piątek, 25 lutego 2022

Leśny Mózg w Radości

Niedzielny Leśny Mózg miał przewidziane długie trasy, a do tego teren zapowiadał się trudny - wydma, mokradła, a z ciekawostek - bieganie pod autostradą.

 Tak wyglądało miejsce startu.

Przy starcie był tłok i praktycznie wszyscy lecieli kupą, bo nie było minut startowych (pandemiczna metoda startu). Usiłowałam odczekać chociaż z pół minuty za ostatnią osobą, ale co to jest pół minuty.

No to start!
 
Żeby się wyindywidualizować z rozentuzjazmowanego tłumu, nie pobiegłam jak wszyscy główną ścieżką, tylko od razu ruszyłam na azymut. To nie było głupie, bo przy punkcie niemal dogoniłam grupę przede mną. Potem o ścieżkach już nie było co marzyć, bo głównie przecinaliśmy je biegnąc na azymut. 
Chyba już przed drugim punktem (a może dalej) przyuważyłam Bartka, bo świecił z daleka seledynowym wdziankiem. Ciągle miałam go przed sobą na azymucie i wychodziło mi, że biegniemy tę samą trasę. Znowu przeżywałam rozterki, czy jego widok, to dobra rzecz, czy zła. Bo z jednej strony wolę polegać tylko na sobie, a z drugiej skoro biegnie w słusznym kierunku, to czemu nie skorzystać i rzadziej patrzyć na mapę i lecieć za nim. Dobra, poszłam na łatwiznę i leciałam za seledynem, ale jednak kontrolując, gdzie seledyn biegnie. Po jakimś czasie już tak byłam mu wdzięczna za ułatwienie życia, że dogoniłam go przy punkcie i rymsnęłam przed nim na kolana, a nawet wręcz - nie obyło się bez czołobitności. Trochę mu napędziłam stracha, bo myślał, że właśnie się zabijam, a to wszystko przecież tylko z wdzięczności.
Im dalej w las, tym większe moje zmęczenie, więc i Bartkowi w końcu udało się oderwać ode mnie. No to dalej zamiast na Bartka, patrzyłam sobie na kreskę pod nogami i leciałam z punktu na punkt. Przy dziewiątce władowałam się w jakieś niewielkie (nawet nie zaznaczone na mapie) rozlewisko, bo ciut zniosło mnie w prawo. W butach zrobiło się wilgotno.
Między dziesiątką, a jedenastką nadarzyła się pierwsza możliwość skorzystania ze ścieżek, z czego skwapliwie skorzystałam. Z dwunastki na trzynastkę droga wiodła przez wielkie mokradła i pod autostradą. Mokradła na szczęście dawało się pokonać wygodnie ścieżkami bez konieczności moczenia odnóży, a pod autostradą było szerokie przejście. Trzynastkę i czternastkę zdobywałam już grupowo i jak głupia pobiegłam za grupą szukać mety w złym miejscu. Na szczęście ktoś krzyknął, że to nie tam i sprawnie odbiłam we właściwym kierunku.
Wynik - całkiem niezły, wręcz powyżej moich oczekiwań. Może powinnam jeszcze raz paść na twarz przed Bartkiem, który trochę mi pomógł swoją obecnością w zasięgu wzroku?

Cała trasa.

wtorek, 22 lutego 2022

Pedzić niczym wiatr...

Skoro na zewnątrz huragan, powalone drzewa tarasują dojazd do domu (w którym co chwila brak prądu), nie zostaje nic innego jak udać się bezpośrednio z FallInO do Legionowa na kolejny trening z serii ZZK. Niestety, Renata wymiękła i „wyrzuciłem ją” z pojazdu pod domem.
W drodze do Legionowa – brak świateł na skrzyżowaniach, wiele powalonych drzew w lesie, przez który biegła droga, a na asfalcie mniejsze lub większe gałęzie. Ot, takie obrazki jak z filmu katastroficznego. W Falenicy było całkiem, całkiem ale tam jest ładny „wypielęgnowany” las, niezbyt wysokie drzewa i nie miało co się przewracać.. W Legionowie zaś… nie wiadomo co. W każdym razie jechałem „z duszą na ramieniu”. 

Po drodze próbowałem kupić jakiś napój, by uzupełnić zapas płynów, ale gdzie nie zajechałem to „nieczynne, bo brak prądu”. Fajnie… 

Wreszcie nawigacja skierowała mnie na drogę gruntową. Wokół falujący las, sporo powalonych drzew, w oddali jakieś postacie z mapą przebiegające przez drogą, a wszędzie pełno zielonych, świeżo zwianych z drzew gałęzi. Po drodze trzeba było jechać zygzakiem. 

