sobota, 28 maja 2022

Jaga-Kora 2022 TV

Jaga Kora po raz czwarty i na pewno nie ostatni.

W myśl zasady - mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił - w tym roku na Jagę Korę zapisałam się na najkrótszą trasę - 19 km. Pewnie, że trochę mi było szkoda trasy czterdziestki, ale nie chciałam trzeci raz z rzędu być uczestnikiem specjalnej troski, czyli wlec się na końcu w towarzystwie zamykającego stawkę. Aczkolwiek - nie powiem - moi "opiekunowie" byli za każdym razem przeuroczymi i pomocnymi osobnikami. Tomek w zeszłym roku poległ na setce, więc też ciut odpuścił i postanowił biec siedemdziesiątkę.
Tradycyjnie do Rymanowa Zdroju przyjechaliśmy dwa dni wcześniej, żeby się zaaklimatyzować, pozakładać obozy przejściowe, wynająć szerpów i ogarnąć te wszystkie organizacyjne sprawy.
W piątek postanowiliśmy przymierzyć się do naszych tras, wiec wybraliśmy się na wycieczkę na Przymiarki. Poszło szybko, sprawnie i niemal bez zmęczenia, więc uznaliśmy, że jest dobrze. 
 
Tomek na Przymiarkach.

I ja też.

Wieczorem odebraliśmy pakiety startowe i pozostało tylko przygotować plecaki i wyspać się. 
Tomek startował już o szóstej rano, mój autobus wywożący na start odjeżdżał 7.50. Startowałam z łąki w Moszczańcu, skąd do Chałupy na Polanach Surowicznych mieliśmy raptem pięć kilometrów z hakiem. Po drodze mieliśmy do pokonania Wisłok i Potok Surowiczny (kilka razy), ale ani jednej górki - tylko w dół lub po równym. Bardzo mi się to podobało, bo oznaczało, że wchodząc na Polańską będę jeszcze w pełni sił.
 
Przed startem.
 
Na dany znak, po odliczeniu od dziesięciu do zera, ruszyliśmy. Starałam się biec w środku grupy i pierwsze kilkaset metrów nawet mi się udało. Potem niepostrzeżenie zaczęłam przesuwać się na coraz dalszą pozycję, aż w końcu stawka ustabilizowała się i wciąż nie byłam na szarym końcu.

Ruszyliśmy.

Już przy pierwszej wodzie powstał zator, bo nikt nie chciał sobie zamoczyć bucików. Ja bym tam chętnie cała plasnęła w wodę, ale co się będę wyrywać przed szereg. Grzecznie ustawiłam się w kolejce i po kamykach pokonałam rzekę.

Tam na środku rzeki to ja.
 
Niechęć do wody może brała się stąd, że ta edycja była wyjątkowo sucha - deszcz nie padał od dawna, zero błota, strumyki płyciutkie, więc każdy zakodował sobie, że biegnie na sucho.
Te kilka kilometrów do Polan biegłam za bardzo wesołą grupką i dopóki dystans między nami się nie powiększał, wiedziałam, że nie jest źle. Zresztą, co to jest te pięć kilometrów. Nawet tak sobie kombinowałam, że może by nie wchodzić na punkt żywieniowy, tylko od razu lecieć na Polańską, ale przypomniałam sobie, że przecież muszę zaliczyć punkt pomiarowy, żeby nie wypaść z systemu.

Mijam pomiar czasu.
 
W Chałupie pierwszą osobą na jaką się natknęłam była Gosia, z którą nie widziałyśmy się już chyba ze dwa lata (jak nie lepiej).  Po powitaniach i złapaniu smakołyków ze stołu, zaordynowałam krótką sesję fotograficzną, łyknęłam kubek coli i nie tracąc więcej czasu ruszyłam na spotkanie Strasznej Góry.

Punkt żywieniowy na Polanach Surowicznych.
 
W sumie w Polańskiej najgorsze jest to w miarę łagodne podejście przed dojściem do lasu. Ono niby łagodne, ale ma taki wredny kąt nachylenia, że mi bardzo nie pasuje. Do tego kiedy przygrzewa słońce, nie ma się gdzie przed nim schować, człowiek się piecze, a wiadomo, że człowiek pieczony, to człowiek bardzo powolny. Szłam więc krok za krokiem, ale starałam się nie robić przystanków i tylko jak mantrę powtarzałam w myślach - niech spadnie deszcz, niech spadnie deszcz... W zeszłym roku właśnie dzięki odgórnemu chłodzeniu bezproblemowo i sprawnie weszłam na szczyt.
Gdzieś w połowie podejścia, jak zawsze, usadowił się fotograf. Usiłowałam już z daleka przybrać radosny wyraz twarzy, ale najwyraźniej z mizernym skutkiem, bo fotograf zawołał:
- Uśmiechnij się!
Robiłam co mogłam i któraś próba w końcu się udała (no, mniej więcej). Oto efekt:
 
Uśmiechnij się! - próba jedenasta.
 
Z kolei przy wejściu do lasu kazałam sobie trzasnąć tradycyjną fotkę z buhajem, bo robię co roku, więc w sumie to już taka nowa świecka tradycja.

"Proszę nie zbliżać się do stada - w stadzie znajduje się buhaj."

Przy buhaju zaczęło kropić. Moje prośby, z lekkim opóźnieniem, ale zostały wysłuchane. Im mocniej padało, tym szybciej szłam pod górę. Niestety, tak się skupiłam na prośbach o deszcz, że zupełnie zapomniałam o prośbach o jego zakończenie i niemal do samej mety padało mi na głowę - raz mocniej, raz słabiej. Na leśnym kawałku Polańskiej po raz pierwszy w życiu udało mi się kogoś wyprzedzić i to dodało mi skrzydeł. Tuż za Polańską wyprzedziłam kolejną grupkę, chociaż akurat ci zawodnicy, gdyby chcieli, polecieli by dużo szybciej. Na szczęście nie chcieli:-)
Na odkrytym odcinku za Jawornikiem znowu usiłowałam wdzięcznie szczerzyć się do aparatu i nawet pomachałam, żeby mnie fotograf nie zignorował. No i udało się - mam fotkę z trasy.

Coraz mniej pada - lasy zaczynają parować.

Jakieś cztery, pięć kilometrów przed metą organizatorzy jak co roku postawili w lesie duże lustro, żeby każdy mógł się doprowadzić do porządku, bo co im na metę będą wpadać jakieś rozczochrane, czy rozmazane i brudne osobniki.
 
