czwartek, 29 czerwca 2023

Wawel Cup - Model Event z gradobiciem i innymi klęskami.

Tradycyjnie każdy Wawel Cup zaczynamy od udziału w Model Event, więc i tym razem pojechaliśmy potrenować. Nie wiem tylko co mną kierowało, żeby wybrać trasę długą, znając swoje wszystkie ograniczenia. Szczególnie, że 4,4 km na Mazowszu nijak mają się do 4,4 km w Krakowie, zwłaszcza jeśli organizatorzy bardzo zadbali o umożliwienie nam potrenowania podbiegów. Stromych podbiegów. I długich.
Wystartowałam pierwsza, Tomek chwilę po mnie. Już na pierwszym zboczu przegonił mnie i tyle go widziałam.
 
Dynamiczny start:-)
 
Punkt pierwszy był kawałek od startu i nie pokonałam jeszcze nawet połowy tej odległości, a już musiałam przysiąść na zwalonym pniu, żeby złapać oddech. Nawet przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wrócić na start i nie poczekać na Tomka w samochodzie, ale jakoś pozbierałam się. Punkt znalazłam bez większych problemów, szczególnie, że prowadził mnie jar, od którego było wygodnie namierzyć się dalej. Dwójka blisko i łatwo i wyglądało, że z trójką będzie podobnie. Niestety, tradycyjnie zniosło mnie w prawo i zaczęłam szukać za bardzo na wschód. Co prawda szybko zorientowałam się, że coś mi się nie zgadza, ale teren był tam tak trudny, że każdy nadłożony metr się liczył. Lampion był sprytnie ukryty w zagłębieniu i nie był widoczny z daleka. Cud, że udało mi się na niego natrafić.
 
PK 3
 
Czwórka była strasznie daleko, nawet nie próbowałam na azymut, tylko zeszłam na południe i skrajem lasu doszłam do drogi, za którą kawałek dalej wisiał lampion. W sumie długo, ale stosunkowo łatwo.
Do piątki jeszcze dłuższy przelot, a ponieważ koniecznie chciałam drogami i ścieżkami, to jeszcze sobie dołożyłam odległości. Ale myślę, że idąc na azymut zmęczyłabym się znacznie bardziej, że już nie wspomnę o możliwości (graniczącej z pewnością) zgubienia się. Już blisko piątki zmyliła mnie ścieżka zaznaczona na mapie jako granica kultur. Tym sposobem zamiast ze ścieżki namierzałam się z granicy i jeszcze wciągnęłam w to Bartka spotkanego chwilę wcześniej. Chociaż mam wrażenie, że na tę granicę wlazł na takiej samej zasadzie jak i ja. Zaczęliśmy czesać, potem dołączyli inni zawodnicy, a  piątka najwyraźniej nie chciała dać się znaleźć. W końcu poszłam po rozum do głowy, podeszłam do rogu ogrodzenia kawałek dalej i stamtąd na azymut udało się trafić. Za to w międzyczasie zgubiłam Bartka, ale to duży chłopiec, więc nie miałam wyrzutów sumienia.
 
Kłopotliwy PK 5.
 
Szóstka weszła w miarę, w miarę, za to wydostać się z powrotem na ścieżkę za cholerę nie mogłam. Kompas uparcie prowadził mnie azymutem w stronę siódemki, rozum podpowiadał, żeby ostro skręcić w stronę lasu. W tym rozdwojeniu jaźni szłam przez trawska i pokrzywy niemal wyższe ode mnie i nie mogłam podjąć decyzji co do wariantu. Człowiek ze zmęczenia to już i myśleć przestaje. W końcu jednak wylazłam na ścieżkę, ale co się umęczyłam, to moje. Na ścieżce spotkałam Andrzeja i dzięki niemu mam fotkę z trasy.

W drodze na siódemkę.
 