Widok na start

Wreszcie widać samochody. Na szczęście znalazłem miejsce przy jakiś mniejszych drzewach, które nie powinny dosięgnąć auta, gdyby runęły.
Biorę kompas i idę po mapę. Spotykam Hanię, która ostrzega, że w lesie rzuciło się na nią jakieś drzewo i nawet zahaczyło ją gdzieś pod okiem. Na starcie zaś rozważania co robić, gdy jakieś drzewo będzie chciało przewrócić się na jedno z zaparkowanych aut. Jak twierdzą organizatorzy z obserwacji – drzewo na tyle wolno się przewraca, że można przepchnąć auto, byle było na luzie…. Słowem - horror!

Selfie z organizatorką Natalią, która dzielnie pilnowała naszych aut;-)

Nie ma co gdybać – mapę do ręki, kompas w dłoń i w las. W Falenicy wyszło prawie 10 km, tu zapowiada się podobnie – nominalnie 7,1 km. Szukam PK 1. Powinien być jakiś dołek koło paśnika. Wszędzie powalone drzewa, więc raczej marsz niż bieg. Tyle, że paśnika nie ma. Zwiało go? Po dłuższej chwili krążenia trafiam na dołek z lampionem leżącym na dnie pod jakąś gałęzią. Dobry początek;-( 

Do następnych PK już trafiam bezbłędnie, choć tempo raczej marne – teren ciągle mało przebieżny. I znowu po drodze brakuje 2 paśników. Jakaś plaga kradzieży tych budowli, czy co? 

Kolejne PK – ciągle mało biegania i przedzieranie się przez ciężkie podłoże, ale znajdowane bez problemu. Idzie dobrze aż do PK 10. Nie mogę znaleźć lampionu. Niby rowy podobnie jak na mapie, ale nie do końca. Zastanawiam się, czy dobrze trafiłem. Dopiero po dłuższej chwili poszukiwań znajduję lampion. Mam wrażenie, że jest nie tam gdzie trzeba. Analiza śladu GPS post factum, pokazuje, że lampion był we właściwym miejscu tylko mapa ma zupełnie inny układ rowów i dołków niż to, co znajduje się w terenie. 

Czas na PK 11. Jest to kawałek terenu, w którym zawsze się gubię. Tym razem także. Najpierw wystraszyło mnie drzewo pękające gdzieś „nad głową”, potem omijałem wiatrołomy, w efekcie zniosło mnie z azymutu w prawo. Szukałem lampionu nie w tym miejscu co trzeba – miejscu gdzie praktycznie nie ma poziomnic na mapie, a w terenie są wyraźne góry i doliny. Po raz kolejny dałem się na to nabrać;-( 

Przy PK 11 miga mi jakiś biegacz – dzisiaj strasznie pusto w lesie. 

Okolice PK41 tak wyglądał las wszędzie gałęzie i wiatrołomy

Kolejne spotkanie z człowiekiem przy PK 19. Wyraźnie trasa rodzinna. Spacerowicze, a nie biegacze. Jeszcze ostatni PK 20 i meta. Godzina i 20 minut na trasie, 9 km w nogach. Większość chodzenia. Zostały już na starcie tylko nieliczne auta - nie widać żadnego zgniecionego przez przewracające się drzewo – znaczy wszystkim się udało. No, jeszcze organizatorka musi zabrać lampiony, więc wszystko może się zdarzyć;-) 

Zrzut ekranu zachowany dla potomności;-)

Z powodu huraganu frekwencja nie była zbyt wysoka, ale jest mały plus – uplasowałem się na 3-ciej (historycznej) pozycji na trasie C, choć nogi nie niosły jak trzeba po falenickim bieganiu, a i po przewróconych gałęziach biegam bardzo wolno i ostrożnie po przykrym przypadku skręcenia kostki rok temu. Kto nie był niech żałuje;-) 

Na mapie, poza PK 11 nie wyglądało to nawet tak źle;-)

 

 

Na FalInO najlepszy jest kac.

Po wieczornopiątkowych planszówkach w sobotę obudziłam się z kacem, a totalną niemoc wzmagał hulający za oknem wiatr i deszcz. Miałam nadzieję, że pogoda będzie świetną wymówką, żeby w ogóle nie wstawać z łóżka, ale nagle przestało, padać a i wiatr jakby przycichł. No to już wstałam. Nawet postanowiłam jechać do Falenicy, ale co do startu to jeszcze się wahałam. W końcu stwierdziłam, że w sumie spacer dobrze mi zrobi, biegać wcale nie muszę, a jak przy okazji kilka punktów podbiję, no to fajnie.

Takie tam przedstartowe zabawy z odbiciem w szybie.

Zaraz nasza minuta startowa.
 
Ponieważ oboje startowaliśmy w tej samej minucie, Tomek od razu pogonił mnie do pierwszego punktu, tradycyjnie na boisku. Dałam radę, bo było blisko.

 
Coś tam udaję, że biegnę.

Podbijamy pierwszy punkt.