 Pod koniec trasy to już byłam trochę niewyraźna.
 
Na polanach w okolicach Wołtuszowej dostałam takiego przyspieszenia, że chyba pobiłam swój rekord życiowy. W sumie to tak trochę przez przypadek, bo jak się rozpędziłam z górki, to już za nic nie mogłam wyhamować i tak leciałam z obłędem w oczach modląc się, żeby się tylko nie potknąć i wyhamować nie na drzewie i najlepiej w jednym kawałku. Udało się, a przy okazji przegoniłam kilka osób, które bały się biec tak szaleńczo w dół. Dodatkowo o mało nie stratowałam fotografa, który usiłował mi cyknąć fotkę, ale najprawdopodobniej wyszłam w formie rozmazanej plamy.
Został mi jeszcze ostatni stromy zbieg w dół w lesie, gdzie usłużni spacerowicze przestrzegali mnie, że ślisko i żeby uważać, potem ostry zawijas i zaraz asfalt prowadzący już na metę. Ponieważ miałam trochę nadrobione tymi zbiegami, nie spieszyłam się zbytnio, to znaczy biegłam, ale nie do wyplucia płuc. Co jakiś czas przeganiali mnie zawodnicy z innych tras (tak, tych dłuższych i dużo dłuższych), więc odwracałam się słysząc tupot. Kiedy meta była już w zasięgu wzroku, znowu zerknęłam do tyłu i ze zgrozą zauważyłam dziewczynę z mojej trasy, którą na zbiegu zostawiłam daleko w tyle. O, nie! Łatwo skóry nie oddam!  Zerwałam się jakby mnie kto w tyłek dźgnął żywym ogniem, niestety - ona też. Widzowie zaczęli nas dopingować, bo pewnie jeszcze nie widzieli tak zażartej walki o jedno z ostatnich miejsc. Kilka kroków przed metą, kiedy każdy zaczyna hamować widząc przed sobą kibiców tuż za linią mety, ja jeszcze przyspieszyłam nie przejmując się czy kogoś rozdepczę i tym sposobem wygrałam o SEKUNDĘ. A może po prostu koleżanka widząc moją determinację pozwoliła mi wygrać? Grunt, że zabawa była przednia.
Po odebraniu medalu (każdy dostawał) i przydziałowych napojów szukałam miejsca gdzie by usiąść, bo po tym finiszu ledwo stałam, a tu nagle koło mnie pojawił się Paweł - zamykający stawkę sprzed dwóch edycji, dzięki któremu nie umarłam wtedy na Polańskiej. Widać nasza wędrówka była już znana wśród jego znajomych, bo towarzyszącej mu koleżance przedstawił mnie slowami:
- To ta pani, co ci opowiadałem ...
Fajnie zakończyć trasę miłym spotkaniem.
Na pozowanej fotce, po chwili odpoczynku, wyszłam lepiej niż na autentycznym wręczaniu medalu, to lepiej patrzcie na tę:

Na mecie.
 
Na mecie byłam już przed dwunastą, więc do powrotu Tomka miałam jeszcze masę czasu. Zjadłam przydziałowe pierogi i wróciłam na kwaterę wypięknić się na powrót męża. W Internecie śledziłam gdzie w danej chwili przebywa, ponieważ uczestnicy jego trasy byli wyposażeni w trackery. Na metę ruszyłam, kiedy dotarł do Wołtuszowej. Jakoś wydawało mi się, że szybko myknie ten ostatni kawałek, a czekałam i czekałam na niego. O, tak się stęskniłam:
 
Wrócił cały i żywy!
 
Wybór najkrótszej trasy w tym roku był dobrym posunięciem. Co prawda na widok uczestników z innych tras (zwłaszcza czterdziestki) trochę mi było żal, ale wiem, że nie dałabym rady dobiec inaczej, jak z obstawą, a i to nie takie pewne. 
Teraz mam dylemat - ostro trenować do czterdziestki za rok, czy ostro trenować, żeby poprawić wynik na dziewiętnastce? Jedno jest pewne - ostro trenować!
A za dwa lata już na pewno będę na pudle, bez względu na wybór trasy - w tym roku na mojej trasie była jedna weteranka, a na czterdziestce nie było żadnej. I w tym upatruję swoją szansę:-))))

środa, 18 maja 2022

Test nowych butów czyli Wiosenne 360

Moje ukochane buty umarły. Definitywnie. Kupiłem nowe. Pierwsze były stanowczo za wąskie – musiałem jechać pod Górkę Kazurkę i szukać modelu pasującego do mojej stopy. Coś tam przymierzyłem, dopłaciłem i stałem się posiadaczem obuwia z wyższej półki. Obuwie założyłem w domu, pochodziłem z godzinę – wydają się dobre. Ale warto by je przetestować w walce. Padło na Wiosenne 360. 

Lubię Wiosenne 360, bo blisko, bo dużo na BnO i od niego zaczynałem przygodę z dłuższym dystansem (pierwsze 25-tka). Problem w tym, że tydzień po Wiosennym mam Jagę-Korę. Buty obetrą, albo coś przeszarżuję i jestem ugotowany. Niby zapisałem się wcześniej, ale z nastawieniem, że albo wystartuję, albo nie, albo skrócę dystans. Zresztą oprócz butów warto sprawdzić jak idzie na dłuższym dystansie – w tym roku zrobiłem tylko jedną 50-tkę i nie szło mi na niej jakoś szybko . Zapisany – wystartować trzeba. Na Wiosenne zapisała się także Barbara - kobieta po przejściach (tydzień wcześniej biegała 24godzinny rogaining), która ostatnio gustuje w startach w zespole zdecydowanie żeńskim. Umówiliśmy się, że zobaczymy czy uda nam się pokonać cały dystans. 

W Osiecku – jak to już tradycyjnie na Wiosennych – wszyscy szukają bazy. „Baza” w osobie organizatora niespiesznie snuje się po terenie i twierdzi, że zaraz wszystko będzie. Mija chwila i powstaje sprawnie nadmuchana brama startowa. Igor pojawia się w wiatach i wydaje chipy SI. TAK – można zrobić 50-tkę na SI! Oczywiście nie wszyscy bywalcy wiedza o co chodzi z chipami, ale daje się to ogarnąć. A kolejka do biura całkiem spora – w zapisach przez długi czas były pustki, ale dobiło w ostatniej chwili uczestników na 25-tkę i trasy rowerowe. 

