piątek, 31 grudnia 2021

Gambit, czyli nie myśl brzuchem tylko głową!

Coś mi ta końcówka roku słabo wychodzi i już regularnie wlokę się w ogonie wyników. Oczywiście wcale mnie to nie zniechęca i z niesłabnącym entuzjazmem gubię się i wlokę po lesie:-)
W drugi dzień Świąt tradycyjnie wybraliśmy się na Gambit. We trójkę. Ja i Tomek nastawiliśmy się na biegi, Agata na marsze.
 
Idziemy na start.
 
Impreza odbywała się w Józefowie, w dość cywilizowanej okolicy, więc teoretycznie szanse na gubienie się były niewielkie. Najpierw wystartowaliśmy Agatę, a potem my ruszyliśmy - każde w swoją stronę. 
 
Start.
 
Do jedynki, prawie pod sam lampion, prowadziły drogi i ścieżki, a dobiegając z daleka widziałam skąd wychodzi Marzena i gdzie idzie dalej. Ponieważ najczęściej biegamy te same trasy, więc starałam się zapamiętać te ważne fakty. Ale i tak aż do czwórki była łatwizna. Piątka w sumie też była łatwa, ale zupełnie pokićkały mi się drogi i oczywiście poszłam w złą stronę. Jeśli krzyżują się więcej niż dwie drogi w jednym miejscu, to dla mnie od razu robi się totalny bałagan i nie ogarniam. Tak jakoś mam. Dobrze, że teren przy drodze, w którą weszłam był inny niż ten spodziewany, więc w miarę szybko zorientowałam się, że coś nie gra. Tym to sposobem z czwórki na piątkę poszłam przez ósemkę. Można i tak.

 
Bardzo naokoło do piątki.
 
Szóstka i siódemka weszły gładko - zdecydowanie łatwiej mi się kierować kompasem niż kierunkami dróg:-) Byłam pewna, że ósemkę znajdę bez problemu, w końcu już na niej raz byłam. Ta pewność mnie zgubiła, bo zamiast patrzeć na kompas, to patrzyłam po krzakach, które okażą się znajome. A krzaki, jak to krzaki - wszystkie takie same. Zamiast więc po kresce, na ósemkę poszłam łukiem. Piszę - poszłam, bo jakoś od tej wpadki z piątką trochę podupadłam na duchu i nie chciało mi się za bardzo biegać, szczególnie jeśli teren nie sprzyjał bieganiu.

W drodze na dziewiątkę (Fot. Andrzej)
 
Końcówki dziewiątki i dziesiątki trochę spitoliłam, bo nagle zrobiłam jakieś odchyłki w bok, zupełnie nie wiem po co i dlaczego. Najwyraźniej znudziło mi się przedzieranie przez gęstwinę. Za to kolejne trzy punkty poszły dobrze, noo prawie dobrze, bo trzynastki szukałam na sąsiednim dołku. Ale znalazłam! 
Na czternastkę szłam z dużą pewnością, bo przecież znalezienie charakterystycznego drzewa, blisko ogrodzenia, to przecież pestka, bułka z masłem, pikuś. No więc otóż właśnie nie. W sumie to tam były głównie drzewa charakterystyczne. Obejrzałam wszystkie i przy żadnym nie było lampionu. Dobrze, że w międzyczasie przybiegła Ula i Małgosia i z ich  poczynań widzianych z oddali wywnioskowałam gdzie rośnie to cholerne drzewo.

Niby łatwo, a trudno.
 
Ostatnie dwa punkty to już brałam za pomocą koleżanek, nie siląc się na samodzielne myślenie skoro tak mi marnie w tym dniu wychodziło. Chyba za dużo się obżarłam w Święta i całe myślenie zużyłam na trawienie. Na metę biegłam z Ulą, bo Gosię bolała noga i szła sobie wolniej. Okazało się, że znalezienie mety wcale nie jest takie proste. Najpierw podbiegłyśmy do startu, potem do oznaczenia miejsca zawodów i dopiero ktoś nas litościwie wykierował na właściwy lampion. A wystarczyłoby żeby choć jedna z nas popatrzyła na mapę...
No i tak właśnie gubiąc się w prostym terenie zapracowałam sobie uczciwie na ostatnie miejsce. Dobrze, że chociaż trochę kalorii też udało się zgubić:-)

Moje nieoczywiste warianty.


czwartek, 30 grudnia 2021

Na przystanek 3!

Renata znowu znalazła wymówkę przed bieganiem. A bo to okna, ciasta, pierogi, barszczyk… Każda wymówka dobra!

