych zawodników - wystarczyło liczyć mijane ścieżki. Jak ja od razu polubiłam budowniczego...:-)
Już na pierwszym fragmencie mapy dogoniliśmy Kubę, który wracał po przegapiony punkt podwójny i dalej poszliśmy razem, bo nawet przy szczerych chęciach na takiej trasie trudno iść różnymi wariantami, więc nie tworzyliśmy fikcji. No i zawsze można podpatrzeć u konkurencji techniki wyszukiwania punktów, czy czytania mapy:-)
Limit czasu na ten etap mieliśmy 120 minut, ale już po godzinie zameldowaliśmy się na mecie. To znaczy meta była dopiero w stadium zalążka i od razu padło pytanie - co tak wcześnie?? O zapowiadanej kiełbasie z ogniska w ogóle nie było jeszcze mowy, ba - samo ognisko prezentowało się żałośnie - kilka patyczków, które za nic nie chciały się palić. Wokół krążył zjeżony Pączek groźnie potrząsający siekierą słysząc jakikolwiek komentarz dotyczący ognia.

Przybywały kolejne zespoły, ale ponieważ pogoda była pięknie słoneczna (choć nienachalnie upalna), okoliczności przyrody romantyczne i urzekające, więc nikt nie marudził z powodu oczekiwania na kiełbaski.
Na kolejny etap nie opłacało się nam wychodzić zbyt szybko, bo z następnej mety miał nas odwozić do bazy autokar, ale dopiero po powrocie większości zawodników. Umówiliśmy się z Kubą, że drugi etap też zaliczymy po tramwajarsku i ruszyliśmy na trasę w odstępie paru minut.
Drugi etap już nie był tak prosty jak pierwszy, ale jak się ostatecznie okazało, do przejścia. Zastopowało nas już na pierwszej elipsie, bo musieliśmy wybrać jeden wycinek z dziesięciu, a pasowały ze trzy. I jeszcze mapy nie można było ciąć:-( Na szczęście Darek ma jakąś tam wyobraźnię i wykoncypował, która elipsa jest właściwa. Ja zaczęłam się rozkręcać dopiero od czwartego wycinka, ale u mnie normalne, że mam długą rozbiegówkę. Z każdym kolejnym wycinkiem było łatwiej, bo wybór coraz mniejszy, a doświadczenie coraz większe. Dla zmylenia ekip idących za nami zajęliśmy się  produkcją fałszywych śladów, wiodących w różne dziwne kierunki. Rozchodziliśmy się w trzy strony albo udeptywaliśmy śnieg przy stowarzyszach. Stowarzyszy swoją drogą na obu etapach było jak na lekarstwo, no chyba, że my tak od razu bezbłędnie trafialiśmy na właściwe punkty.
Na koniec musieliśmy wymyślić odpowiedzi na trzy zadania, z których najtrudniejsze było: podaj nazwiska trzech prezesów KInO Skróty. Musieliśmy wykonać telefon do przyjaciela, bo moje internety nie chciały nam odpowiedzieć. Za to nie mieliśmy problemów z czterema imprezami cyklicznymi, w czym wydatnie pomogły nam 2x2 w każdej porze roku:-)
Przez większość trasy, tuż za nami, kryjąc się po krzakach, a chwilami całkiem jawnie podążał Tomek, a za nim Pani Prezes. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież mieliśmy już przyzwoitkę w postaci Kuby, zresztą bo to raz szliśmy razem i nic z tego nie wyniknęło.  Co prawda w Radomiu, kiedy dzwoniliśmy popędzać Darka, ponoć odgrażał się, że udusi Tomka, a mi zrobi 500+, ale wtedy jeszcze Tomek o tym nie wiedział. Jakie to musi być ciężkie zadanie iść dwoma trasami (TU i TZ) na raz... I, że też Barbara się na takie coś godzi?
Na metę znowu przyszliśmy na początku stawki i zapowiadało się długie czekanie. Poziom niecierpliwości u Darku gwałtownie wzrósł i pogonił go do samochodu zaparkowanego trzy kilometry dalej. Poziom niecierpliwości Barbary wzrósł jeszcze bardziej, bo postanowiła iść piechotą do samej bazy - jakieś sześć kilometrów. Chociaż ją motywuje też specjalny zegarek, który co chwilę każe jej się ruszać, bo jak nie... Nawet wolę nie wiedzieć, co on jej wtedy robi, ale chyba coś strasznego skoro wolała nie czekać ani na autokar, ani na Darka z samochodem. My z Tomkiem poczekaliśmy i zajechaliśmy do bazy luksusowo i przed wszystkimi. A, że do obiadu była jeszcze masa czasu wzięłam sobie i padłam w ramach regeneracji przed etapem nocnym.
c. d. n.