Wreszcie odprawa. Żadnych informacji o bagnach, rzekach do przepłynięcia i innych takich atrakcjach. Jedyną ciekawostką był PK 28, umiejscowiony na nosku, którego poziomnice nie wyszły zupełnie na wydruku mapy głównej. Ilona pokazywała powiększenie na ekranie laptopa i zalecała sfotografowanie sobie tego obrazka telefonem – ot nowoczesność w PMnO;-) 

O co chodzi z tym PK38

Dostaliśmy mapy w ilości hurtowej (3 szt. + opisy na łebka), ustawiliśmy się do zdjęcia i ruszyliśmy lekko spóźnieni. Zgodnie z założeniem, że możemy nie zrobić wszystkiego (dodatkowo nietypowy limit jak na TP50 tylko 9 godzin), zapadła decyzja najpierw BnO (16 PK z BnO + 3 PK z mapy głównej), a na deser pozostałe 6 PK z północnej części mapy głównej. Jak byśmy coś odpuszczali to zyskujemy dużo kilometrów, a tracimy mało niezaliczonych PK. 

Przed startem - zdjęcie organizatora

Wybiegamy z Hotelu pod Sosnami i skręcamy w lewo. Razem z nami skręca także bezpośrednia konkurencja czyli Wydry. Wydry to młodość, nadają zabójcze tempo rzędu 5:00 – 5:30min/km. Wstyd zostać w tyle, więc biegniemy. Dziwnie przypomina mi to czwartkowy trening, gdzie biegałem właśnie 5:30 (na tartanie) z tętnem 155 3x10 minut…. PK 40 i wpadamy na pierwszą mapę BnO i biegniemy do PK 54. Wydry gdzieś zniknęły, teren mniej nadający się do szybkiego biegania, czas zwolnić. Na mapie 1:10000 to się inaczej biega. Oszem PK 58 chwilkę szukaliśmy w większym towarzystwie, ale był w promieniu 20 m, tyle że ukryty w jakimś jałowcu. No i jeszcze PK 64 – tu chwilę zeszło nie tylko nam – lampion leżał w niepozornym dołku tak, że stojąc dwa metry od niego, nic nie było widać. A dołków na mapie było znacząco więcej w terenie… W każdym razie co chwila spotykaliśmy konkurencję na punktach. Dopiero po ostatnim na pierwszej mapie PK 61 oderwaliśmy się od konkurencji. Wydry chyba opuściły na początku PK 54 i odbiły w lewo. Przez sprytnie umieszczony „pomiędzy mapami” PK 41 przechodzimy na drugą mapę BnO. Co niektórzy na mecie (z trasy 25km) nie zauważyli tego PK i musieli po niego wracać na koniec;-) 

Na drugą mapę BnO wkroczyliśmy już bez towarzystwa, czasami mignął jakiś rowerzysta. I przy PK 50 spotkaliśmy rodzinkę z wózkiem - także uczestników. Odważni! Bo ogólnie sucho i wszędzie mazowieckie piachy w pełnym rozkwicie. 

Problemem był przebieg pomiędzy PK 49 i PK 48. Po kresce. Niestety jeżyny po pas. Trzeba było obejść, ale za późno na to wpadliśmy. 

InOstrada do Górek

Definitywnie opuszczamy mapy BnO. InOstrada. Rowerzyści, rodziny z dziećmi na krótszych trasach, piknik pod PK 37 w Górkach – pomnikowym dębie. Na liczniku jakieś 19 km i „tylko” 6 lampionów do mety. Wydaje się tak blisko… Mierzymy na mapie – wygląda, że to ok 18 km. Coś krótko – czyżby miało wyjść poniżej 40km? Niemożliwe. Po chwili mierzymy jeszcze raz – nie zauważyliśmy PK 31 w lewym górnym rogu mapy. To zdecydowanie dodaje kilometrów. Ale i tak wyjdzie ciut mniej niż 50 km. Pewno dzięki mapom BnO i chodzeniu „na kreskę” troszkę zyskaliśmy. 

PK 38 (ten z niewidocznymi poziomnicami) okazuje się łatwy do znalezienia. Owszem, drogi wokół mało się zgadzały, ale informacja „nosek” wymagała górki, a tych nie było wiele w okolicy. Tu spotykamy osoby idące w przeciwnym kierunku. Mamy 22 km, więc wszystko się zgadza. 

Najdłuższy przebieg do PK 33. Udaje się dobrze wynawigować przez Grabiankę. Robi się gorąco – liczyliśmy na jakiś sklep z zimną colą – niestety nic takiego nie widać;-( 

PK 33 mulda – piękne obniżenie w jagodowiskach i typowym mazowieckim sosnowym lesie oświetlonym wiosennym słoneczkiem. Dla takich widoków warto startować w 50-tkach! 

Okolice PK 33

PK 32 za Ponurzycą – także sklepu nie udało się znaleźć, a słonko grzeje coraz mocniej. Zostały 3 PK do mety. 

Do PK 31 na mapie prowadzi plątanina dróg. Lecimy tą co najbardziej pasuje wg wskazań kompasu. Szeroka, wygodna, tylko trochę piaszczysta. Coraz bardziej piaszczysta. Wygląda jakby „wyorał” ją jakiś spychacz – pionowe różne boki o wysokości 40-50cm, w środku równy piasek. Czasami wręcz zamieciona jakby przejechała po niej brona i Indianie z kocem dla zacierania śladów. Czasami widać ślady koni. I najważniejsze – ten piasek w środku – sypki, głęboki, suchy – grzęźnie się po kostki! Męczarnia! Ale czasami widać ślady tych co podążali w przeciwną stronę – więc wiadomo to najlepsza droga. Chwilami da się iść bokiem, ale jednak większość trasy należy brnąć w tym piachu. Wygląda to jak specjalna droga dla koni – zastanawiam się, czy konikom wygodnie jest biegać po takim piasku… 

Uff, wreszcie koniec męczarni. Asfalt – czas wysypać piasek z butów. Mija nas Tomek Pryjma wracający z PK 31 – czyli ma jakieś 2-2,5 km przewagi. Lecimy na PK 31. Okazuje się, że jest to wieża widokowa w rezerwacie Całowanie. Trzeba kiedyś tu wrócić pozwiedzać, bo wygląda całkiem fajnie. Wracając z wieży spotykamy Marcina Krasuskiego pędzącego na rowerze. Trasa rowerowa jest silnie obsadzona – takie małe rowerowe MP. Zastanawiamy się czy wygra, jak zwykle, Piotr Buciak (na Mazowszu zwykle deklasuje rywali), czy może Marcin Krasuski pokaże swoją orientalistyczną siłę? A może Darek Bogumił? 