Lampion startowy
 
Na starcie raczej kameralnie. Niewiele aut, żadnego tłumu… Pewno dlatego, że w sobotę zaanonsowały się trzy „konkurencyjne” imprezy i nie dało się wszystkich obskoczyć. Trasa C – prawie 7 km. Do pierwszego punktu – krzale, leżące gałęzie po niedawnej wycince – słowem niefajnie;-( Jedyny plus, że teren podmokły okazał się raczej suchy. Do PK 2 nawet znalazłem kawałek drogi. Niestety, nie biegła w idealnie dobrym kierunku i musiałem z niej zrezygnować gdzieś tak w połowie odległości do lampionu. 

Do PK3 daleeeeko. Tu już nie pchałem się przez to pobojowisko ściętych gałęzi i ile się da drogami. PK 4 i PK 5 po kresce, przez krzaki, bo niedaleko, zresztą trochę się przejaśniło w poszyciu lasu. Do PK 6 pioruńsko daleko. Ponad kilometr. Najpierw „wpław” przez wyschnięte mokradło, potem drogami, których nie ma na mapie. W pewnym miejscu „zakręciłem się”: w terenie drogi jak byk, na mapie niespecjalnie coś tu powinno być. W efekcie trafiłem na lampion z PK 12. Gdyby go tam nie było, pewno dłużej lokalizowałbym miejsce swojego pobytu. 

PK 7 przebiegłem. Ot, taki „dupny” kopczyk w terenie, na mapie oznaczony był mizerną kropką, a taki na mapie oznaczony dwoma poziomnicami w terenie prezentował się mizernie. Dlatego szukałem lampionu znacznie dalej. Pamiętam, że już kiedyś w tej okolicy także miałem trudności z namierzeniem się na punkt - widać mapa musi być tu dość „specyficzna”. Oczywiście ósemki, która była niedaleko, także dłuższą chwilę poszukałem;-( 

Przy PK 9 pojawił się jakiś taki dwuosobowy tłum z krótszych tras, przemieszczający się w przeciwną stronę niż ja. 

Na dziesiątkę udało się sprawnie trafić – bądź co bądź to punkt podwójny i byłem na nim wcześniej. I zaczynamy zabawę z „rodzynkiem” czyli PK 11. Samotny dołek na zielonym. Może nieduży obszar do przeczesania, ale zielone na mapie sugeruje słabą widoczność. I tak jest w praktyce. O dziwo, nie było aż tak źle – owszem, najpierw znalazłem „ten drugi” samotny dołek, ale wtedy już wiedziałem gdzie szukać tego właściwego, z lampionem. 

PK 12 – już wcześniej odwiedziłem, więc „bułka z masłem”. PK 13 i znowu powrót na dołek znany z PK 11 – tym razem „bezbłędnie”. PK 15 ciężko przeoczyć, bo u podnóża nasypu wysokiego na kilka pięter. Może przeoczyć niełatwo, ale znowu nie wszedłem na punkt „czysto”. Niby te 20-30 metrów różnicy, ale człowiek musi zwolnić, rozejrzeć się, a nieraz nawet zatrzymać i zerknąć w mapę. Zawsze to dobre kilkanaście sekund straty… 

Przedostatni PK 17 miał być na końcu mokradła. Biegnę drogą, przecinam mokradło i za mokradłem w lewo (najlepiej ścieżką zaznaczoną na mapie) prosto na punkt. Tak mówi mapa. Więc się rozpędzam, przebiegam przez obniżenie z mokradłem, droga w lewo to skręcam. Przebiegam te 100m i na wszelki wypadek zbiegam na brzeg obniżenia, gdzie ma być lampion. Tyle, że lampionu nie ma. I to mokre obniżenie wcale się nie kończy jak powinno! Może jestem za blisko? Biegnę dalej obserwując mokradło. Nie – jestem stanowczo za daleko, mokradło znowu się pogłębia- tak być nie miało! Zatrzymuję się i studiuję mapę. Chwila… to mokradło się rozdziela na mapie przed drogą którą je przecinałem i powinienem przebiec dwa mokradła i dopiero skręcić w lewo! Ok, wiem gdzie jestem ale strata czasowa znacząca;-( Znajduję po chwili właściwe miejsce i lampion. 

Jeszcze ostatni PK 18 ukryty w rowie i dobieg na metę. Dodam, że meta „trudnozajdowalna”- takie miejsce łatwe do przeoczenia – bez spektakularnego miejsca na finisz (byli tacy, co nie odbili mety, jak widać w wynikach). I w dodatku daleko od punktu sczytywania chipów. Truchtam do sczytania naokoło – tak, by dobić do 10 km – zawsze to ładniejszy dystans widoczny na Stravie;-) 


 

Coś ostatnio się rozkalibrowałem – takie głupie wpadki jak z PK 18 czy PK 7 i to nagminne nietrafianie w lampion i straty czasu na jego poszukiwanie. 