Pokluczyć po Witolinie


Smok nr 2 zameldował się na Witolinie. Aż musiałem sprawdzić w Wikipedii co to ten Witolin. Okazało, się że to niewielki wycinek tego, co znam jako Gocławek, czy Grochów. No cóż, człowiek ciągle się uczy!
Jak to zwykle ostatnio na imprezach robionych przez Darka M., dopisał mróz. I to całkiem spory. Darek to ma zdrowie – tak ciągle marznąć na startomecie…
Na starcie stowarzyszyłem się z pozostałymi klubowiczami i poszliśmy na trasę we trójkę. Basia najszybciej wkładała klucze w dziurki, ja opiekowałem się kartą i zaznaczałem na mapie co już zaliczyliśmy, a Paweł starał się nas doprowadzić na kolejny punkt. Jak to w Smoku było trochę zabawy liczbami, a właściwie PIN-ami, które mówiły jakie punkty trzeba brać. Kilka fajnych lampionów musieliśmy pominąć, ale cóż, takie zasady narzucił smok. Mapa oparta na pocieniowanym lidarze ujawniła zaskakująco dużą ilość górek na terenie osiedla. Przy panujących warunkach śniegowych wspięcie się na niektóre z nich bez strat własnych było całkiem niełatwym zadaniem! Pewnym wyzwaniem było dopasowanie dziurek do kluczy, szczególnie, że jedna z dziurek do dwóch kluczy pasowała. Dodatkowo perfidny smok dobrał te kluczyki tak, że okazywało się iż trzeba się wracać w rejony już wcześniej odwiedzone. No, chyba że ktoś był czujny i zawczasu wszystko sobie złożył. Nam udało się trasę pokonać w miarę „bez kluczenia”, ale co chwila spotykaliśmy Mariusza S., który jako „miejscowy” powinien mieć fory, a latał po całym terenie bez ładu i składu.
Na trasie wzbudziliśmy pewne zainteresowanie mieszkańców - widać w tych rejonach człowiek z czołówką i mapą buszujący po zaroślach nie jest czymś często spotykanym. Jednak jedna z grupek mieszkańców wykazała się znajomością tematu – okazało się, że trafiliśmy na zespół, który swego czasu zajmował mistrzowskie lokaty w zawodach na orientację! Takich wojskowych, gdzie PK były sklepy monopolowe, a punktacja dodatnia i można powiedzieć bardziej „płynna”.
Udało nam się znaleźć wszystkie wymagane PK długo przed końcem czasu i dotrzeć na metę jako pierwsi. Tu zakosztowaliśmy dobrze zmrożone ciasto (jeszcze dawało się rozgryźć , ale ciekawe jak konsumowali je ostatni uczestnicy) i po chwili, gdy zaczął podszczypywać nas mróz, rozeszliśmy się do domów z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

czwartek, 9 lutego 2017

Z górki na… 4 litery, a pod górkę na czworaka!


4 etap Warszawy Nocą. Forty Kortyńskiego. Kawałek pustego terenu z wyraźnym kilkumetrowym wałem ziemnym i fosą. Latem - ładna trawka, zimą biała górka zamieniona w tor saneczkowy lub wręcz lodowy.