Dalej już zupełnie banalne punkty. Asfalt, droga leśna, wiadukt pod torami i PK 35. Tyle że wszystkie drogi leśne mocno piaszczyste. To męczy i zniechęca do biegania. Jak widać spokojnie damy radę zaliczyć wszystkie PK i to w niezłym czasie – gdzieś koło 7 godzin. Buty nie obcierają, więc jest fajnie.

Klubowy kilometr: 44,44

Jeszcze ostatni PK – zakręt rowu. Jest sucho i rów jest suchy. Okoliczna łąka także. Decydujemy się na dobieg do mety po kresce, przez te suche łąki. Znajdujemy drogę, której nie ma na mapie – zawsze to łatwiej. Zegarek wskazuje 7 godzinę, wbiegamy na teren hotelu. Sprint do dmuchańca z metą i odpikanie końca. Zegar wskazuje 7 godzin i naście sekund. Skoro start był odtrąbiony z około minutowym opóźnieniem rzeczywisty czas poniżej 7 godzin. No, no - rekord świata;-) 

Meta - zegar chodzi w swoim rytmie;-)

Barbara jest bezsprzecznie pierwszą kobietą na mecie. Ja jestem zdaje się czwarty, to także nieźle. Obiadek, puchar dla Barbary i zbieramy się do domu. Na metę dobiegają kolejni, jak już wyjeżdżamy wpadają na metę Wydry.
Następnego dnia wychodzi, że jednak jestem na podium. Zwycięzca okazuje się nie zauważył PK 31 na mapie (pisałem, że my także w pierwszej chwili go nie zauważyliśmy) i go pominął. Teraz czeka mnie, jak i resztę podium, procedura rotacji trofeów i dyplomów;-) Jak już dotrze do mnie odpowiedni zestaw, pochwalę się zdjęciem z pucharem;-) 

A wszystko można obejrzeć w TV: 


środa, 11 maja 2022

A miało być tak pięknie… czyli UNTS CUP 2022

Kolejny weekend po Bukowa Cup. Renata ucieka do Raju (Słowackiego), ja zapisuję się na UNTS Cup. Niby impreza regionalna (taka o randze 0,7), a tu zapisanych ze 150 osób… 

Sobota - dwa biegi w miejscu specyficznym, tam gdzie rok temu na Mistrzostwach Polski gubiliśmy się po nocy w bagniskach i pokopalnianych kopczykach. Czas poznać te miejsca za dnia;-). 

Dojazd - o dziwo bez korków, ale na miejscu nie ma już gdzie zaparkować: autokary, samochody, piknik niczym przedłużona majówka - jak to na zawodach na orientację. Nie ma agrafek i numerów przypinanych do piersi – ot, idziemy na start we właściwej minucie i hulaj dusza;-). Moja minuta to 11:21. Pogoda super, las przy starcie super – wszystko super. Staruję razem z Mateuszem. 

Wchodzimy do boksu startowego

Ustaliliśmy, że jego pierwszy PK to mój drugi. Oba obok siebie zresztą. Staram się biec mniej więcej za nim, ale cóż- Mateusz to inna liga i stanowczo mniejszy PESEL;-). Przebiegam linię energetyczną, przecinam jakieś ścieżki, wreszcie wyraźniejsza droga i szukam jaru. Niby jest jakieś obniżenie, ale jakieś takie łagodne i coś za bardzo w prawo. Ale cóż pozostaje - skręcam i szukam lampionu. Efekt jest taki, że wracam do linii energetycznej. Patrzę uważniej na mapę (wzrok już nie ten), dostrzegam że po drodze jest kilka nibyścieżek, których wcześniej nie dostrzegłem i po prostu szukałem lampionu za blisko. Można powiedzieć, że już po rywalizacji - lista startujących w mojej kategorii wiekowej jest dość imponująca i te kilka minut straty jest nie do odrobienia. 

Tak szukałem PK1

PK 2 - malownicze skałki, do PK 3 za bardzo się rozpędzam i przebiegam ścieżkę – dogania i przegania mnie konkurencja startująca po mnie. Do PK 5 znosi mnie z azymutu – kolejne strata;-( Nie mogę trafić w PK 7 - coś mnie dzisiaj znosi z azymutu jak pijaną kurę;-(. Do PK 8 postanawiam drogami – przy tym znoszeniu powinno być szybciej – tyle, że na ścieżkach mnie także znosi i dodaję kolejne niepotrzebne minuty:-( Spotykam grupę błąkających się bezradnie mundurowych. Bo dzisiaj rozgrywane są także mistrzostwa służb mundurowych w BnO. Część startujących wyraźnie z łapanki: na starcie tłumaczyli im do czego służy kompas, jak czytać mapę, ale jak widomo jedno tłumaczenie nie wystarcza. Niestety, nie wystarcza pokazanie takiemu zawodnikowi palcem na mapie gdzie jesteśmy – dochodzą do tego pytania: „Czy piątka to w prawo, czy w lewo? A szóstka?”
PK 9 - wkraczamy w pogórnicze kopce i doły pełne wody. PK 10 ma być tuż obok. Ustawiam kompas i podbiegam w kierunku przez niego wskazywanym. Jest kopczyk, nie ma lampionu. Na sąsiednim także. Szukam w grupie. Właściwie to co chwila ktoś się pojawia z obłędem w oczach rzucając numer lampionu z nadzieją, że ktoś go znalazł. Płonna ta nadzieja. My znajdujemy, tylko jakieś nie nasze. Dopiero czesząc wszystko w akcie desperacji znajdujemy ten właściwy – a był tuż obok, tyle że ukryty za jakimś zwalonym drzewem;-) 

Tak szukałem PK10

Na kolejne PK azymutem i tradycyjnie mnie znosi raz w lewo, raz w prawo… rozregulowałem się całkowicie. Docieram na metę, sczytuję się, a tu NKL. Ominąłem PK 6 – był tuż obok PK 5 na bardzo podobnym elemencie i paluszek mi się „omsknął” i przeoczyłem, choć przebiegałem kilka metrów od lampionu. Szkoda;-( Choć i tak przy tej ilości pomyłek byłbym prawie na szarym końcu;-( Zamiast nominalnych 4,3 km przebiegłem prawie dziewięć! 