Z boiska wybiegłam (tak - wybiegłam!) w dobrą stronę i całkiem logicznie poleciałam do PK 5, a potem PK 3. W międzyczasie obejrzałam mapę i postanowiłam, że tym razem to już sobie zostawię jakieś punkty na powrót, zamiast miotać się bezładnie po całym obszarze. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że miałam nie biegać, tylko spacerować i zbierać jedynie najbliższe punkty.
Do dziesiątki pobiegłam trochę zygzakiem, bo najpierw coś mi się pokićkało, że trzeba biec wydmą na południowy wschód i dopiero widok Uli zbiegającej z wydmy dał mi do myślenia. Dokładniej spojrzałam na mapę i już teraz pobiegłam tam, gdzie powinnam.

 
 Do dziesiątki zakosami.

Kolejne punkty wchodziły łatwo, pominąwszy oczywiście podejścia na wydmę. Niemal od początku trasy cały czas spotykałam Marzenę - raz jedna była pierwsza na punkcie, raz druga, ale w żaden sposób nie mogłyśmy się siebie nawzajem pozbyć. Przy czternastce zrobiłam trochę mało logiczny manewr, bo zamiast biec na siedemnastkę, a trzynastkę zostawić na powrót, zrobiłam sporego zygzaka, ale dzięki temu zgubiłam moją towarzyszkę, która prawdopodobnie ruszyła na siedemnastkę.
Tym razem nie liczyłam punktów przy każdym lampionie, a dopiero po zebraniu trzynastu punktów, zyskałam więc sporo czasu w stosunku do poprzednich rund.  Przy siedemnastce ze zdziwieniem stwierdziłam, że zostały mi tylko trzy punkty na powrocie. Jakoś strasznie szybko to zleciało. Szesnastka, dziewiątka i czwórka były łatwe i w znajomym terenie, a w bonusie znowu miałam przebieg obok naszego dawnego domu.
Tym razem nigdzie się nie gubiłam, biegłam w sensownej kolejności, o kacu zapomniałam już przy drugim punkcie i choć w żaden sukces nie wierzyłam, docelowo okazało się, że zajęłam piąte miejsce na dwanaście osób. Jak na mnie to ho, ho, ho. A - i jeszcze mimo wichury żadne drzewo mi na głowę nie spadło, choć niektóre wydawały potępieńcze odgłosy i gięły się niemal do ziemi.
To była moja najlepsza runda w tym sezonie na FalInO.

Cała trasa.
 

piątek, 18 lutego 2022

NKL-ka na żądanie.

Im słabiej wychodzi mi bieganie, tym dłuższe trasy wybieram na zawodach. Zamiast więc w niedzielę pobiec lajtowo, znowu wzięłam ambitne ponad 6 km. Ale za to przelicznik czasu spędzonego w lesie w stosunku do opłaty startowej mam chyba najlepszy ze wszystkich!
Tym razem biegaliśmy po wydmie w Mostówce, tam gdzie są te słynne wrzosowiska. Już dojeżdżając na miejsce zauważyliśmy, że w lesie leży masa pościnanych drzew i gałęzi. Trochę niefajnie, bo ciężko po tym biegać, a uszkodzić się łatwo.

  
 
Przed startem

Już za chwilę, za momencik...

Już przed pierwszym punktem zaczęło mnie ściągać w prawo. Po ukształtowaniu widziałam, że powinnam biec niżej zbocza, a nie gramolić się na szczyt, ale kompas uparcie wołał: w górę! w górę! W efekcie krakowskim targiem pobiegłam tam, gdzie większość innych biegaczy, czyli do punktu. 
Do dwójki znowu miałam wrażenie, że mnie ściąga, więc dla równowagi naginałam ciut w lewo, żeby wyrównać i jakoś poszło. Do trójki prowadziła wygodna droga. Niestety, kiedy tylko ją opuściłam, mój kompas znowu usiłował wyprowadzić mnie w nieznane i zamiast prowadzić mnie na wschód, on wolał na południe. Dobrze, że natrafiłam na ścieżkę, którą udało mi się zlokalizować na mapie i wiedziałam jak się dalej namierzyć.
Czwórka była w tak charakterystycznym miejscu, że nawet nie patrzyłam na kompas, podobnie było z piątką. Potem miałam dylemat - biec do szóstki lasem, czy drogą? Drogą ciut naokoło, ale wygodnie, lasem - znów trzeba pertraktować z kompasem, który najwyraźniej w tej okolicy coś się gubił. Oczywiście pobiegłam lasem i nawet trafiłam bezproblemowo. Na ósemce (to też moja jedynka) spotkałam Tomka i chyba to spotkanie musiało mnie zdekoncentrować, bo od razu zaczęły się kłopoty.
 