Do bazy dotarłem odpowiednio wcześniej – bo start wspólny. Odbieram chipa, sprawdzam kieszenie – jest dobry kompas, rękawiczki, czapka. Czegoś mi jednak brakuje. Ciekawe czego – zastanawiam się. Patrzę wokoło po innych uczestnikach: czapka – mam, rękawiczki mam, buff- mam, a to coś co mają oni na czapkach i co błyska białym światłem? Czołówka! Zapomniałem!!! No tak, bez latarki raczej ciężko będzie. Ale zostaje „telefon do przyjaciela”, tuż obok mieszkają nasze klubowiczki, które częściowo zresztą na bieg się wybierają. Udaje mi się załatwić czołówkę. Uff. Można więc spokojnie oddać się towarzyskiej konwersacji z całą masą znajomych przygotowujących się do startu.
Start niestety tym razem nie jest ogrzewany. Mamy przemieścić się po panującym na zewnątrz mrozie dobre 600 m aż na koniec fortu. Zuchwali – czyli ja startują tradycyjnie o 19:10. Część „profesjonalnych” znajomych leci już o 19 – postanawiamy ich odprowadzić na start odpowiednio wcześnie, bo a nuż się zgubią i wstyd będzie?

Jak się idzie lub podbiega te prawie 10 stopni mrozu nawet nie dają się specjalnie we znaki. Gorzej gdy przychodzi czekać na nasz start. Wszyscy dzielnie przebiegają nogami, podskakują lub podbiegają w miejscu. A wszystko na rzęsiście oświetlonym boisku w połowie ogrodzonym siatką. Siatka, poza odgradzaniem startujących od oczekujących, pełni ważną rolę dystrybutora map.
Czas mija, nadchodzi 19:10. Odliczanie i start. Łapię mapę. Znowu „obrus” formatu A3. Udaje mi się zorientować , iż mam lecieć na wprost, przez wał ziemny i fosę do budynków na brzegu fortu. Na wał są schodki – ciut z boku może, ale niewiele – widząc innych ześlizgujących się w tył z wału wybieram te schodki. Jestem na górze. Teraz zbieg do fosy, więc trochę większe przewyższenie. Wokół słyszę okrzyki, słyszę radosny śmiech i widzę sporą część towarzystwa leżącą na śniegu lub próbującą utrzymać równowagę na stromym zboczu, zjeżdżającą w różnych pozycjach i w różnych kierunkach z wału – stanowczo dobrze się bawiącą! Mi o dziwo udaje się zbiec szybciej niż ślizgające się nogi, czyli w pozycji pionowej. Wydostanie się z fosy już częściowo na czterech łapach, ale także się udało. Wbiegam pomiędzy budynki. Kolejka do pierwszego PK. Oglądam na spokojnie mapę – dużo PK i wiele wielokrotnych. Aż ciężko dojrzeć który opis do którego punktu. Niestety, powoduje to szczególnie na początku długie kręcenie mapą i szukanie gdzie autor zapodział następny PK. Nieprzyzwyczajony do nieswojej czołówki nie mogę jej dobrze ustawić i mało nie rozdeptuję Bogu ducha winnego przechodnia (no cóż, gapienie się w nocy w mapę w czasie biegu tak się kończy). Na początku pracowicie odwracam mapę i sprawdzam numery lampionów. Dalej jest łatwiej – gdy trzeci raz podbija się ten sam lampion i przebiegi robią się ciut dłuższe, ale nie na tyle by się zasapać. Także przeluźnia się przede mną, bo jest kilka wariantów trasy i nie lecimy jedną grupą. Pod koniec znowu PK na wale. Tzn. myślałem, że na dole więc zbiegłem o jednen raz za daleko. Musiałem potem wdrapywać się niepotrzebnie na górę. Potem zjazd do fosy. Na tyle stromy, że nogi uciekły – zjechałem na czterech literach. Nawet całkiem szybko! Przy ostatnich PK widzę konkurencję z którą zwykle walczę i zwykle przegrywam – tym razem są o jeden czy dwa PK za mną. Przyspieszam. Gdyby nie samochód przy końcu, wyprzedziłbym na dobiegu do mety jednego zawodnika, ale zabrakło kilka metrów:-(
Teraz zgrać wyniki z chipa. Nie jest źle 2 na 3! Konkurencja (ta co na końcówce widziałem) ma gorszy czas i… BPKi! Nawet z profesjonalistą, który się zmienił kategorię wygrałem! Jak widać nasze Stowrzyszone treningi dają wyniki!



wtorek, 7 lutego 2017

Ostatni przed feriami?