Start sztafet - zastanawialiśmy się czy ktoś wbiegnie w tłum na zakręcie...
 

Trochę odpoczynku, obiad i czas na etap 2. Start i meta w bazie, bo połączony ze sztafetami WOM i mundurowymi. Staruje jako drugi w swojej kategorii. Nie lubię jak mnie wszyscy gonią (i przeganiają). 

Do boxu startowego w doborowym towarzystwie
 

Mapa taka „mikroskopijna” i teren pełen sławetnych kopczyków pokopalnianych i dziur z wodą. Będzie się działo! Najpierw ruszyły sztafety, ja jakieś 10 minut później. Wokół krzaki i las mało przebieżny. Biegnę ścieżką ze wszystkimi, ale kierunek jakiś nie taki. Pojawiają się kopczyki. Jestem jednak za bardzo na wschód. Odbijam, ale strata ze 2 minuty – to może być decydujące przy middlu. 

Tak to jest biec za tłumem - po "tej drugiej" ścieżce

Dalej idzie fajnie aż do PK 6. PK 6 na terenie usianym niebieskimi kropkami. Znowu zawodzi kompas - pakuję się w mokre i kolejne 4 minuty straty zanim przebrnę przez bagnisko. 

Kilka kolejnych PK ścigam się z Piotrkiem z M45. Niby dobrze, ale te 6 minut straty… Po drodze lampion o kodzie 132, tuż obok PK 10 z etapu pierwszego. Szukając PK 10 na etapie 1 znalazłem znacznik pod ten lampion z etapu drugiego   teraz było znacznie łatwiej. Efekt - miejsce szóste. Gdyby nie było tych dwóch wtop, byłaby szansa na walkę o podium. Grunt, że nie ma NKL-ki. Jutro się odgryzę. 

Dzień drugi – niedziela. Nowa mapa i to w „moim mieście”. Niby 15 km od domu, ale to jednak „mój las”. Stanowczo wolę lasy przebieżne – w trudnym terenie, nauczony doświadczeniem, nie biegam po gałęziach – wolę przegrać, niż znowu uszkodzić sobie kostkę. 

Widok na pusty jeszcze start E3
 

Staruję w drugiej minucie startowej. Las jeszcze niewydeptany. Ruszam z jakimiś dzieciakami. Lekkie zawahanie przez PK 1, ale idzie dobrze. Tak lubię - jestem sam w lesie. I taki zadowolony biegnę, aż przychodzi PK 7. 

Taki las lubię....
 

Znaczy, nie trafiam na PK 7, ale na PK 8. Wrrr. Wracam szybciutko na siódemkę i znowu na ósemkę po własnych śladach. Ustawiam azymut i na PK 9. I znowu nie trafiam. Gorzej, że na nic nie trafiam. Błąkam się bezradny niczym zawodnik ze służb mundurowych z w sobotę… Wreszcie się lokalizuję i znajduję lampion. Niestety, także konkurencję która wystartowała ze mną. 

Wtopa na PK 7 i PK 9
 

Dalej biegniemy już w grupie. Późniejsza analiza międzyczasów wskazuje, że do PK 7 biegłem na 3-cim miejscu i co najmniej tak dobiegłbym do mety. 

Stanowczo UNTS CUP należy uznać z potrójną porażkę;-( 


 


 



 


niedziela, 8 maja 2022

Bukowa Cup - etap 5, czyli spacerkiem i na luzie.

Na ostatni etap już mi się w ogóle nie chciało iść - byłam zmęczona i totalnie niewyspana, bo nasza kwatera mieściła się tuż przy sporym skrzyżowaniu z tramwajem i szalonymi motocyklistami i po kilku nocach funkcjonowałam już w trybie zombi. Ponieważ rano wymeldowaliśmy się i już z całym tobołem jechaliśmy do stanicy, to praktycznie nie miałam jednak wyjścia - będąc w bazie zawodów, głupio nie wyjść na etap.
 
 Szykuję się do wyjścia.
 
Dojście na start znowu było dłuuugie - 2 kilometry. Tym razem ja startowałam jako pierwsza z naszej dwójki, więc Tomek odprowadził mnie do zakrętu, pomachałam mu i powlokłam się dalej niczym skazaniec.

Dalej idę sama.


Już na starcie było pod górkę.
 
Tym razem wyszłam z jeszcze większym zapasem czasu, więc na starcie mogłam chwilę posiedzieć na zwalonym drzewie i podjąć ostateczną decyzję co do startu. Nie no, oczywiście, że nie odpuściłam. 
Problemy zaczęły się już przy pierwszym punkcie. Niby ruszyłam na azymut, starałam się iść po kresce, ale jakoś coraz bardziej znosiło mnie w prawo, w coraz większą roślinność. W sumie wystarczyło ze zrozumieniem przeczytać mapę, żeby nie pchać się w gęstwinę. W pewnej chwili przyuważyłam innych zawodników - co z tego, kiedy jeden był po prawej, a drugi po mojej lewej stronie. No to przecież się się nie rozdwoję, żeby sprawdzić, co tam który znalazł. W końcu postanowiłam iść sobie tak dalej przed siebie, tylko już nie po krzakach i w najgorszym wypadku dojść do linii energetycznej i od niej się namierzać. Pomysł okazał się całkiem dobry, bo punkt faktycznie stał jeszcze ciut wyżej, a obok niego kręcił się fotograf, a fotograf to już całkiem dobry naprowadzacz.

Gdzieś w okolicach PK 1.
 