 Jak podpisać? Jedynka czy ósemka? :-)
 
Biegnąc (czy raczej już bardziej idąc) dokładnie według wskazań kompasu dotarłam do punktu. Już miałam go podbić, ale z nawyku sprawdziłam kod i... to wcale nie był mój punkt. Mój miał mieć kod 40, a ten miał 39. Niby niewiele mniej, ale jednak. W okolicy kręciło się kilka osób i w końcu okazało się, że wszyscy szukamy tego samego lampionu. Szukających osób przybywało, ale byli i tacy, co podbijali punkt i biegli dalej. Postanowiłam zaczaić się na nich, żeby mi pokazali na mapie, gdzie mają to kółeczko zaznaczone, ale jak na złość nikt się nie pojawiał. Obeszłam okolicę n-ty raz, ponownie bez skutku. Niby wszystko mi się zgadzało - blisko szczytu, obok ścieżki prowadzącej do asfaltu, we wgłębieniu i tylko ten kod... Rozszerzyłam zakres poszukiwać i po jakimś czasie trafiłam na inny lampion. To była moja dziesiątka. Super! Teraz to się można dokładnie namierzyć. Tak zrobiłam i... ponownie wylądowałam przy stojaku z kodem 39. Kurna, może organizator coś źle postawił? - pomyślałam. Ponieważ pomysły na znalezienie właściwego punktu już mi się zupełnie wyczerpały, a nie planowałam reszty życia spędzić na wydmie mostowieckiej, postanowiłam olać punkt, przyjąć z godnością nkl-kę, a dalszą część trasy zrobić dla przyjemności i własnej satysfakcji.
 

Ze śladu nie wynika żebym na dziesiątce była dwukrotnie, ale tak było - nie zmyślam.
 
Tyle razy okręciłam się przy tym niezidentyfikowanym punkcie po powrocie z dziesiątki, że już nie byłam w stanie przypomnieć sobie jak do niej trafić z powrotem. Ustawiłam więc azymut z PK 9 na PK 10, ale miałam świadomość, że tak dokładnie to przecież nie wiadomo gdzie jestem. Liczyłam na to, że po drodze spotkam kogoś i przekonsultuję swoje położenie. Tak też się stało, ale o dziwo - mój azymut okazał się prawidłowy i do dziesiątki dotarłam. Jakim cudem idąc z innego punktu??? Przy okazji - mapa zupełnie nie oddawała ukształtowania terenu i mijane po drodze rowy i wąwoziki wcale nie były zaznaczone.
Po wyrwaniu się z tego Trójkąta Bermudzkiego przez chwilę było całkiem normalnie i PK 12, 13, 14 i 15 poszły po kresce. Przed szesnastką gwałtownie zniosło mnie w prawo, ale  spotkanie w drogą uświadomiło mi szybko ten fakt i mogłam skorygować trasę. W drodze na siedemnastkę tak gorliwie pilnowałam tego znoszenia w prawo, że dla odmiany zniosło mnie ciut w lewo, ale przede wszystkim to minęłam punkt, przechodząc dość blisko niego. Na szczęście zawołała mnie dziewczyna, z którą szukałyśmy tej nieszczęsnej dziewiątki, a potem ciągle się spotykałyśmy na trasie. Osiemnastka była daleko, ale łatwa i częściowo drogami, a między osiemnastką a dziewiętnastka rozciągały się wrzosowiska. Oczywiście o tej porze roku nie mieliśmy z nich  żadnej radochy. Przez wrzosowiska to już tylko szłam, bo byłam tak zmęczona, że potykałam się o własne nogi. Koleżanka z trasy też się specjalnie nie spieszyła, więc mogłyśmy pogadać. Okazało się, że ona znalazła tę nieszczęsną dziewiątkę, jak ja już się ewakuowałam. Jeszcze wołała wtedy za mną, ale byłam za daleko i nie słyszałam. Trudno.
Dwudziestka dwójka, będąca jednocześnie nieszczęsną, nigdy nie odnalezioną dziewiątką, od innej strony okazała się całkiem łatwa do namierzenia, aczkolwiek trudna do podejścia z powodu pościnanych młodych drzewek, a ja oczywiście nie bawiłam się w ich obchodzenie. Na odejściu od punktu po raz kolejny spotkałam Tomka. Zgadnijcie z jakim punktem miał problem? Dokładnie z tym, który ja za każdym razem znajdowałam szukając swojej dziewiątki. Tam chyba musiała być jakaś kosmiczna anomalia, skoro nic się nie dawało znaleźć.
Przy dojściu do PK 23 spotkałam Zuzę, która szła sobie spokojnie, więc lazłyśmy noga za nogą konwersując o braku formy. Tuż przed samą metą postanowiłyśmy jednak podbiec, żeby to jakoś wyglądało, ale też bez przesady.
No szkoda, trochę szkoda tej dziewiątki, ale cóż - bywa.


 Cała trasa

wtorek, 15 lutego 2022

WesolInO

W sobotę WesolInO. Znowu blisko domu, ale za to długa trasa, bo aż 6,2 km. Tym razem byłam wyspana, najedzona i gotowa na wszystko. 
 
Tradycyjna fotka przedstartowa.
 
Przyjechaliśmy wcześnie i jako jedni z pierwszych ruszyliśmy do lasu. Od razu miałam dylemat czy zacząć drogami, czy od razu ciąć przez las, ale tradycyjnie wybrałam azymut. Las wyglądał na przebieżny i wręcz zachęcał, żeby biec.