Uwieńczeniem ostatniego wyczerpującego weekendu był nasz tradycyjny Stowarzyszony Trening na ZPK-ach o wdzięcznym numerku #8. Miał to z założenia być trening wypoczynkowy. Już od pewnego czasu do ZPK-ów dochodzą lampiony, tak że wkrótce pewnie słupka na trasie się nie uświadczy i trzeba będzie zmieniać nazwę;-) Teraz doszedł tylko jeden lampion, który miałem dowiesić.
Wyjechałem z pewnym zapasem czasu z domu, niestety nieprzewidziany korek spowodował, że do lasu w Międzylesiu dotarłem po 18-stej. Lampion miał zawisnąć „w samym środku trasy”, więc zostało mi go rozwiesić samochodowo. Na szczęście w pobliżu przebiega „ulica”. Wprawdzie nazwana na planie Warszawy, ale w praktyce to zwykła droga leśna. Wiadomo – zima to najlepszy czas na wycinkę drzew, więc droga rozjeżdżona przez ciężki sprzęt, obstawiona sągami wyciętych metrówek. Koleiny takie, że bałem się co chwila zawiśnięcia na nich podwoziem, gdzieś w samym środku ciemnego lasu. Ale udało się. Dotarłem w pobliże miejsca gdzie lampion miał zawisnąć, znalazłem odpowiednie drzewo i PK o numerze 400 zawisł. Teraz pędem na start, pod szkołę. Tu już mnie ścigają telefony „gdzie jesteś”. Dobrze, że byłem już na parkingu;-)
Frekwencja umiarkowana – można powiedzieć stała ekipa. Zapowiedzianych 7 osób, z tego większość podbiegających. Tradycyjnie pierwszy poszedł Mariusz, potem drugi Mariusz, następnie w las podreptała Chrumkająca Ciemność. Ja z Anią M. czekaliśmy na samą dyrekcję, która planowo miała się opóźnić.
Wreszcie ruszyliśmy. „Kierownicę” oddaliśmy w ręce (a właściwie nogi) Ani – niech się uczy i nadaje tempo. Tempo wyszło idealne do spalania tkanki tłuszczowej czyli Slow Jogging. Chwilami wydawało mi się, że marszem byłoby szybciej. Tak, że aż postanowiłem sprawdzić, ale niestety marszem zacząłem wyprzedzać towarzystwo, więc powróciłem do biegu. 
Przy klubowym PK 44 oczywiście nie mogło zabraknąć klubowego selfie! Takich okazji nigdy nie przepuszczamy. Choć tym razem wycelować komórką tak by zmieścił się słupek i my nie było łatwo!
Nie niepokojeni przez innych uczestników dotarliśmy na tyły CZD do PK 7. Tu Ania odmówiła dalszego truchtania wykręcając się skręconą kostką. Niech jej będzie. Dostała kluczyki i poszła w kierunku auta.
Nasz dwójka pobiegła dalej. Od razu przyspieszyliśmy i „na azymut” wbiegliśmy w największe w okolicy krzaki. Do tej pory Ania nawigowała po drogach, więc zawsze jakaś odmiana. Trafiliśmy na jakieś drogi wyjeżdżone przez ciężki sprzęt, a wreszcie na główną drogę przebiegającą przez las. Tu za tą drogą miał być lampion o kodzie 400, ten który wieszałem. Tu nastąpił pewien konflikt odnośnie kierunku gdzie ten lampion ma być. A grzeczności postanowiłem ustąpić kobiecie, więc pobiegliśmy w lewo. Jak łatwo się domyśleć, nie był to ten właściwy kierunek! Ale nie są to zawody, tylko trening, więc nie robiliśmy z tego tragedii. Jako ostatni zespół na trasie zabraliśmy ze sobą ów lampion i pobiegliśmy dalej. Tu spotkaliśmy wreszcie pierwszą latarkę. Mariusz S. bezskutecznie szukał słupka z numerem 42, który to ze zmęczenia „położył się” obok dołka w którym powinien stać. Ciekawe komu ten słupek przeszkadzał?
Dalej już znanymi nam z kilku zawodów ścieżkami do mety. Przy ostatnich punktach znowu zamigały nam jakieś latarki innych uczestników. Okazało się, że na metę przybyliśmy wszyscy w odstępie pojedynczych minut. Nikt się spektakularnie nie zgubił, wszyscy zadowoleni – takie odprężające treningi także trzeba czasem robić. Ale następny, ten z numerkiem #9 pewnie będzie bardziej zakręcony. Termin jeszcze do ustalenia, ale już zapraszamy!