 

środa, 22 grudnia 2021

Zamiast tortu

„Tradycyjnie” zamiast spędzać kolejny jubileusz za stołem pochłaniając ciasta i wysokooprocentowane trunki, poszedłem w las. Nie dość, że poszedłem, to jeszcze zorganizowałem. UrodzInO. Ot, taka „nowa świecka tradycja”.
Zaczynają mi się kończyć lokalizacje na UrodzInO. Jako że 17 grudnia zwykle nie wypada w dzień wolny od pracy – musi być miejsce z dobrą komunikacją i blisko mojego domu. A to rzeczy ciężkie do pogodzenia. Rembertów, Kawęczyn, Marysin już wyeksploatowałem. Metodą eliminacji padło na Ząbki. Taki niewielki kawałek, gdzie nigdy nic nie robiłem. Niby niewielki kawałek terenu, ale czy na UrodzInO trzeba go dużo?
Odświeżyłem mapę, którą kiedyś rysowałem i poszedłem w las. W terenie co chwila dołek. Pomyślałem i zrobiłem wersję pierwszą mapy. Taką na czasie. Coś tam o Omikronie i reszcie wirusów. 34 PK. Dałem ją Renacie do przetestowania…. Nie wyszłaby w ogóle do lasu. Słowem - za trudna. 

Musiałem ją znacznie uprościć. Wiadomo, w nocy wszystkie dołki są takie same, ale założyłem, że lampion co 20 m w ciemnym lesie sprawi wiele uciechy uczestnikom i coś tam zawsze znajdą;-) 

W TEN dzień najpierw tyrałem przy robieniu nietypowych lampionów (nietypowy jest wtedy, gdy lampion jest mniejszy od kredki do niego przyczepionej;-), a około godziny 14-tej poszedłem je wieszać w lesie. Myślałem, że pójdzie szybciej, ale zeszło mi prawie 2 godziny! Tyle czasu (a nawet mniej) będą mieli uczestnicy, by odszukać lampiony w lesie po nocy! Na szczęście nie muszą odszukiwać wszystkich, w szczególności tych stowarzyszonych… 

Nadeszła ciemna noc, zza chmur jak zwykle świecił księżyc, więc nastał czas wyruszenia na start. Niby podjechaliśmy wcześniej, ale już po drodze widzieliśmy uczestników kończących dojściówkę. Jeden stał już przy szlabanie, drugi chował się w krzakach…. 

Rozłożyliśmy stolik, włączyliśmy zegar i się rozpoczęło. W ruch poszła wymiana życzenia/żelki za mapę;-) Niektórzy wykazali się inwencją. Zamiast żelek znalazł się dżemik, ogórki, a nawet nalewka… 

Ciekawe co Paweł wyciągnie z plecaka...

Jak widać nie tylko żelki były w ruchu

Jak nic jakiś granat?

I do kompletu tajemniczy pakunek
 
W zamian uczestnicy dostali po dwie kartki. Zalaminowane, by było trudno na nich pisać. Niby zadanie proste – latarka, nałożyć jedno na drugie, podświetlić – ze szwajcarek robi się prawie pełna mapa i w las. Jakoś nie wszyscy wpadli na ten oczywisty pomysł. Stali długo zastanawiając się nad mapą. No dobra, matematyka użyta do wyznaczania ilości punktów, do potwierdzenia, czy limitów czasów niektórych wyraźnie zaskoczyła. Liczyli i liczyli i wychodziły im dziwne wartości…. 

fot. Andrzej Krochmal

fot. Andrzej Krochmal

fot. Andrzej Krochmal



Mapy należało sobie "wylosować"




Wreszcie wszyscy zniknęli w lesie. Od czasu do czasu coś błysnęło w krzakach, ale wyraźnie wszyscy skupili się na eksploracji tych dalszych terenów lasu. Z relacji wiem, że jeden zespół postanowił przepłynąć jedyne „bagienko” w okolicy. Od innych uczestników słyszałem, że grupowe poszukiwanie punktu przy zabudowaniach ul. Wrzosowej zaniepokoiło mieszkańców, którzy przyszli pomóc w poszukiwaniach;-). Właściwie to żałuję, że sam nie startowałem – miotanie się po tak małym terenie, wśród takiej ilości dołków musiało być fajne;-) 

fot Andrzej Krochmal


Wreszcie co niektórzy zaczęli wracać. Dorobek punktowy różny. Jedni znaleźli wszystko (no, stowarzysze bywały), inni brali tylko jedną szwajcarkę. Decydująca rolę grał czas. Tak to jest przy krótkich etapach - czas jest decydujący. 