Z siódemki w pierwszym odruchu ruszyłam w stronę dziesiątki, ale szybko  zorientowałam się, że warto by jednak zajść po ósemkę i dziewiątkę. Co prawda wcale już nie miałam siły i ochoty, ale głupio tak opuścić dwa punkty.
Ósemka, dziewiątka i dziesiątka poszły dobrze, po czym dotarłam do jeziorka w okolicach jedenastki. Najpierw źle sobie popatrzyłam i sądziłam, że punkt ma być przy samym jeziorku, dopiero po chwili zorientowałam się, że kawałek na północ. Nie dane mi było jednak spokojnie znaleźć sobie lampionu, bo nagle lunęło, zagrzmiało, po czym zaczęło się gradobicie. Oczywiście gdzie mu tam do gradobicia na Pustyni Błędowskiej. Zresztą po chwili było już po wszystkim. 
Do mety zostało jeszcze pięć punktów. Byłam już totalnie umordowana, przemoknięta i zaczynałam szczękać zębami. Niby ruszyłam w kierunku dwunastki, ale po kilku metrach podjęłam decyzję o powrocie na metę. Los usiłował jeszcze ze mną powalczyć i skierował mnie w stronę szesnastki, ale zawróciłam. W sumie przez szesnastkę może by nawet i było bliżej, ale uparłam się zrealizować swój plan, a nie losu. Gdybym wiedziała jak los pokarze mnie za tę niesubordynację, to leciałabym na szesnastkę w podskokach.
Dotarłam na metę marząc o szybkim przebraniu się w suche ciuchy i ogrzaniu w samochodzie, a tam okazało się, że Tomek wziął kluczyki i poszedł w las mnie szukać.  Efekt był taki, że Tomek czekał na mnie przy PK 16, a ja na niego przy samochodzie tuląc się do nagrzanej karoserii, żeby złapać trochę ciepła. Nie zabiłam chłopa tylko dlatego, że miałam świadomość, że chciał dobrze i wyszedł mi naprzeciw w trosce o mnie. Szkoda tylko, że nie wziął telefonu... W końcu jednak udało nam się spotkać i mogliśmy wrócić na kwaterę. Chyba musimy sobie opracować procedury postępowania po powrocie na metę, żeby sytuacja się nie powtórzyła.

Cały przebieg.
 

wtorek, 27 czerwca 2023

Korona Mazowsze - do 4 razy sztuka

W tym roku wyraźnie groźny wirus jest w zaniku, bo przewidziano tylko jeden bieg z cyklu Korona(wirus) Mazowsza. Las Buchnik, tuż koło pracy, więc zamiast wracać do domu, ruszyłem w stronę Jabłonnej. Z nieba kapie, może nie za bardzo, ale wszędzie mokro. Jestem jednym z pierwszych startujących. Mapa w dłoń i… w mokre krzaki. 

Biuro zawodów pod mokrym drzewem na końcu ulicy do nikąd

Zaczyna się w miarę dobrze, choć omijam gęstwiny, w których woda z liści leje się za kołnierz. PK 2, 3, 4, 5 także bez problemu. Problem zaczyna się przy PK 6. Chwila nieuwagi i… nie wiem, gdzie jestem. Znaczy wiem, że na azymucie i wydaje mi się, że w obniżeniu gdzie powinien być lampion. Sęk w tym, że lampionu nie ma. Miotam się we wszystkie strony. Dopiero po kilku minutach znajduję lampion niedbale leżący w dołku.

Przy PK 6 zmyliła mnie skala i szukałem lampionu jedno obniżenie za wcześnie

Rozeźlony lecę na PK 7. Zamiast drogą, widząc polankę, skręcam na azymut. I to jest błąd, a właściwie WIELBłąd. Taki wielbłąd dwugarbny. Niby skala mapy 1:5 000 daje bardzo dokładny obraz, ale przy tej skali łatwo w lesie przebiec jakiś punkt orientacyjny. Co tu dużo pisać, PK 7 znowu szukałem kolejne kilka minut.

Nie zawsze bieganie na azymut po zielonym popłaca...

Gdzieś koło PK 13 przeganiam Gosię Krochmal z innej trasy. Widzę, że ona także biegnie na mój kolejny PK 14. Wyrywam do przodu i… znowu wtopa, bo przekręciłem sobie mapę lub kompas o 90 stopni... To już trzecia. Taki drobiazg, lekkie przekręcenie mapy i szukam nie w tym wgłębieniu górki…

Zamiast w muldzie na zachodzie szukałem lampionu w tej na północy, a wystarczyło biec rowem...