poniedziałek, 6 lutego 2017

Wszyscy kochamy Nutellę

Niedziela – Renata dalej się kuruje, a ja mam zaplanowany test sprawnego kompasu w lasach Otwockich, na zawodach ABC OK Sport. Niedziela to podobno Międzynarodowy dzień Nutelli. Aby zasłużyć na porządny słoik czekoladowo-orzechowego kremu samo bieganie to zbyt mało. Postanowiliśmy dodać do tego TRInO. Na ogłoszenie odpowiedziała Ania K. i we trójkę (bo treningi biegowe to jak zwykle z Panią Prezes) skoro świt ruszyliśmy do Otwocka. Odebrałem dziewczyny z Rembertowa (bo tam mają dobry dojazd) i pojechaliśmy na południe.
Otwock znam i lubię – chodziłem tu 5 lat do szkoły. Tak, że od razu zidentyfikowałem dwa obiekty z trasy leżące po wschodniej stronie torów. Dodam, że mapa była raczej mało aktualna (przeterminowana tak z 84 lata), ale dziewczyny już w pociągu nie próżnowały i
 naniosły przybliżoną lokalizację PK na nowszą mapę.

Z rozpędu postanowiliśmy zaliczyć je „samochodowo”. Właściwe dało się te dwa PK zaliczyć bez wychodzenia z auta. Ja robiłem za przewodnika i opowiadałem jak wyglądał Otwock za czasów mojej młodości. W szczególności opisywałem budynek „medyka” z jednego PK, który niedawno spłonął.
Kolejne punkty były typowo piesze. Zresztą trzeba się troszkę rozruszać przed bieganiem.
Bardzo fajny i przyjemny spacer oraz... zaskakujące pytania. A to w jakich godzinach czynny jest parking w soboty, a to numer telefonu na reklamie którą zerwano. Ale Drewniaki bardzo malownicze, choć pewnie w cieplejszej porze gdy kwitną bzy i zielenią się liście na drzewach byłoby jeszcze ładniej.
Spacer poszedł sprawnie i chwilę po dziesiątej byliśmy gotowi jechać na bieganie.
  Ania oddaliła się jeszcze pospacerować po Otwocku, a my pojechaliśmy szukać Pana Tadeusza, Zosi i reszty Mickiewiczowskich klimatów.
Na starcie już z daleka widoczne lampiony i całkiem spory tłumek. Wykupiliśmy mapy, ale trzeba było poczekać na chipa SI. Bo to są całkiem porządne, „elektroniczne” zawody, a nie jakieś tam karty papierowe i perforatory! Mieliśmy czas na analizę mapy. Wszystkie 20 PK w godzinę… raczej nie damy rady. Tak bez 3 lub 4 PK byśmy pobiegli. Ale udało dopytać się, że ten limit godzinny nie grozi NKL-ką, bylebyśmy skończyli do 13, czy czternastej. Aż tak długo nie planowaliśmy – raczej jakieś 15 minut spóźnienia przy wszystkich PK. Dostałem chipa i ruszyliśmy. Wariant w lewo – tak jak planowaliśmy dla godzinnego biegu – tam jest więcej PK.
Tym razem kompas działała jak należy. Na azymut trafiałem gdzie chciałem, a pomyłki były minimalne. Trochę śniegu chrupiącego pod nogami powodowało, że jednak człowiek bardziej się męczył. Jakby biegał po sypkim piasku. Po lesie sporo wydeptanych w śniegu (starych) ścieżek – pewno pozostałość po niedawnym Oriencie. Nawet kilka punktów w tych samych dołkach! Jak zwykle trochę wyrywałem do przodu (moje „naturalne” tempo jest ciut wyższe niż Barbary), ale za to ona lepiej biega pod górki. Dopiero po połowie trasy zaczęliśmy spotykać innych uczestników. Na wydmie pomachaliśmy „Chrumkającej Ciemności”. Jak widać spodobało im się BnO i machamy im coraz częściej na trasach biegowych. Ogólnie na wydmie zaczęło robić się gęsto. Całkiem sporo uczestników musiało biegać.
Przy ostatnich PK zacząłem czuć zmęczenie. Widziałem, że Barbara także już zwalnia. Jednak dzień po dniu biegania ponad 10 km po śniegu pozwala się troszkę zmęczyć.
  Na metę dotarliśmy z czasem jakieś ok 1:26. Gdyby nie wczorajsze zawody i zmęczenie pewnie kilka minut by się jeszcze urwało. Zresztą nie biegliśmy „do upadłego”, raczej tak treningowo.
Na mecie niezawodni OK-Sportowcy przywitali nas ciastem i dyskusjami o wczorajszych przygodach z kompasem. Normalnie mój kompas staje się sławny – może go wypożyczać za duże pieniądze tym zaawansowanym zawodnikom, którzy chcą poczuć większy dreszczyk emocji, szczególnie na trasie nocnej?
Reasumując – świetnie zawody-trening. Dobrze zorganizowane, bardzo porządna mapa, chipy SI i ogólnie ochy i achy. Jak się okazuje było ponad 100 uczestników, co mówi samo za siebie. Choć mam podejrzenie graniczące z pewnością, że to Międzynarodowy dzień Nutelli dodał smaczku tym zawodom, bo na pewno sponsorował on naszą trasę TRInO po Otwocku!