O dziwo, wszyscy wrócili przed zamknięciem mety! Zostało zebrać co się da z lasu i pojechać do domu liczyć wyniki. Za rok jak nic sam pójdę na swoją trasę, a co!

wtorek, 21 grudnia 2021

Leśny Mózg

W niedzielę po nieudanym ZZK-u miałam szanse zrehabilitować się na Leśnym Mózgu. Podobnie jak na pierwszy etap pojechaliśmy we trójkę i ponownie baza zawodów była w tym samym miejscu co poprzednio. Start oddalony był od bazy kawał drogi, więc umówmy się, że choć raz zrobiłam rozgrzewkę przed startem:-)
 
W komplecie.
 
No to lecimy!
 
Mapa trochę mnie przeraziła, bo było na niej sporo niebieskości i to leżących na azymutach, a ja wiadomo - albo na azymut, albo się gubię. Już pierwszy punkt wydawał mi się trudny - koniec cieku wodnego, przy czym nabiega się na niego nie w poprzek, tylko właśnie na ten koniec. Rozminąć się z nim - bardzo łatwo, wstrzelić się w niego - bardzo trudno. Dla pewności podzieliłam sobie odcinek do przebiegnięcia na trzy części - do PK 14, który leżał na azymucie, potem do drogi w miejscu jej rozwidlenia i dopiero stamtąd do punktu. O dziwo, wszystko wyszło idealnie i trafiłam bezproblemowo.
Dwójka była blisko i łatwa, a trójki trochę się bałam, bo miała być w jednym z bardzo licznych dołków. Od razu założyłam, że w razie czego pobiegnę za dołki, do skrzyżowania i stamtąd się jakoś namierzę. Na szczęście nie było takiej potrzeby.
Czwórka i piątka weszły gładko. Piątka była pierwszym punktem gdzie nie dało się do samego końca lecieć azymutem, bo trzeba było obejść mokradła, ale spoko - dało się. Podobnie było z szóstką. Kiedy jeszcze siódemka, ósemka i dziewiątka okazały się bezproblemowe, to już w ogóle przestałam się bać czegokolwiek, pewna swojej genialności.
Dziesiątka była co prawda na mokradłach, ale małych, suchych (chyba) i na dodatek mimo obchodzenia, dość łatwa. Za to jedenastka stanowiła już wyzwanie. Na azymut zupełnie się nie dawało, więc obiegłam mokradła drogą ile się tylko dało, ale na końcówce trzeba było jednak zejść z drogi. Azymut przebiegał przez środek mokradeł, więc musiałam je obejść, a potem trafić na zakręt rowu. Teoretycznie nie takie trudne, ale w praktyce owszem. Na szczęście spotkała nas się tam spora grupa, a jak jest grupa, to wiadomo, że ktoś w końcu wyczesze. Czesać to nawet nie było potrzeby, bo od punktu już wracali wcześniejsi zawodnicy i wystarczyło patrzeć skąd idą. Główną trudnością okazała się roślinność, ale udało mi się nie połamać nóg.
Do dwunastki zasuwałam za ludźmi, zresztą była łatwa, a potem zamiast od punktu odejść na południowy wschód, odeszłam w dokładnie przeciwnym kierunku. Jakoś mi się na moment wyłączyło myślenie. Kiedy się zorientowałam co robię, już nie miało sensu wracanie, więc poleciałam do tej trzynastki naokoło, klnąc na samą siebie pod nosem.
Z pozostałymi punktami nie miałam na szczęście problemów, nooo może jeden - wydmę. Lazłam więc sobie powolutku, kto chciał, to mnie wyprzedzał i jakoś dałam radę. Na ostatnim punkcie czekał na mnie Tomek z Agatą i kamerą i na metę biegliśmy już razem - Tomek przodem, żeby zająć pozycję przed lampionem, potem ja, a na końcu Agata.
 
 Ostatni punkt.
 

I meta.

Cała nasza trójka zajęła w swoich kategoriach miejsca pod koniec stawki, ale żadne nie było ostatnie. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że to był całkiem udany start:-)
A tak wygląda mój przebieg:

środa, 15 grudnia 2021

W Nieporęcie dała ciała

W sobotę mieliśmy klęskę urodzaju, bo można było pobiegać aż na trzech imprezach. Tomek zapisał nas na ZZK, bo... tak. Mi w sumie było wszystko jedno gdzie będę biegać, bo co za różnica?
Tym razem organizatorzy postarali się i nie musiałam szukać mapy w mapie, a nawet wręcz, bo dostałam wydruk w skali 1:7500. Pełen luksus. Jednak mimo tego luksusu, jakoś nie poczułam więzi z mapą. 
 