Ścieżką, czy lasem?
 
Dobra, lecę lasem.
 
Niby jedynka była łatwiutka, ale już od samego startu zaczęło znosić mnie w lewo i w końcu niemal dobiegłam do drogi, którą miałam NIE BIEC. Odbiłam więc w prawo, przekroczyłam drogę poprzeczną i wcale nie widziałam nigdzie lampionu. Postanowiłam więc namierzyć się od pobliskiego budynku i idąc w jego stronę natknęłam się na punkt. Na śladzie nie wygląda żebym jakoś szczególnie błądziła, ale wiem, że mogłam zrobić to dużo lepiej. 
Do dwójki znowu zniosło mnie w lewo i nie mogłam wyczaić w młodniku właściwej polanki. Oczywiście wyczesałam ją, bo w końcu młodnik miał ograniczoną powierzchnię, ale już po tych dwóch nieudanych punktach byłam mocno zdegustowana.
 
PK 1 i PK 2
 
Zawzięłam się w sobie i na trójkę pobiegłam już po kresce. Nie dam się znosić w lewo! Moje postanowienie biegania po kreskach całkiem dobrze się sprawdzało i dalej już szłam jak po sznurku, za to po piątce pojawiła się WYDMA. Nie powiem - nieźle dała mi w kość. Początkowo jeszcze próbowałam walczyć i usiłowałam wbiegać na nią, ale od pewnego momentu już tylko szłam, a potem lazłam. Jak ja zazdroszczę tym, którzy potrafią biec pod górę. Dla mnie nawet powolny spacer jest wyzwaniem:-(
Dwunastka trochę mnie wykiwała. Z oglądu mapy spodziewałam się wyraźnie zarysowanego młodnika, tymczasem młodnik zdążył już wyrosnąć i... nie zauważyłam go. Dopiero po chwili ogarnęłam, że to co widzę przed sobą, to ta właściwa granica kultur. Jak się człowiek na coś nastawi, to potem ciężko zmienić swoje wyobrażenie.
 
Zmyłka przed PK 12
 
Między trzynastką, a czternastką spotkałam Tomka, biegnącego w przeciwnym kierunku. Dobrze, że postanowiłam biec drogą, a nie na azymut, bo dzięki temu mam pamiątkę z trasy:

 
Między PK 13, a PK 14

Reszta trasy była łatwa, bo kreski były widoczne niemal na ziemi i żadnych większych górek po drodze nie było. Na mecie czekał już Tomek, z lekka zdegustowany, bo zgubił mu się jeden punkt i zaliczył NKL-kę.


Dobieg do mety.

Wynik tradycyjnie umiarkowanie satysfakcjonujący, ale nie ostanie miejsce! :-) Chyba trzeba zacząć biegać krótsze trasy... Chociaż z drugiej strony, to kto mi zabroni siedzieć w lesie ile tylko chcę?!
 
Cała trasa.

piątek, 11 lutego 2022

Zimą na Pradze w duecie.

Przestaliśmy biegać parkruny, więc dawno nie byliśmy w Parku Skaryszewskim. No to w niedzielę trafiła się świetna okazja, żeby tam pojechać i pobiegać na orientację. A skoro Park Skaryszewski to wiadomo, że to Zima na Pradze. Obydwoje wzięliśmy trasę C, czyli najdłuższą. 
 
Przed startem.
 
 Pierwszy krok.
 
Wydawało mi się, że już tak dobrze znam ten park, że nic mnie nie zaskoczy, a jednak. Jedynka miała być przy mostku i biegnąc nawet widziałam i mostek i lampion, ale wydało mi się to jakoś dużo za wcześnie, więc pobiegłam dalej, do drugiego mostku widzianego z oddali. Mostek był, ale lampionu tym razem nie. Stanęłam zdziwiona i dopiero przebiegający Przemek uświadomił mnie, że jednak chodziło o mostek wcześniejszy. Dopiero wtedy sprawdziłam skalę mapy. Cóż 1:4000 znacznie różni się od 1:10000.
 
Mostek, to mostek...
 