Po porażce z jedynką nie miałam już motywacji do wysilania się i dalej ruszyłam na zupełnym luzie. Do dwójki bardzo starałam się nie zejść z azymutu (głownie żeby nie nadkładać kilometrobłądzeń) i w miarę się udało, w każdym razie nie miałam problemów ze znalezieniem lampionu. Od dwójki do trójki prowadziły ścieżki, z których co prawda pierwsza zaczynała się tak trochę nigdzie kawałek za dwójką, a druga kończyła się nagle przed trójką, ale udało mi się w nie wstrzelić.
Czwórka i piątka były na górkach, a ponieważ reprezentacja górek w tym terenie nie była liczna, więc  ciężko było je przegapić. Szóstka na końcu rowu przy samej ścieżce to tylko formalność, do siódemki po ścieżkach, a na koniec namierzyłam się z rogu ogrodzenia, żeby mieć stuprocentową pewność trafienia. Do ósemki jeszcze bardziej ścieżkami, a nawet wręcz drogą i tak mi się spodobało, że nawet pobiegłam trochę, zupełnie zapominając o postanowieniu luzowania. Dziewiątka również była ścieżkowa i łatwa, a potem został tylko ostatni punkt na rogu ogrodzenia bazy. Punkt był ostatni, ale chyba najtrudniejszy do przebycia ze względu na jeżyny i powalone drzewa. Szło powolutku, bo bardzo nie chciałam się przewrócić, zresztą nie miałam żadnego powodu żeby się spieszyć. Miejsce na pudle i tak miałam zagwarantowane i wystarczyło tylko dotrzeć do mety. Udało się bezstratnie.
W bazie skorzystałam z małego ruchu w umywalniach i wykorzystałam ostatek ciepłej wody żeby się wykąpać. Ponieważ medalacja miała się rozpocząć wkrótce, postanowiliśmy na nią zostać, mimo że przed nami była długa podróż.

Właściwy człowiek na właściwym miejscu:-)

W sumie to była całkiem miła impreza i tylko szkoda, że nasze kategorie były tak mało obsadzone. Zawsze to fajniej ścigać się z kimś, a nie tylko z samym sobą. Tak, że ludzie - przyjeżdżajcie w przyszłym roku, bo będzie jubileusz, to organizatorzy jeszcze bardziej się postarają (wydłużyć dojścia:-)))
 
Mój ślad.
 

piątek, 6 maja 2022

Bukowa Cup - etap 4, czyli padam do nóżek.

Na czwarty etap wróciliśmy do Stanicy Harcerskiej w Binowie, ale znowu do startu mieliśmy daleko - 1800 metrów. Nauczona doświadczeniem z drugiego dnia, postanowiłam, że wyjdziemy tak wcześnie, żeby można było doczołgać się tyłem i to z przystankami po drodze. Powiedzmy, że prawie się udało, w każdym razie nie musieliśmy biec. 
 
W drodze na start.
 
Dotarliśmy na tyle wcześnie, że zdążyłam odpocząć, więc było dobrze. Pół trasy miało być po górkach, pół po jeżynach, czyli jak nie urok (znaczy urokliwe górki) to przemarsz wojsk. Miałam jednak ten komfort, że w swojej kategorii startowałam samiuteńka, więc mogłam mieć pewność, że nikt mi nie dokopie. Chociaż raz:-)

Minuty startowe warto sprawdzić nawet kilka razy.
 
Punkt pierwszy  stal na górce, ale nie na samym szczycie i z dość łagodnym podejściem i oczywiście na karpie. Wzięłam go niemal po kreseczce. Dwójka na tej samej górce, ale biegło się do niej szczytem, więc prawie bez przewyższeń. Do trójki w dół na koniec rowu, czyli łatwizna i nawigacyjna i techniczna. Zaczęło mi się nawet bardzo podobać, bo teren piękny, punkty wchodziły - żyć, nie umierać.
Czwórka była dość daleko od trójki, a między punktami rozciągał się teren praktycznie bez przebieżności. No dobra, były połączone ze sobą polanki i wyraźnie widać było, że ludzie już tamtędy przechodzili. Ponieważ w otaczającą roślinność i tak nie dawało się wbić inaczej, ruszyłam więc po śladach, byle dojść do ścieżki. Wyszłam idealnie na skrzyżowanie skąd kolejną ścieżką, a potem drogą i znowu ścieżką mogłam dojść na sam punkt. 
Piątka służyła tylko do przejścia z jednego fragmentu mapy na drugi, bo stała na skrzyżowaniu dróg i żadnej nawigacji nie trzeba było stosować, żeby ją znaleźć. W ogóle coś podejrzanie łatwa wydawała mi się ta trasa.
Do szóstki musiałam wspiąć się stromo, ale krótko w górę, zejść ciut z drugiej strony i znaleźć odpowiednią karpę. Szczęśliwie wyszłam idealnie na nią. Fart mnie nie opuszczał. Za szóstką dopadł mnie jakiś zagubiony zawodnik z tradycyjnym pytaniem: gdzie ja jestem? Okazało się, że zniosło go dość solidnie i bardzo nie był tam, gdzie powinien:-)
Do siódemki trzeba było przejść między dwoma jeziorkami (no, powiedzmy - między jeziorkiem, a bagienkiem) oraz pokonać ciek wodny, na szczęście chwilowo bezwodny. Potem jeszcze kawałek po kresce i wprost na lampion. Nie za prosta ta trasa?
Ósemka była daleko i miałam dylemat jak najlepiej do niej dojść - czy zejść niżej i poruszać się brzegiem bagienka, czy raczej iść zboczem, a może podejść pod linię energetyczną i wzdłuż niej? W efekcie poruszałam się chaotyczną, zygzakowatą linią, bo nie mogłam się zdecydować. Po drodze w oddali przyuważyłam Tomka i darłam się tak głośno, aż pomachał do mnie. Ósemka była za drogą, do której w końcu dotarłam, oczywiście na karpie i w totalnie zajeżynionym terenie. Fart mnie nie opuszczał i lampion znalazłam od pierwszego kopa. Potem kawałek przedarłam się pod linią, do słupa, bo od niego planowałam się dalej namierzyć. Pomysł sprawdził się dobrze i w sumie jedyną trudność stanowiła agresywna roślinność.
Został już tylko jeden punkt, na rogu ogrodzenia stanicy i wszyscy podążali w tym kierunku. Na mapę nie było już co patrzeć, raczej pod nogi. Dogoniłam Staszka i chcąc wykazać się uprzejmością planowałam przynajmniej się przywitać, ale co sobie będę żałować - wzięłam i rymnęłam przed nim na twarz. Ja wiem, że to raczej panowie padają do nóżek, ale w końcu mamy równouprawnienie, prawda? Ponieważ jednak czas gonił, szybko poderwałam się i ruszyłam dalej.
Tomek już był w bazie. Co prawda startował kilka minut przede mną, ale miał dłuższą trasę, więc nie byłam wcale pewna fotki z mety, ale sprężył się jak widać.