 Tuż przed startem

 
I w drogę.

Jeszcze przed startem usiłowałam określić, gdzie jest PK 1 i mimo, że był łatwy, długo nie mogłam ogarnąć która droga to która i przy której z nich stoi lampion. W końcu postanowiłam pobiec na azymut:-) Jak zawsze to rozwiązanie sprawdziło się dobrze i tą samą metodą zdobyłam dwójkę. 
 
Którędy na trójkę?
 
W drodze na trójkę sprytnie ominęłam ciemnozielone na mapie, po czym zapas sprytu musiał mi się chyba wyczerpać, bo zamiast już dobiec do drogi i z niej wypatrywać lampionu, to ja oczywiście poleciałam przez las, gdzie wcale nie było wygodnie się poruszać. 
Czwórka weszła gładko, a piątki zaczęłam szukać jakoś tak z boku. Do drogi biegłam po kresce, a od drogi nagle zrobiłam skręt w prawo. Punkt znalazłam głównie dzięki innym zawodnikom, wśród których był i Tomek, więc załapałam się na fotę.
 
PK 5

Szóstkę znalazłam tą samą metodą - gdzie wszyscy się schylają, tam stoi lampion. Niestety, podczas przedzierania się do siódemki straciłam kontakt z przedbiegcami i musiałam radzić sobie sama. No to na wszelki wypadek poszłam po kresce, a górkę to z zasady nietrudno namierzyć. 
Ósemka na szczęście była łatwa, a może wcale nie na szczęście, bo uroiło mi się, że taka genialna jestem i końcówkę trasy do dziewiątki postanowiłam przebyć zamiast na azymut, to na oko. U mnie na oko to jednak trochę nie bardzo, bo wzrok mam nie teges, więc zanim znalazłam punkt, to zatoczyłam sobie kółeczko po krzakach. Ale w sumie i tak, jak na tę metodę, to szybko poszło.
Do dziesiątki to już postanowiłam pobiec drogą. Tak mi się dobrze biegło, że opanowałam się dopiero na zakręcie, czyli dużo za daleko. A taka chciałam być sprytna. 
 
Zbyt wygodna droga.
 
Z jedenastką było jeszcze gorzej. Szłam dosyć bezmyślnie, zakładając, że charakterystyczne drzewo wypatrzę z daleka, szczególnie, że przede mną rozciągał się wyręb i kilka drzew samotnych widziałam przed sobą. Tak sobie szłam i szłam (pod górkę było), ludzi widziałam gdzieś z boku (bardzo z boku) ale jakoś nic mi to nie dało do myślenia. Minęłam jedną drogę, drugą, niemal doszłam do trzeciej i w końcu coś mi zaczęło świtać - tych dróg to nie miało być tyle, a punkt miał stać na płaskim, a nie na zboczu. Rozejrzałam się, ustaliłam jak bardzo za daleko jestem i zaczęłam wracać. Gdyby lampion stał we właściwym miejscu, to pewnie nawet doszłabym z miejsca opamiętania się na azymut, ale widząc ludzi bardziej po lewo zeszłam tam i ja i punkt był. Nie wiem, czy mapa była źle narysowana, czy było też inne charakterystyczne drzewo w okolicy.
 
Lampion wisiał w miejscu dorysowanego (czarnego) kółka.
 
Do dwunastki zapobiegawczo wybrałam wariant drogowy, żeby znowu czegoś nie odwalić, a poza tym po drodze był teren mało przebieżny, to po co się tam pchać. Trzynastki szukałam wszędzie, tylko nie tam, gdzie była. Bezmyślnie poszłam za jakimiś ludźmi (nawet nie wiem czy nie przypadkowymi spacerowiczami) i coraz bardziej oddalałam się od właściwego miejsca. Za zakrętem wydmy wreszcie zauważyłam, że coś się nie zgadza. Oczywiście oprócz tego, że nie ma lampionu. Tjaaa, punt był na przeciwległym zboczu, a ja tak nie lubię łazić pod górę.
 
W poszukiwaniu pechowej trzynastki.
 
Czternastka i piętnastka litościwie były łatwe, na górkach, widoczne z daleka. A szesnastka była w piorun daleko. Już tak trochę dość miałam tego lasu, więc ruszyłam drogami, które wiodły co prawda zakosami, ale za to wygodnie. Przy siedemnastce nie błądziłam jakoś bardzo długo, ot - kilka minut. W porównaniu do poprzednich punktów, to prawie wcale:-) Ostatnie dwa punkty nawet weszły w miarę dobrze i wreszcie meta.
 