Dwójka była na skraju mapy, za placem zabaw i główną alejką. Biegnąc cały czas słyszałam za sobą kroki. Ktoś najwyraźniej mnie śledził, bo biegł idealnie moim tempem. Trochę mnie to stresowało, ale nie odwracałam się i biegłam swoje. Dopiero przy punkcie, kiedy zatrzymałam się, zobaczyłam, że to młody mężczyzna wpatrzony we mnie jak w obrazek.  No proszę, sześćdziesiątka na karku, a tu faceci za mną jeszcze latają - pomyślałam, ale moje złudzenia szybko zostały rozwiane. Okazało się, że człowiek pierwszy raz biegł na orientację, pogubił się i jak zobaczył kogoś z mapą, to się podłączył. Mało tego, błagalnym głosem spytał, czy może przebiec ze mną resztę trasy, bo w ogóle nie ogarnia, a ma ochotę pobiegać. No przecież nie odmówię ... Usiłowałam tylko zasugerować, że możemy mieć inne mapy i inne punkty, ale stwierdził, że wcale mu to nie przeszkadza i możemy pobiec na moje. Ciekawe podejście. Ustaliliśmy, że kolejny punkt mamy ten sam i pobiegliśmy. Przy każdym kolejnym lampionie od nowa ustalaliśmy, czy następny punkt mamy znowu wspólny i jakoś żadnemu z nas nie wpadło do głowy, żeby po prostu porównać mapy. A na mecie okazało się, że mieliśmy identyczne (choć on biegł O-run) i wcale nie trzeba było tracić czasu na gadanie. Czas stracony na dyskusjach odzyskiwałam w biegu, bo nawet jeśli płuca już mi chciały wypaść, a nogi zostawały gdzieś w tyle, to głupio mi było przechodzić do marszu. Dodatkowo bardzo, ale to bardzo starałam się nie zgubić, bo to byłby już totalny blamaż. Na szczęście nawigacja szła mi przyzwoicie, co oczywiście nie znaczy idealnie - jak to w stresie. Dałam ciała tylko między PK 18 i 19, ale podczas zawodów nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. W tych emocjach przebiegłam przez zbiornik, otoczony grubą czarną kreską. Jakoś w ogóle tego nie skojarzyłam co to znaczy i teraz mi bardzo wstyd. W zasadzie to należy się dyskwalifikacja:-( I taki to przykład dałam początkującemu orientaliście. 
 
Na skróty.
 
Mimo, że biegłam dość szybko jak na swoje możliwości, to i tak miałam jeden z najdłuższych czasów. Chyba za dużo było w trakcie tego ustalania gdzie kto ma punkt i dokąd biegniemy. Ale nie żałuję. 

Po wspólnym biegu wspólny finisz.

I radość solo.
 

 


wtorek, 8 lutego 2022

Sobota w Falenicy

W sobotę zaliczyliśmy kolejne FalInO.  Poranek miałam bardzo ciężki, bo w piątek późno położyłam się spać, potem nie mogłam zasnąć, a jak już się udało, kot przypomniał sobie, że umiera z głodu i jedynie ja mogę ocalić mu życie. Potem obudził mnie deszcz walący w okno dachowe nad glową i wyjący wiatr, a kiedy mimo to w końcu zasnęłam, kot stwierdził, że już najwyższa pora na śniadanie. Tym sposobem rano bardziej przypominałam zombie niż sportowca i tak też się czułam. Mimo wszystko szkoda by mi było zostać w domu, więc pojechałam. 
 
W oczekiwaniu na start.

Tym razem stolik startowy znaleźliśmy bez problemu, a ja pamiętałam, że będziemy biegać scorelauf.
Wystartowaliśmy z Tomkiem w tej samej minucie i razem pobiegliśmy do pierwszego lampionu na boisku. 
 
Nasza pierwsza zdobycz.
 
Po podbiciu punktu ja postanowiłam biec na czwórkę, a Tomek oddalił się w stronę, gdzie tym razem nie było żadnych lampionów. Ale zanim zdążyłam się głośno i wyraźnie zdziwić, był już za daleko, żeby coś do niego dotarło. Przy czwórce sięgnęłam po kartę startową i... karty nie było. Zaczęłam obmacywać szyję, bo kartę powiesiłam sobie na smyczce, ale nic nie wymacałam. Zaczęłam więc wracać po własnych śladach cały czas obmacując się, bo przecież nie da się zgubić karty powieszonej na smyczy. Przy bramce na podwórko szkolne wreszcie namacałam pasek - karta cały czas powiewała mi na plecach. Zła sama na siebie wróciłam do punktu i zastanawiałam się, czy jest sens wysilać się dalej z bieganiem, skoro i tak już straciłam masę czasu. Na szczęście przypomniałam sobie, że biegam dla przyjemności, a nie wyniku i poleciałam dalej.
Oczywiście, jak to przy scorelaufie, za nic nie mogłam się zdecydować jaki wariant obrać - co brać od razu, a co na powrocie i które punkty odpuścić, bo musiałam wybrać szesnaście z dwudziestu dwóch. Pasowało mi żeby dwójkę i szóstkę zostawić na potem, więc... od razu do nich pobiegłam, żeby nie zapomnieć ich zebrać. I takie to moje planowanie.
Z szóstki najbliżej było do dziewiątki, więc tam się skierowałam.  Trochę (bardzo) ściągnęło mnie na prawo i za nic nie mogłam znaleźć punktu. Ale nie ja jedna. Widziałam kilka osób przeczesujących las, a niektóre z nich rezygnowały i biegły dalej. Ponieważ znowu musiałam podjąć decyzję, to z tym fantem zrobić - odpuścić, czy szukać - wybrałam rozwiązanie pośrednie: postanowiłam biec w stronę piątki, jednocześnie zerkając w lewo, czy gdzieś tam nie mignie mi lampion. Wyjątkowo okazało się to trafną decyzją, bo w efekcie znalazłam i dziewiątkę i piątkę. 
 