Wk-ny ścigam się z jakimś młodzieńcem (wiadomo, młodzieńcy biegają szybciej), więc wkrótce niknie mi z oczu. 

Znowu seria punktów idzie mi podejrzanie dobrze. Tak aż do PK 20. Kolejny PK 21 dość daleko, trzeba biec wzdłuż zabudowań. Biegnę wzdłuż zabudowań, ale oczywiście nie w tę stronę. Wbiegam na jakieś podwórko… Dobrze, że nie ma psa… 

Ostatnia wtopa na dziś

Wracam na właściwy szlak, ale przeganiają mnie Przemek i Jurek. Drepczę za nimi, ale bez szans na wyprzedzenie. Mając ich w zasięgu wzroku dobiegam do mety. Wynikiem nie ma co się chwalić. Cztery wpadki, każda po kilka minut.. po prostu wstyd. Ciekawe czy podobny numer odwalę na Wawel Cup, który już za trochę ponad tydzień… 

Z czasu nie ma co się cieszyć, ale grunt, że pobiegane

 


 

10 x SOLO, choć częściowo w duecie.

Na drugi dzień po "morderczym" biegu Władysławiaka pojechaliśmy na 10 x SOLO - takie zakapiory jesteśmy (he,he). Już na dzień dobry, zanim zdążyłam czegokolwiek dokonać, dostałam puchar. Fajnie jak ktoś tak mocno we mnie wierzy, że najpierw daje nagrodę, a dopiero potem ruszam w trasę. Oczywiście puchar był za zaległości, gdzie zresztą też nic wielkiego nie pokazałam, ale jak widać wystarczyło, że w ogóle byłam i dotarłam do mety.

Wręczanie pucharu.

 Puchar pucharem, ale do lasu trzeba iść, więc ruszyliśmy w stronę startu.

Znaleźliśmy start.

Ruszam

Zaczęłam na azymut mając w planach przecięcie dwóch ścieżek i szybkie znalezienie lampionu. Po pierwszej ścieżce dogonił mnie Tomek, który miał ten sam punkt na swojej trasie. Po przecięciu drugiej ścieżki chciałam zacząć szukać, ale Tomek przekonał mnie, że tamta pierwsza ścieżka to się nie liczy, nie ma jej na mapie i trzeba lecieć dalej.

 
Są ścieżki i ŚCIEŻKI.

Był bardzo przekonujący, więc pobiegliśmy do kolejnej ścieżki. zaczęliśmy szukać. Dłuuugo i namiętnie. Długo, namiętnie i niestety bezskutecznie. Okazało się, że "moja" ścieżka jednak się liczy, jesteśmy za daleko i trzeba wrócić. Po tej korekcie trafiliśmy już bezbłędnie.

PK 1 zdobyty!

Kolejny raz potwierdza się, że najlepiej biegać samemu i liczyć tylko na własne umiejętności.  Dwie osoby popełniają dwa razy więcej błędów i całe szczęście, że nie było z nami nikogo dodatkowego.

O jedną drogę za daleko.

Po jedynce rozstaliśmy się, bo dalsze punkty już nam się nie pokrywały. Dwójka, trójka i czwórka weszły gładko. Do czwórki nie pchałam się na azymut, tylko obiegłam sobie drogą. Przed piątką trochę mnie zniosło w prawo, a ponieważ na mapie nie było wrysowanej drogi, na którą wyszłam, stanęłam zdezorientowana i już się zaczęłam zastanawiać, czy może z czwórki nie poleciałam w przeciwnym kierunku niż powinnam. Ale nie, poza drogą reszta mniej więcej się zgadzała. Namierzyłam się dopiero ze skrzyżowania, które na mapie nie było skrzyżowaniem, tylko zakrętem drogi.

Podchwytliwy PK 5

Kolejne dwa punkty poszły dobrze i znowu przed ósemką odbiłam za bardzo w prawo. Na szczęście wyszłam na charakterystyczne skrzyżowanie, więc było się od czego odbić.

Dramatu nie było, ale sukcesem tego nie nazwę.