 
Po swoich wyczynach zajęłam najostatniejsze miejsce, ale w sumie dobre, bo piąte. Na trasie byłam dwa razy dłużej niż zwycięzca, co i nie dziwne, bo wyjątkowo jakoś nie mogłam tym razem dogadać się z mapą. Dodatkowo 3,7 km przebyłam w 7,5 km, czyli podwoiłam sobie trasę.
A tak wyglądała cała trasa:



wtorek, 14 grudnia 2021

Idą górnicy!

Grudzień miesiącem imprez okolicznościowych: Barbarina z okazji święta górników, coś na mikołajki, UrodzInO, wigilijne Choino i na deser Gambit wielkanocny zamieniony na Bożonarodzeniowy. Urodzaj a nawet nadurodzaj. Nie zostaje więc nic innego niż założyć czołówkę (nową, z Biedronki, za 30 zł, co ma ponoć 1300 lumenów) i iść z górnikami świętować imieniny Pani Prezes.
Zimno, ciemno, Renata wymiękła (czytaj: miała ważniejsze sprawy) więc i straszno samemu w tej ciemności… 

Pierwsza sztuka - znaleźć start. Nawigacja powiedziała mi „jesteś na miejscu”, a żadnego startu nie widać. Gdzieś w oddali pojedyncze osobniki przemykające z czołówkami co najwyżej. Dopiero gdy okrążyłem lokalne odkształcenie terenu o charakterze wypukłym, zauważyłem opisywaną w regulaminie siłownię plenerową i kameralny tłumek startujących.
Dostałem mapę i poszedłem. Najpierw lampiony przy starcie. W ruch poszedł lidar i jedno z oczywistych zdjęć. Co podchodziłem do lampionu, to wyprzedzał mnie Marcin K i odbierał radość samodzielnego wyboru właściwego lampioniku.
Okolice startu przeczesane. Co dalej? Jakoś tak pasowało mi pójście na wschód – niby mniej PK, ale na obrazkach widać było jakąś wodę – więc pewno tu. Po PK E odkryłem PK 55 na końcu pomostu wchodzącego do jeziorka. Potem PK D i PK 66 przy tamie i elektrowni. I co dalej? Punkty z mapy głównej oczywiste, ale gdzie np. znaleźć taki PK 82? Obszedłem jeziorka od północy wypatrując czegoś znajomego na zdjęciach. Nic podobnego nie spotkałem. Za to był problem z PK B. Miejsce oczywiste, ale znalezienie malutkiego lampionika… Czesał Damian, Czesał Maciek, czesałem ja… wreszcie gdy już chcieliśmy porzucić poszukiwania na lampion trafił Damian! Brawa mu za to! 

Doszedłem do końca mapy licząc, że będzie tu PK 52… niestety nie było. Zawróciłem po południowej stronie jeziorek. Zastanawiałem się, czy wieża z PK 82 to nie jest czasem taka wieża na placu zabaw przy PK A, ale nie pasowało mi jeziorko, którego nie było na bądź co bądź dokładnej mapie do BnO. Choć teraz wiem, że to byłą TA wieża, a szkoda bo bym nie spóźnił się na metę… Ale nie uprzedzajmy faktów. Znalazłem PK 52 (tego co szukałem pierwotnie za KEN-em) przy ul Puławskiej, potem skojarzyłem PK 33, koło którego przechodziłem na początku. Metodą dedukcji doszedłem, że zdjęcie z PK 91 i 82 wskazuje na drugą stronę jeziora niż jestem. Ale tak daleko chodził nie będę, przeliczyłem pozostałe PK i poszedłem na zachodnią stronę mapy. Tu zatrzymały mnie na kilka minut światła na Al. Lotników. Okazało się, że przechodziłem przez ulicę niepotrzebnie, bo lata które należało odczytać były wielkości domu. Musiałem odchodzić od ściany prawie na środek ulicy. I tu przydało się te 1300 lumenów;-). Zostało jeszcze do uzbierania kilka punktów do kompletu 50 pp. Okrąg z PK 23 z orto wydawał się, że jest na drzewie. Teraz ze szkłem powiększającym widzę, że wskazywał na róg budynku. Co się tam oszukałem lampioniku… 


 

W efekcie spóźniłem się 3 minuty. Jak pech to pech. Ale grunt, że można było się przewietrzyć;-) 


 

środa, 8 grudnia 2021

Choszczówka odczarowana

Lubię ZZK-i, ale biegania na Choszczówce nie lubię. Ile razy były tam zawody, to zawsze, ale to zawsze coś skopałam, pogubiłam się, zeszłam z trasy i wszystkie inne możliwe przypadłości.  No to do sobotnich zawodów podchodziłam jak pies do jeża. Jak zobaczyłam mapę, to tylko utwierdziłam się w swoim przekonaniu, że nie da się. Początkowe punkty wydawały mi się niemożliwe do znalezienia, takie w środku niczego. No, ale skoro już przyjechałam, to wiadomo, że pobiegnę.
 