Problematyczna dziewiątka.
 
Po piątce to już w ogóle nie wiedziałam co brać następne. Logicznie by było 7, 14, 11, więc skierowałam się w stronę ósemki, a w międzyczasie mi się odwidziało i pobiegłam na trójkę.Sensu nie miało to żadnego, ale co tam.Z trójki to już nie było wyboru - musiałam wziąć ósemkę, dziesiątkę, siódemkę i dalej już zgodnie z logiką. 
 
Gdzie tu sens? Gdzie tu logika?
 
 Tak gdzieś od piątego, szóstego zebranego punktu, przy każdym kolejnym podbitym przeliczałam na karcie ile już mam, a ile mi brakuje. Logicznym wydawało się, że jak podbiję jeden, to przybywa mi jeden, ale przecież co mi szkodziło sprawdzić? Po punkcie jedenastym uznałam, że tak fajnie mi się leci wydmą i tyle mam z tego przyjemności, że zamiast  z piętnastki lecieć na szesnastkę, a potem po trzynastkę i dwunastkę, to ja sobie pobiegnę dalej, wezmę 15, 18, 17, 16, a potem już prościutko drogą wrócę na metę. Z punktu widzenia zasad BnO było to kompletną bzdurą, bo wydłużało mi trasę, ale za to miałam super przyjemną przebieżkę. A jakby jeszcze było mało, w drodze powrotnej przebiegałam koło domu, w którym kiedyś mieszkałam, więc jeszcze dodatkowo była to taka mała podróż sentymentalna. 
Na mecie czekał już Tomek, który miał co prawda dłuższą trasę, ale za to szybciej przybiegł. Ja tradycyjnie zajęłam ostatnie miejsce w Open K i w zupełności mnie to satysfakcjonuje.
 
 Meta.

Rozciąganie obowiązkowe.


Cała trasa.

wtorek, 1 lutego 2022

WesolInO z ruchomą północą.

Znowu to zrobiłam! Znowu kazałam się zapisać na trasę C, mimo świadomości, że będzie dłuuuga. Naiwnie zakładałam, że przecież w każdej chwili mogę sobie ją skrócić, a przecież wiedziałam, że tego nie zrobię choćbym się miała doczołgać na metę. Na sobotę zapowiadała się wredna pogoda, ale dopiero od południa, więc pojechaliśmy jak się najwcześniej dało, żeby zdążyć przed deszczem.

Idziemy do bazy zawodów.

Przed startem tradycyjnie miałam problem z umiejscowieniem się na mapie i wyznaczeniem kierunku biegu na pierwszy punkt. Nie wiem dlaczego, ale od jakiegoś czasu tak mam.  Na szczęście Tomek pokazał mi która ścieżka w terenie jest która na mapie i jakoś ogarnęłam. 
 
Start.
 
Na pierwszy punkt pobiegłam po kresce, żeby dobrze zacząć. Podobnie ruszyłam na dwójkę, ale po chwili zaczęło mnie znosić w prawo, kiedy zaczęłam omijać niewygodną roślinność. Wkrótce w oddali  zobaczyłam Tomka, który biegł na ten sam punkt. Spotkaliśmy się i jak to bywa w takich sytuacjach - ja zdałam się na niego (bo zawsze wydaje mi się, że on lepiej trafi), on zdał się na mnie (bo wie, że biegam po kreskach) i w efekcie zaczęliśmy głupio wałęsać się po lesie, w zupełnie niewłaściwym miejscu. Oczywiście - w końcu znaleźliśmy lampion, ale już na wstępie straciliśmy masę czasu.
 
Gdzie ten punkt może być?

No, troszkę nas zniosło.
 
Kolejny punkt znowu mieliśmy wspólny, ale chciałam go zdobyć już sama, żeby nic mi nie odwracało uwagi. Zresztą Tomek od razu pomknął dalej i tyle go widziałam. Mój plan był taki: dobiec do ogrodzenia, cofnąć się kawałek do rozwidlenia ścieżek, skręcić w lewo i namierzyć się od pierwszego zakrętu. Na rozwidleniu popatrzyłam na kompas i aż zamarłam - północ miałam na południu, a na północy południe. To gdzie ja mam dalej biec? Kurcze, przecież pamiętałam skąd przybiegłam i to na pewno było na zachód od rozwidlenia. No to co jest? Postanowiłam zaufać sobie, nie kompasowi i ruszyłam ścieżką. Po kilku krokach znowu spojrzałam na kompas, ale teraz pokazywał wszystko prawidłowo. Czyli to było chwilowe zgłupienie. Z tego wszystkiego trochę się rozkojarzyłam, przebiegłam zakręt, od którego planowałam się namierzyć i dobiegłam do następnego. W sumie ten też był dobry do namierzenia się (a może nawet lepszy), tyle, że nie bardzo wiedziałam przy którym z zakrętów jestem. Widok Tomka wyłaniającego się z krzaków niezmiernie mnie ucieszył, choć wcześniej zarzekałam się, że chcę sama. Byłam pewna, że punkt ma już zaliczony i leci na kolejny, tymczasem okazało się, że wciąż szuka. No to szukaliśmy razem. Byliśmy już prawie pod czwórką, kiedy Tomek wymyślił, że nierówności po których chodzimy, to te dwie poziomniczki na mapie, między PK 3 a PK 4. Faktycznie tak było i po chwili udało się znaleźć kopczyk z lampionem.
 
 Poszukiwania PK 3
 
 
 
PK 3 zdobyty!
 
Do czwórki poszliśmy (biegać to tam się nie bardzo dawało) razem, a choć piątkę też mieliśmy wspólną, to po czwórce już definitywnie rozstaliśmy się. Po płaskim to może i kawałek lecielibyśmy razem, ale zaczęła się wydma i ja zostałam w tyle sapiąc i dysząc.
 
I jak dosięgnąć tej czwórki?
 
Po rozstaniu z Tomkiem od razu poszło mi lepiej i PK 5, 6 i 7 zaliczyłam bezproblemowo podążając za kreską:-) Za siódemką utknęłam w coraz bardziej rozmarzającym rozlewisku i przez chwilę wydawało mi się, że zostanę tam już do końca świata. Jakoś bardzo, bardzo nie miałam ochoty na moczenie nóg i usiłowałam wydostać się z pułapki bezstratnie. Udało się, ale zamarudziłam tam sporą chwilę.
Na ósemce nastawiłam kompas i pobiegłam dalej. Po chwili coś mi się otoczenie przestało zgadzać, a kiedy zobaczyłam jezioro i zabudowania, to już wiedziałam, że totalnie do bani. Mój kompas po raz drugi zrobił mnie w konia i zamienił północ z południem. A żeby go pokręciło!! To znaczy, w zasadzie to właśnie go pokręciło:-( Cóż, nie pozostało nic innego jak wrócić na ósemkę i namierzyć się od nowa. Tak po prawdzie to wcale nie potrzebowałam wracać do punktu i szybciej by było gdybym namierzyła się ze skrzyżowania trochę nad ósemką, ale ze złości coś mnie zaćmiło i nie postępowałam racjonalnie. Trudno. Dziewiątkę postanowiłam brać naokoło, ścieżkami, bo założyłam, że jak na mapie jest niebiesko, to mokre. Tomek przeszedł środkiem niebieskiego i twierdzi, że było sucho.
 
Długo nie mogłam uwierzyć, że źle biegnę.
 
Dziesiątkę zdobyłam z lekką odchyłką, przez co minęłam lampion i musiałam wracać, na szczęście niedaleko. Do jedenastki  pobiegłam już ścieżkami, zresztą tak było najlogiczniej. Jedenastka to ten sam lampion co nasza nieszczęsna dwójka z początku trasy, ale tym razem nie miałam problemu z trafieniem. Na dwunastce utknęłam. Niby była łatwa, ale jak się nie zauważy, że trzeba iść ścieżką u podnóża górki i idzie się szczytem, to raczej trudno trafić. Na szczęście spotkałam Piotrka, który też szukał tego samego lampionu i lepiej ode mnie czytał mapę.

Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie...

Do trzynastki nie chciało mi się przedzierać przez krzaki, postanowiłam pobiec naokoło, przebiegając przez start/metę. Igor widząc, że nawet nie zatrzymuję się przy mecie, zaczął mnie wołać, sądząc, że już kończę trasę, a ja byłam dopiero ciut za połową. Taaak, to było przykre doświadczenie - być tak blisko mety, a tak daleko...
Tuż przed trzynastką spotkałam Tomka, który biegł na jakiś swój punkt. Ucieszyłam się, że on też jeszcze w lesie, bo myślałam, że dawno na mecie. Nie wiedziałam tylko, że to jego ostatni punkt.
Pozostała część trasy nawigacyjnie poszła mi już dobrze, ale biegać to przestałam niemal całkiem. Nie miałam już siły, a i teren przeważnie był mało biegowy.
Przy ostatnim punkcie czekał Tomek, a potem pognał na metę, żeby uwiecznić mój finisz. Nie powiem - skorzystałam z tego, że biegnie przede mną, bo nie musiałam już patrzyć w mapę.
 
Ostatni punkt.
 
 
I wreszcie upragniona meta.
 
Na mecie zameldowałam się po ponad DWÓCH godzinach od startu i zrobieniu prawie dziesięciu kilometrów. Od razu byłam pewna, że w długości pobytu w lesie nikt mnie nie przebije i faktycznie tak się stało. Mimo wszystko jestem z siebie dumna, że dałam radę i nie poddałam się mimo braku sił i czasami motywacji. To było prawdziwe zwycięstwo ducha nad materią:-)