Szybko! Szybko!

Muszę się pochwalić, że całkiem przyzwoicie wyszedł mi ten etap - nigdzie się nie zgubiłam, nie narobiłam baboli, których musiałabym się wstydzić, uratowałam zagubionego człowieka, z braku konkurencji w swojej kategorii prześcignęłam Hanię, a że czas miałam gorszy od wszystkich czternastek biegnących tę samą trasę? Cóż - młodość....

Wyjątkowo ładny przebieg.
 

czwartek, 5 maja 2022

Bukowa Cup - etap 3, czyli slalom między karpami.

Po sobotnich górkach niedziela zapowiadała się lajtowo, bo dystans pozostawał ten sam, ale teren miał być płaski, aczkolwiek jak ostrzegał organizator mocno użytkowany gospodarczo oraz pełen wiatrołomów. Przed startem nie zdawałam sobie sprawy co to oznacza w praktyce, więc byłam pełna nadziei na dobry wynik.
Baza zawodów na niedzielę przeniosła się na dziką plażę nad Jeziorem Binowskim i już sam dojazd na miejsce dostarczył nam niezapomnianych wrażeń. Nad jeziorem było bardzo przyjemnie, woda wyglądała na czystą, tylko temperatura nie zachęcała do kąpieli.
 
Niby meta, ale jeszcze przed startem. Po lewej stronie jezioro.
 
Tym razem do miejsca startu było jedyne 600 metrów dojścia, więc nie groziło to wyeksploatowaniem się przed czasem, jak poprzedniego dnia. Tomek pomaszerował na start pierwszy, ja 20 minut po nim.
Już przed pierwszym punktem zorientowałam się, że bieg wcale nie będzie lekki, łatwy i przyjemny i jak bardzo autor trasy wykorzystał zastane okoliczności przyrody, czyli wiatrołomy. Mapa cała była najeżona  zielonymi iksikami, ale śmiem twierdzić, że nie udało się nawet w połowie oddać tego, co widziałam w lesie. Zanim znalazłam lampion PK 1 musiałam obejrzeć i pokonać górą bądź naokoło kilka powalonych drzew.
PK 2 był dość daleko, żadnej drogi ani ścieżki z której można by skorzystać, więc pozostawało tylko podążanie za wskazaniami kompasu, czyli w sumie to, co lubię i co wychodzi mi najlepiej. Podłoże niestety nie sprzyjało bieganiu, bo albo pełno gałęzi pod nogami, albo jeżyny, albo powalone drzewa, a najczęściej wszystko naraz. Kiedy dotarłam do rowu, postanowiłam już się go trzymać, bo lampion miał stać na jego końcu. I tak też było.
Na upartego do trójki można było pobiec ścieżką (kończącą się w gęstwinie) a potem leśną drogą, ale wybrałam azymut, a żeby nie było za łatwo przedzierałam się po lewej stronie kreski, bo tam było więcej chaszczy. Ja to umiem wybrać najciekawszą drogę.
Czwórka miała być przy drodze, na kamieniu. Już z daleka wypatrzyłam lampion i tylko zastanowiło mnie dlaczego fotograf nie stoi przy nim, tylko bardziej na lewo. Ponieważ z fotografem po sobotniej podmianie rączej łani na starą babę miałam na pieńku, więc olałam go i biegłam swoje.  Moje okazało się nie moim, tylko lampionem stowarzyszonym, więc musiałam przeprosić się z fotografem i pobiec w jego stronę. 
 
 Niedzielny efekt spotkania fotografa:-)

Piątka znowu na azymut, a punkt w samym środku ciemnozielonego, w skupisku karp. To był chyba najtrudniejszy fragment, bo trup (drzewny trup) ścielił się gęsto i ani obejść, ani przeskoczyć, ani przeczołgać się nie było łatwo.

 
Tak to mniej więcej wyglądało.

 
  Gdzie ta piątka?

Z lampionem rozminęłam się na metry i zawędrowałam niemal pod szóstkę. Oprócz mnie czesało jeszcze kilka osób oraz fotograf, który chciał się ustawić przy punkcie. Wracając spod szóstki znowu przeszłam rzut beretem od piątki i powędrowałam dla odmiany w przeciwnym kierunku. W końcu ktoś trafił na właściwą karpę i radosna wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Nakierowana przez kogoś, w końcu trafiłam na właściwe miejsce.

 Wędrówki dookoła piątki.

Do szóstki trafiłam bez problemu, w końcu chwilę wcześniej już niemal na niej byłam. Siódemka była łatwa, a do ósemki postanowiłam pobiec droga. W zasadzie był to pierwszy moment kiedy rzeczywiście biegłam, bo po lesie autentycznie się nie dawało. Ponad połowę dystansu do dziewiątki znowu po ścieżce, a w sumie mogłam nawet więcej i zamiast od skrzyżowania, namierzyć się od granicy kultur. Tak czy siak, nie było trudno trafić. Do dziesiątki po kresce, bo wyjątkowo nic nie trzeba było obchodzić i omijać, a potem to już w zasadzie za ludźmi, bo wszyscy mieli taką samą końcówkę. Z dwunastki na trzynastkę logiczniej było pobiec drogą, ale zawodnicy przede mną pobiegli lasem, więc ja odruchowo też. Przy ostatnim punkcie czekał Tomek z kamerą, a na mecie dyżurny fotograf, więc finisz mam dokładnie udokumentowany.

Ostatni punkt.

 Meta i nadworny kamerzysta  w akcji.
 
Wydawało mi się, że pokonałam trasę dość przyzwoicie, ale wyniki rozwiały moje zadowolenie. Niemiecka konkurencja dokopała mi na ponad 15 minut!

Całkiem przyzwoity przebieg.
 

Bukowa Cup - etap 2, czyli czym różni się czwórka od startu.

Od soboty zaczynało się już bieganie po  Puszczy Bukowej. Już w drodze do Stanicy Harcerskiej w Binowie (gdzie w tym dniu była baza zawodów) mogliśmy podziwiać iście górskie krajobrazy. Widoki przecudne, ale z lekka zaczęło mnie ogarniać przerażenie, no bo góry, a ja przecież potrafię tylko po płaskim. Pocieszała mnie trochę długość trasy - marne 2,8 km i zupełnie zapomniałam, że do tych 2,8 w poziomie trzeba jeszcze doliczyć trochę w pionie i to to w pionie jest wyzwaniem. Dla mnie.
Udało nam się, że mieliśmy sąsiednie minuty startowe i na start oddalony aż o 2250 metrów (!) mogliśmy pójść razem.