Idziemy na start.

I ruszyła...

Dynamicznie, bo do zdjęcia:-)

Już pierwszy punkt był dosyć daleko od startu i nic do niego nie prowadziło - wszystkie drogi były w poprzek. Wiedziałam więc, że muszę dokładnie współpracować z kompasem, bo inaczej przepadnę. Kiedy wybiegłam na pierwsze skrzyżowanie, ucieszyłam się, że lecę dokładnie azymutem. Potem natrafiłam na zakręt kolejnej ścieżki i uznałam, że jest nieźle, a potem bezproblemowo znalazłam punkt. Hurrraaa!!!
Dwójka była jeszcze bardziej w środku niczego, bo po drodze nie było ani jednej drogi, ani pół górki, a na azymucie jedynie koniec ścieżki, na który nawet nie natrafiłam. A jednak dobiegłam do tego jedynego dołka w całej okolicy. Fakt, że kręciło się przy nim już kilka osób, w tym Tomek, bo był to pierwszy punkt dla trasy najdłuższej. 
 
Gdzie dalej?

No to lecę...
 
Bezproblemowe znalezienie tych dwóch punktów trochę mnie uspokoiło i do trójki biegłam już na luzie. Ciut zniosło mnie w lewo, ale to nawet dobrze, bo wyszłam z lasu dokładnie na skrzyżowanie, od którego było bardzo poręcznie się namierzyć. Czwórka była blisko i łatwa, a do piątki było nie dość, że daleko, to jeszcze za wydmą. Po drodze miałam kilka poprzecznych ścieżek, wiec przynajmniej jako tako dawało się określić, gdzie się jest. W sumie większym problemem okazały się górki niż nawigacja i szło powoli, ale skutecznie. Do szóstki też jakimś psim swędem trafiłam, a na siódemce poległam. Siódemka to dołek przy wykrocie, więc niby był jakiś punkt orientacyjny, ale tylko niby. W lesie były głównie wykroty, jeden przy drugim, jak okiem sięgnąć.  Gdzieś w oddali zobaczyłam innych zawodników i zamiast trzymać się azymutu, ruszyłam w ich kierunku. Po chwili zniknęli mi z oczu, a ja zostałam w środku lasu - bez lampionu, bez azymutu, bez punktu odniesienia. Próbowałam czesać trochę w prawo, trochę w lewo, zaleciałam niemal pod ósemkę i wreszcie - ta dam! - między drzewami zobaczyłam ludzi, a wśród nich Tomka. No, to wiedziałam, że jestem uratowana, bo przecież mnie tak nie zostawi.
 
Walka z siódemką.
 
Z tego strachu, że mogę się znowu zgubić, w dalszej części trasy porządnie pilnowałam azymutu i absolutnie nie zwracałam uwagi na innych zawodników, żeby mnie znowu nie podkusiło lecieć za nimi. Tym sposobem  aż do ostatniego punktu przemieszczałam się niemal po kresce, ale oczywiście ciągłe patrzenie na kompas znacznie spowalniało moje tempo. Zresztą, tam gdzie było pod górkę i tak szłam, a chwilami wręcz lazłam. Ale w sumie, co z tego? Do mety to już sobie pozwoliłam olać kreskę i lecieć zygzakiem. Tak się strasznie cieszyłam, że zebrałam komplet punktów, nie zniechęciłam się i nie zrezygnowałam z żadnego punktu i jeszcze na dodatek daleko mi było do ostatniego miejsca. Normalnie Choszczówka w końcu mi odpuściła!

Poza siódemką, to w sumie całkiem nieźle.

piątek, 3 grudnia 2021

ZZK z mapą drobnym druczkiem.

W niedzielę po Leśnym Mózgu wcale nie osiedliśmy na laurach, tylko pojechaliśmy na ZZK do Legionowa. Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że swobodnie mogliśmy zaparkować w dowolnie wybranym miejscu, a cały las był do naszej dyspozycji. Kiedy Tomek przyniósł nasze mapy trochę szczęka mi opadła. Nie żeby trasa wyglądała jakoś strasznie - ona prawie w ogóle nie wyglądała, bo cała mapa była drobnym druczkiem. Wszystkie znaczki były tycie, tycie, tyciutkie. Mój wzrok tego nie ogarniał.

Usiłuję zauważyć na karce mapę.