Po ósemce trochę oklapłam - i fizycznie, i mentalnie. Nie dość, że ze zmęczenia praktycznie większość trasy szlam, to jeszcze ta nawigacja strasznie szwankowała. Czułam się jak totalny cienias i ofiara lasu. Na szczęście ostatnie dwa punkty nie sprawiły większych problemów, bo już chyba bym się całkiem załamała.

I wreszcie meta.
 
Powiedzmy sobie szczerze - jest słabo i chyba trzeba się trochę ogarnąć. Biegowo to niekoniecznie da radę, ale walić takie błędy nawigacyjne to już obciach.  A dawniej tak mi pięknie azymuty wychodziły. i w ogóle... A może trzeba zmienić kompas na lepszy model?


poniedziałek, 26 czerwca 2023

Bieg Władysławiaka - dobiegnę, albo nie dobiegnę....

Jedna córka wciągnęła nas w imprezy na orientację, po czym cichcem wymiksowała się z nich niemal całkiem, druga wszczepiła nam Bieg Władysławiaka i nie pojawiła się na nim nawet jako kibic. A my biedni musimy i biegać i orientować się.
Tego Władysławiaka to niewiele brakowało, a i ja bym odpuściła, bo mi jakaś boleść weszła w krzyż i ledwo łaziłam. Na szczęście moja siostra porobiła mi różne cuda w plecy i może nie byłam jak nowa, ale na jako takim chodzie. 
Decyzja była więc taka - pobiegnę, albo nie pobiegnę. Jeśli pobiegnę, to albo dobiegnę, albo nie dobiegnę. Jeśli nie dobiegnę, to albo dojdę, albo nie dojdę. Jak nie dojdę, to albo mnie kto przyniesie, albo zostanę w lesie. Proste.

W oczekiwaniu na rozpoczęcie imprezy.
 
Nie wiem jak organizatorzy to robią, ale zawsze na Bieg Władysławiaka jest gorąco i nigdy nie pada deszcz. Jakąś umowę mają z siłą wyższą? Mi jednak ta piękna pogoda wcale, ale to wcale nie pomaga i wolałabym, żeby było zimno i brzydko.
Na starcie ustawiłam się lekko z tyłu, żeby mnie szybkobiegacze nie stratowali, a Tomek planował szybko przesunąć się do przodu. Ruszyliśmy.

Start.
 
Trochę bałam się, że zostanę samiuteńka na szarym końcu, ale gdzie tam. Spora grupa młodzieży nawet nie próbowała biec, tylko szli sobie spacerowym krokiem, uskuteczniając pogaduszki. Nooo, takie bieganie to mi się podoba. Przy nich to ja pędziłam jak rącza łania, a nawet udało mi się wyprzedzić kilkanaście osób. Po dwóch kilometrach był pierwszy wodopój ratujący życie. Co prawda na odprawie mówili, że kto nie musi, niech nie pije, żeby starczyło na drugi przebieg, ale w moim przypadku był mus - bez wody ani kroku dalej. 
Udało mi się przebiec jakieś trzy kilometry zanim opadłam z sił i musiałam przejść do marszu. Gdzie te czasy kiedy dwa, trzy razy tyle dawałam radę:-( Takich maszerowców jak ja było bardzo dużo, więc w sumie nie odstawałam od reszty "biegaczy". Oczywiście było też sporo takich, co pędzili na rekord i podium, żeby ktoś nie myślał, że to taki bieg-zabawa. Po prostu - każdy miał określone możliwości i cele. Moim było przeżycie do mety.
Tomek po skończeniu swojego biegu, wrócił po mnie, bo pewnie bał się, że leżę gdzieś w formie zwłok i przy jego eskorcie i zachętach do zwiększenia tempa jakoś dotarłam do mety.

Tu już nie dawałam rady biec.

Ale przed metą sprężyłam się i przyspieszyłam.

Chwila regeneracji
 
W tym roku nie zostaliśmy na ogłoszeniu wyników i wręczaniu dyplomów, więc nawet nie wiem jaki mam czas i ile gorszy od tych z poprzednich lat. Niestety - wzywały nas obowiązki. Ale tradycja uczestnictwa w biegu została zachowana i to się liczy.