Idziemy na start
 
Te ponad dwa kilometry dojścia to w porównaniu z długością etapu zakrawało na jakiś głupi żart, ale rzeczywiście tak to sobie organizatorzy wymyślili. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na metę, żeby zostawić tam wierzchnie okrycia, bo kiedy wychodziliśmy z bazy nie było nachalnie gorąco, a i po biegu dobrze coś wciągnąć na mokry grzbiet. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie cyknięcia fotki na mecie, bo potem mogło nie być okazji (i nie było).

  Meta też była daleko od bazy.
 
Im bliżej startu, tym piękniejsze widoki, ale i coraz bardziej strome podejście. A czas niebezpiecznie zaczął się kurczyć.

Ostatnie "w dół".
 

 
A potem już tylko pod górę.

Kiedy dotarłam na miejsce startu chciałam tylko położyć się i umrzeć i w ogóle w głowie mi nie było wychodzenie na jakiś etap. Miałam dość. Kilka minut, które pozostały do startu trochę zmieniły moje zapatrywania, bo kiedy nieco ochłonęłam i złapałam oddech, postanowiłam jednak spróbować jakoś przeczołgać się do mety przez punkty kontrolne.

Opisy mogą się przydać.
 
Jeszcze trzeba pomachać do kamery...
 
 
  ... i można ruszać.
 
Najgorsze było dobiegnięcie do flagi oznaczającej trójkąt startowy na mapie - było pod górę, a głupio było bieg zacząć od powolnej wspinaczki z przystankami co pięć kroków. Oczywiście, że nie pobiegłam, ale starałam się przynajmniej raźno maszerować. Potem było już znacznie lepiej, bo z górki. Jedynka była dość daleko, ale nie wyglądała groźnie. Wystarczyło dobiec do leśnej drogi, koło ogrodzenia, wbiec w ścieżkę, dolecieć do skrzyżowania, a od niego kilka metrów na azymut. Bułka z masłem. 
Biegnąc przy płocie w stronę drogi już z daleka zauważyłam czającego się fotografa. Od razu dumnie wypięłam pierś, wyszczerzyłam się w radosnym uśmiechu i starałam się pląsać wśród przeszkód terenowych niczym rącza, zwinna łania. Zaskoczenie było następnego dnia, kiedy w internetach zobaczyłam galerię z biegu. Owszem - moje ubranie było na fotkach, ale w środku zamiast mnie jakaś stara, tłusta, skrzywiona baba toczyła się niezgrabnie w dół. Cóż - fotograf to się chyba jednak organizatorom nie udał:-)

Serio? To ja?

Dwójka i trójka były łatwe, przynajmniej nawigacyjnie i poza jednym obejściem płotu dawało się iść po kresce. Do czwórki postanowiłam pobiec drogą do skrzyżowania, skręcić w prawo w ścieżkę, a kiedy ta zacznie zakręcać, lecieć dalej prosto. Tak też zrobiłam. Po zejściu ze ścieżki wdrapywałam się mozolnie pod górę i tylko trochę dziwiłam się dlaczego wszyscy biegną w całkiem inną stronę. Ale ostatecznie tyle jest tych tras, że pewnie punkty są wszędzie. Po drodze wielokrotnie sprawdzałam kierunek, a kiedy byłam już blisko celu ze zgrozą skonstatowałam, że przecież ja wcale nie podążam w kierunku czwórki, tylko w stronę startu. Fakt - cyfra 4 zawiera w swoim znaku graficznym trójkąt podobny do trójkąta startowego, ale żeby oszukać się aż tak??? A to mi mój własny mózg spłatał figla nie rozróżniając wielkości trójkątów. Dobrze, że zorientowałam się w sytuacji przed dotarciem na start, bo byłaby totalna kompromitacja. Szybko zmieniłam kierunek marszu o 90 stopni i pomknęłam w dół do punktu na brzegu bajorka.

 Czwórka, start - wszystko takie podobne.

Z czwórki ruszyłam na piątkę. Na azymucie miałam teren ogrodzony, postanowiłam więc obejść go z prawej strony. Taki rozmach wzięłam na to obchodzenie, że zamiast zejść w dół do drogi to ja oczywiście utrudniłam sobie życie i zupełnie niepotrzebnie wlazłam na sąsiednią górkę. Zajęło mi to masę czasu, bo byłam już zestresowana sytuacją z czwórką, z lekka zmęczona i pod górę szłam metodą: trzy kroki pod górę, chwila odpoczynku, znowu trzy kroki, odpoczynek. Niby górka nie była jakaś wielka, ale metoda czasochłonna.

Ja to nie idę na łatwiznę...
 
Do szóstki to już poleciałam za innymi zawodniczkami, nawet nie patrząc czy ich wariant jest optymalny, czy nie, jedynie zwracając uwagę żeby kierunek zgadzał się chociaż mniej więcej. Doprowadziły mnie dobrze i jeszcze przed punktem zniknęły na horyzoncie.
Do siódemki poczłapałam po azymucie, powoli ale skutecznie, jeszcze na samej końcówce naprowadzając na punkt jakiegoś zawodnika. Ósemkę zdobyłam wariantem drogowym, co zresztą miało sens, bo teren był mało przebieżny i bardzo nieprzyjazny.
Po chwili po raz drugi tego dnia stanęłam na mecie, tylko tym razem nie miał kto uwiecznić tej chwili. Taka byłam zmarnowana po tym etapie, że zanim ruszyłam do bazy (ponad półtora kilometra) musiałam chwilę posiedzieć i odpocząć. Górki to jednak nie moja bajka.
 
Cały przebieg.
 
Jak by kto myślał, że skoro byłam tak zmęczona, to resztę dnia spędzę relaksując się w pozycji horyzontalnej, to... nie ma tak dobrze. Skoro przejechaliśmy do Szczecina pół Polski, to przecież warto coś zobaczyć, więc mieliśmy przygotowane do zaliczenia dwa TRInO. Ułaziliśmy się strasznie, ale najważniejsze rzeczy obejrzeliśmy, a po drodze spotkaliśmy Hanię ze Staszkiem, którzy także nie próżnowali.