Bardzo żałowałam, że nie mam ze sobą lupy, ale trudno - wystartować i tak trzeba. Jeszcze zanim ruszyłam Tomek opowiedział mi, co widać na mapie między startem, a pierwszym punktem, potem musiałam już radzić sobie sama.
 
No to lecę.
 
Jedynka na szczęście była dobrze wyeksponowana na zboczu i zobaczyłam ją z daleka, a potem punkty były na tyle oddalone od siebie, że dawało się przyłożyć kompas do linii i ustawić azymut. To mnie w sumie uratowało. To i opis punktów, bo przecież inaczej w życiu nie wypatrzyłabym na czym ma być który lampion.  No, to tak darłam na ten azymut bez względu czy było to wygodne, czy nie i udawało mi się przemieszczać niemal dokładnie po kreskach. Tylko na dziesiątkę zaszalałam i pobiegłam drogą, bo była tak duża, że aż widoczna na mapie:-) Przy siedemnastce też zwątpiłam w azymut, bo już tak dość miałam latania po lesie, że ciągnęło mnie w stronę cywilizacji. Z siedemnastki do mety też planowałam asfaltem, ale w trakcie uświadomiłam sobie, że nadbiegnę z głupiej strony, bo każdy wyleci z lasu, a ja z dokładnie odwrotnej strony.
Tomek biegł dłuższą trasę, więc na mecie chwilę musiałam poczekać na jego powrót, ale dobrze wykorzystałam ten czas, bo były ciasteczka od organizatorów:-)

Tomek na mecie.

A w lesie miejscami było całkiem ładnie:



środa, 1 grudnia 2021

Leśny Mózg - zaczynamy.

Tydzień odpoczynku po Nocnych Manewrach i w sobotę znowu na zawody. Tym razem za dnia i zdecydowanie krócej. UNTS-a ciągnie coś do lasu i zamiast Szybkiego Mózgu zaserwowali nam Leśny Mózg.
Pojechaliśmy we trójkę z Agatą -Tomek na trasę dla profesjonalistów, ja dla zuchwałych, a Agacie została tylko rodzinna, bo nie było już żadnej innej do wyboru.

Przed startem.

Moja trasa miała mieć 5 kilometrów, a na mapie wydawała się jakaś taka krótka. Może dlatego, że zajmowała tylko połowę terenu zawodów.
Na pierwszy punkt ruszyłam za jakąś sporą grupą, tak trochę równolegle do zaplanowanej przeze mnie trasy, ale za to ścieżką, a nie po krzakach. Przynajmniej połowa grupy biegła na mój punkt, więc tylko kontrolowałam, czy lecę za właściwymi ludźmi. Zresztą punkt i tak był łatwy - kawałek za rogiem ogrodzenia. Dwójka była bliziutko jedynki, przede mną szła kilkuosobowa grupa i tak głupio sobie pomyślałam, że co tam będę patrzyć na mapę - pójdę za nimi. Fakt, punkt znaleźli, ale samodzielnie wyszłoby mi dużo szybciej. Postanowiłam więc trochę się sprężyć i nie patrzeć na innych, tylko lecieć po swojemu. No, to w efekcie przebiegłam trójkę, dotarłam do drogi, na szczęście w dość charakterystyczne miejsce i musiałam namierzyć się od nowa. Poszło.
Po trójce ogarnęłam się jeszcze bardziej i aż do ósemki szło dobrze, chwilami wręcz po kresce. Przy ósemce do właściwego dołka zabrakły mi dosłownie pojedyncze metry, kiedy zboczyłam z azymutu i poszłam w bok. Kawałek dalej odbiłam się od rowu i w końcu znalazłam co trzeba.
Kolejnego wzmożenia koncentracji wystarczyło mi do dwunastki i przy trzynastce znowu miałam problemy. Tak prawdę mówiąc to z lenistwa. Nie chciało mi się porządnie namierzyć od rogu ogrodzenia i stwierdziłam, że jakoś przecież znajdę. Normalnie to pewnie "jakoś bym znalazła", ale po Hale i Nocnych Manewrach rozregulowało mi się poczucie odległości i nie byłam w stanie na oko oszacować jak daleko weszłam w las. W efekcie i tak musiałam namierzyć się z rogu ogrodzenie, tylko tego dalszego. Lenistwo jednak nie popłaca.
Na metę wbiegłam dynamicznie, ścigając się z zawodnikiem z pieskiem. Dynamikę pięknie ujął Andrzej na zdjęciu:

Fot.: A. Krochmal

Tak ogólnie to zamiast zawodów i rywalizacji wyszedł mi z tego sympatyczny spacerek po lesie i w sumie czego więcej chcieć? Grunt, że było fajnie.
Ale Szybkiego Mózgu mi jednak trochę brakuje.

Mój ślad.