niedziela, 5 lutego 2017

TRInO-InO



Po nierównej walce z kompasem nie było mi dość i wieczorem wybrałem się na „nowy” rodzaj InO, gdzie kompas nie był już potrzebny. Darek M. po sukcesie „Trzech Króli” postanowił kontynuować dobrą passę i spontaniczne zorganizował nam małą „powtórkę”. Powtarzało się miejsce startu, a zmieniły się warunki pogodowe (o dobre 10 stopni Celsjusza cieplej), miejsce mety (właściwie to samo co startu), teren (eksplorowaliśmy Stare i Nowe Miasto). Oczywiście zostawił to co charakterystyczne czyli lekką zmianę miejsca mety w stosunku do tego co na mapie.  I „nietypową” godzinę startu – nie jak zwykle od 18:30 tylko od 18:00.
Przybywszy prawie punktualnie, na starcie spotkałem raczej niewielki tłumek. Udało mi się stowarzyszyć z adoptowaną córką i poszliśmy na trudniejszą trasę TO.
Początkowe zagmatwanie mapy okazało się całkiem łatwo dopasowywalne. Fragment mapy BnO przypomniał mi o pierwszym w życiu stracie na BnO – dokładnie wycinek tej mapy! Pozostałe wycinki do dopasowania także całkiem znajome – zaraz skojarzyłem je z licznymi w tej okolicy TRInAmi, czy niedawnymi zawodami na OrtoFotoMapie. Dopasowanie okazało się łatwiejsze niż się wydawało. Znalezienie punktów w terenie także było miłe i przyjemne, choć ten na ulicy Piwnej był jakiś taki zbyt rzucający się w oczy, a na ul. Długiej dość długo szukaliśmy zdjęcia, które można by dopasować. Co tu dużo mówić, ale Ani dopasowywanie zdjęć szło super sprawnie. Ja tak szybko nie potrafię.
Zaatakował nas stowarzysz przy ulicy Podwale, ale nie daliśmy się i siłą odciągnąwszy Anię od restauracji Honoratka wykierowałem ją na właściwy PK. Uff, udało się szczęśliwie dotrzeć do mety, która tradycyjnie przesunęła się pod mury okalające Stare Miasto.  Punkcik do InO zdobyty i można odpocząć przed czekającym mnie w niedzielę testem drugiego kompasu na zawodach ABC Otwockiego OK Sportu.