środa, 21 czerwca 2023

Szybki Mózg - Gocław

My to tak od Szybkiego Mózgu do Szybkiego Mózgu. Tym razem blisko, bo na Gocławiu, w miejscu sto razy obieganym, co oczywiście w moim przypadku nie ma żadnego znaczenia, bo jak będę chciała się zgubić, to potrafię wszędzie.
Startowałam za kilkoma osobami z mojej trasy, więc na dzień dobry wiedziałam, w którą stronę ruszyć.

No to lecę...

Rzut okiem na mapę przekonał mnie, że nie powinno być trudno i trasa wygląda na przewidywalną. I w zasadzie tak było, poza punktami w okolicach Balatonu.  Nie żeby nie było wiadomo jak trafić. Problemem była decyzja, z której strony obiegać jezioro i którymi mostkami pokonywać kanałek.Nie byłabym sobą, gdybym nie wybrała najmniej optymalnych przebiegów, szczególnie z PK 2 do PK 3. A wydawało mi się, że tak sprytnie wybrałam wariant...

Można było krócej.

Te obiegania jeziora, to oprócz tego, że łatwo było wybrać mniej optymalny przebieg, to jeszcze były dłuuugie i między punktami można było umrzeć z nudów. Albo z wyczerpania, jak ktoś biegł za szybko. Ponieważ ja jednak wolę z nudów, więc dreptałam sobie powoli, ale skutecznie.
W sumie to na trasie nie było żadnych atrakcji, które warto by opisywać. Na przedostatnim punkcie czyhał z kamerą Tomek, bo oczywiście swoją dłuższą trasę przebiegł szybciej niż ja krótszą.

PK 16
 
 
 Ostatni punkt
 
Na metę aż się prosiło wbiegać sprintem, bo od ostatniego punktu był bieg po bieżni, jednakowoż nie skorzystałam. Jakoś ostatnio strasznie kręci mnie trucht:-)
 
Meta


Moje mniej i bardziej optymalne przebiegi

sobota, 10 czerwca 2023

Szybki Mózg na Starówce

Nadelektowaliśmy się Jagą Korą, to pora wrócić do BnO. Co prawda ruchu w interesie nie ma nadzwyczajnego, żeby nie powiedzieć, że wręcz posucha, ale Szybki Mózg się odbył i byliśmy. Fajnie czasem dla odmiany pobiegać po mieście, a już szczególnie po Starówce w Warszawie. Nie dość, że trudno się zgubić, to i pozwiedzać można:-) Zwłaszcza przy moim tempie biegu.

Idziemy do biura zawodów.

Biuro zawodów na bulwarach wiślanych, a start tuż przy przejściu podziemnym, bo cała zabawa  po drugiej stronie ulicy.

Start.
 
Zasadniczo było lekko, łatwo i przyjemnie - aż do PK 10, bo po nim zaczęły się schody. Niby schody były też po jedynce, ale wtedy jeszcze byłam pełna sił. Po kolejnych schodach już nie wbiegałam, nie wchodziłam, tylko pełzłam siłą woli, a na rynku byłam gotowa już się położyć i czekać na swój kres. Czułam jednak, że to taki trochę obciachowy kres, więc poczołgałam się dalej, do PK 11. Potem na szczęście było po płaskim, a kolejne schody prowadziły w dół i to uratowało mi życie. Dwa ostatnie punkty już były nad Wisłą i oczywiście Tomek czyhał z kamerką.

PK 15

Meta.

Tak się starałam ambitnie przyspieszyć na końcówce i w efekcie po podbiciu mety padłam bezsilnie i na tle innych zawodników wyglądałam jak bym ukończyła co najmniej maraton. A to tylko 4 km z małym hakiem mi wyszły.

Siedzę i nie wstanę i co mi kto zrobi?

Ten etap Szybkiego Mózgu był zdecydowanie biegowy, a nie nawigacyjny, bo w zasadzie każdy biegł tym samym wariantem wymuszonym układem ulic i tylko czasem zdarzały się jakieś drobne odstępstwa. Ale i tak było fajnie, niezależnie od wyniku. Bo w sumie już się pogodziłam z tym, że biegowo jest coraz gorzej, za to rozrywkowo - wciąż OK.
A tak wygląda mój przebieg: