czwartek, 22 sierpnia 2019

Jak zdobyć puchar w tempie 30 min/km.

Na Łapiguza zapisaliśmy się tak z głupia frant, bo wcale, ale to wcale nie planowaliśmy ganiania po górach na dystansie 50 km. Przecież wiadomo, że ja nie daję rady. Ale co? Mieliśmy w długi weekend siedzieć w domu jak jakieś niemoty, co sobie czasu nie potrafią zorganizować?? Zapadła więc szybka decyzja - jedziemy! W piątek wyruszyliśmy dość wcześnie, żeby po drodze zatrzymać się w Legnicy, gdzie jest aż 5 tras TRInO. Warto było i bardzo polecam.

Żywa reklama TRInO:-)

Spotkanie z Julkiem.

To też Legnica.

Łapiguz okazał się imprezą kameralną i w bazie nie było większego tłoku. Bez problemu załapaliśmy się nawet na materac gimnastyczny, więc była szansa na wygodny sen. Jeszcze wieczorem przygotowaliśmy całe wyposażenie, żeby rano zebrać się bez pośpiechu.

Gotowi na wszystko.

Start naszej trasy przewidziany był na dziewiątą rano, a o ósmej startowali rowerzyści. Z rozbawieniem obserwowaliśmy ich konsternację, kiedy zamiast mapy dostali nieduże zalaminowane prostokąciki z wycinkiem jakiegoś terenu i zastanawiali się czy na taką krótką trasę to w ogóle warto jechać.
Źródło konsternacji:-)

Mina nam zrzedła kiedy i my dostaliśmy nasze "mapy" - dokładnie takie same jak te rowerzystów. Okazało się, że to jedynie "dojściówka" do miejsca wydawania prawdziwych map i jednocześnie wstępna selekcja - kto wdrapie się na Górę Szybowcową, ten ruszy na dalszą trasę:-)

Przed startem. (Fot. ze strony Avalanche Sklep Górski)

Na sygnał startu ruszyliśmy biegiem, ale ponieważ od razu było pod górę, po kilku krokach wymiękłam. Coraz więcej osób nas wyprzedzało i już się zaczęłam bać, czy organizatorzy z mapami poczekają na nas.

Lezę pod górę.

Ufff... poczekali. i chyba nawet nie doszliśmy tak całkiem ostatni. Teraz trzeba było podjąć decyzję w jakiej kolejności bierzemy punkty. Nie było żadnej jednoznacznej opcji, bo punkty były chaotycznie porozrzucane po całej mapie. Wyszło nam, że trzeba będzie chodzić zakosami. W każdym razie na końcówkę zostawiliśmy sobie to, co było najbardziej płaskie, bo wiadomo, że wtedy już nie ma sił na wdrapywanie się na górki. Co prawda ani przez moment nie zakładałam, że tam w ogóle dojdziemy, ale uznałam, że jeszcze za wcześnie na mówienie o tym Tomkowi:-)
Zaczęliśmy od najbliższego PK 1 na niewielkiej górce. Ponieważ większość zrobiła to samo, przy punkcie był spory ruch. Po dwójce i trójce wykombinowaliśmy, że pójdziemy na czwórkę, a potem skoczymy za drogę po piętnastkę, żeby nie odbijać po nią na powrocie.
Do osiemnastki, którą wzięliśmy po piętnastce, szło nawet nieźle, bo chociaż było góra - dół, to jeszcze dawało się przeżyć - jakiś wielkich podejść nie było.
W drodze na dziewiętnastkę spotkaliśmy grupę rowerzystów. My zbiegaliśmy z górki, oni prowadzili rowery pod górę. Byli skłonni zamienić się z nami na trasy, ale akurat my mało rowerowi jesteśmy:-) Dziewiętnastka była położona na zakręcie strumienia i wreszcie mogłam zamoczyć czapeczkę, umyć twarz i ręce. Co za ulga!
Zaraz za dziewiętnastką - skalna ściana przy drodze.

Dwudziestkę wzięliśmy trochę głupio w tym sensie, że musieliśmy na nią wytracić wysokość, a potem się wspinać, ale z drugiej strony inny wariant wymuszał nadkładanie drogi. Nie wiadomo co lepsze.
Po dwudziestce nadeszło najgorsze. Wspinaczkę na Lastek zniosłam wyjątkowo źle. Po drodze zaczęłam składać sobie obietnice, że nigdy, nigdy, ale to nigdy w życiu nie wybiorę się już w góry, szczególnie na tak długi dystans i w ogóle, absolutnie nie ma dyskusji! W pewnym momencie spojrzałam na zegarek. Osiemnasta piętnaście????? A my mamy dopiero siedem punktów??? I Tomek taki spokojny??? Kiedy za jakiś czas spojrzałam ponownie, zegarek wskazywał trzydziestą czterdzieści. Zaraz! Nie ma takiej godziny! To nie godzina, to było moje tempo. Trzydzieści minut na kilometr - to cała trasa nam zajmie.... jakieś 25 godzin. A limit tylko do 23-ciej:-( No dobra, chwilami będzie w dół i po płaskim, to można pobiec, ale i tak nie da rady zrobić całości. Jak pokazał potem gps, moje najwolniejsze tempo sięgnęło pięćdziesięciu minut na kilometr. Co prawda na krótkim odcinku, ale wyobrażacie sobie jak to musiało wyglądać. Najwolniejsze zwierzęta świata to ukwiały. Żyją w morzach i poruszają się z prędkością 2 centymetrów na godzinę. Potem już jestem ja.
Dwudziestka dwójka litościwie była w dolinie, a te parę metrów, które trzeba było podejść, jakoś zniosłam z godnością. Przed dwudziestką trójką (wciąż w dolinie) podjęłam decyzję - nie idę na dwadzieścia cztery, bo znowu trzeba się wspinać, tylko od razu z dwadzieścia trzy na siedemnastkę. Tylko jak to powiedzieć Tomkowi???? No, nie odważyłam się. I poszłam dalej.

PK 24 zdobyty - trudny, ale jeden z ładniejszych.

Kolejne postanowienie dotyczące powrotu podjęłam między PK 17, a PK 16. Byłam wykończona i prawie bez wody do picia. Od szesnastki można było wrócić do bazy asfaltem - daleko, ale chociaż wygodnie. Jakoś bym dałam rade, bałam się tylko, że Tomek czułby się zobowiązany wrócić ze mną i zmarnowałaby mu się impreza. Znowu nie odważyłam się zaproponować odwrotu.

PK 17

Na sadzawce z PK 16 bardzo się zawiodłam. Marzyłam, że znowu  zmoczę czapeczkę, schłodzę twarz i ręce, a tu chała - zamiast sadzawki z krystaliczną wodą zastaliśmy zarośnięte rzęsą bajoro:-( Nie można było od razu tak wpisać w opisie punktów? Przynajmniej nie miałabym złudzeń.
Po szesnastce byliśmy już oboje prawie bez wody i nerwowo rozglądaliśmy się za jakimś sklepem. W końcu w oddali zobaczyliśmy jakiś budynek, a przed nim parkujące samochody. Może sklep? Okazało się, że to restauracja, tylko trochę długo trzeba czekać na obiad. Z braku czasu musieliśmy zadowolić się colą i wodą. Dobre i to.

Co by tu zamówić?

Cola trochę postawiła mnie na nogi, a bliskość punktu żywieniowego podnosiła na duchu. Wcześniej jednak musieliśmy się wspiąć na przełęcz między Kobyłą a Ogierem. W sumie to ta przełęcz powinna się nazywać Źrebak:-) Strasznie wysoko robią te przełęcze i znowu moje tempo spadło do 30 min/km.
Czternastka była punktem, który trzeba podbijać bardzo szybko. Dlaczego? Budowniczy trasy wymyślił, że powiesi lampion na ogrodzeniu mrowiska. Wiecie co to znaczy.... Podbiliśmy więc i w nogi. 
A po czternastce wreszcie nastąpiło to, o czym już od wielu kilometrów marzyliśmy - bufet. Na odprawie organizator mówił, że punkt żywieniowy będzie w połowie wariantu, jaki on uważa za optymalny. Nam wyszedł dużo za połową, bo jakieś 10 km przed metą. Baliśmy się, czy będzie jeszcze czynny jak dotrzemy i czy jakieś resztki dla nas jeszcze zostaną, bo różnie to bywa. Tymczasem pod wiatą czekała na nas prawdziwa uczta: arbuz, banany, pomarańcze, cztery rodzaje ciastek i wody ile kto chce. Ja przyssałam się do arbuza i dopiero po pięciu kawałkach poczułam się nawodniona i najedzona. Chciałabym takie bufety na każdej pięćdziesiątce.

Same pyszności!

Jedenastka leżała trochę na uboczu i może lepiej było brać ją przed dwunastką, ale trudno - przepadło. Znowu było pod górę i znowu umierałam na podejściu. Przy życiu trzymała mnie myśl, że to ostatnia góra i potem będzie już bardziej po równym.
Punkt dziesiąty wydawał się łatwy, ale Tomek źle policzył groble, bo na mapie były ledwo widoczne i oczywiście weszliśmy o jedną za wcześnie. Ja nie miałam na tym etapie sił już nawet patrzeć na mapę. Co myśmy się nałazili na tych stawach... Aż nas zastał tam czterdziesty czwarty kilometr, co oczywiście uczciliśmy selfikiem.

Klubowy 44 kilometr.

Podobno na całej trasie mieliśmy piękne widoki, ja niestety nie miałam czasu ich podziwiać, bo przez większość trasy walczyłam głównie o przetrwanie i nie w głowie mi było rozglądać się dookoła. Jedyne piękne jakie zauważyłam, to ogromna łąka żółtych wysokich kwiatów (czy raczej chwastów) przez które przedzieraliśmy się do PK 9. Dodatkowo zachodzące słońce fantastycznie podbijało żółtą barwę. Cud miód.
Po ósemce musieliśmy wyciągnąć czołówki, bo robiło się coraz ciemniej. I tak mieliśmy jasno godzinę dłużej niż się spodziewałam, bo przecież byliśmy sporo na zachód od naszego miejsca zamieszkania. Przy szóstce spotkaliśmy rowerzystę. Jak ja się wtedy cieszyłam, że jestem na trasie pieszej. Zresztą przy każdym takim spotkaniu cieszyłam się z wyboru trasy:-)

PK 6

Wyglądało na to, że weźmiemy wszystkie punkty i jeszcze zmieścimy się w limicie. Nooo, takiej wersji zdarzeń to ja w ogóle nie brałam pod uwagę. Ponieważ warunki na to pozwalały, sporo teraz biegliśmy i na piątce, naszym ostatnim punkcie, mieliśmy aż godzinę na dotarcie na metę. Nawet pełznąc można się wyrobić, a my przecież biegliśmy - wszędzie tam gdzie było płasko lub w dół.

Meta! Meteczka! Metunia!

Na mecie okazało się, że nie jesteśmy ostatni i jeszcze kilka osób jest na trasie. Tradycyjnie zapozowaliśmy do pamiątkowej fotki, a potem pognaliśmy pod wiatę, gdzie dawali jeść. Ja jak zawsze marzyłam o kotlecie z ziemniakami i jak zawsze dostałam makaron z sosem i mięsem. Ale w sumie co to za różnica - grunt, że można się w końcu napchać po kokardę.
Organizatorzy zaczęli szykować dekorację kobiet, bo wszystkie trzy dotarłyśmy już na metę. Kobiety jak to kobiety - brudne przecież na podium nie polecimy, więc najpierw wykąpałyśmy się i dopiero mogłyśmy nadstawiać pierś po medale. I wiecie co się okazało? Tylko ja z żeńskiej trójki zaliczyłam wszystkie punkty. Oczywiście, że nie jest to moja zasługa, tylko Tomka, bo bez niego zeszłabym z trasy najdalej na PK 23. Więc w sumie ten puchar, który dostałam, należy się jemu.

Trzecia koleżanka wyjechała wcześniej. Szkoda.

Po dekoracji padłam jak mucha, tylko musiałam spać bardzo ostrożnie, żeby nie łapały mnie skurcze. Co prawda przed snem nafaszerowałam się magnezem i natarłam wszelakimi maściami od bólu, zmęczenia i zła tego świata, ale to nigdy nie wiadomo.

Podsumowując: zrobiliśmy prawie 59 km, jakieś 2000 m przewyższeń, na trasie spędziliśmy ok. 13 i pół godziny. Ponadto upewniłam się, że góry i ja to nie jest dobre połączenie, ale przy tym satysfakcja, że dotarłam na metę o własnych siłach - bezcenna.
Łapiguz okazał się bardzo sympatyczną imprezą i polecam ją wszystkim na przyszły sezon!

Dla ilustracji dorzucam mapę:


wtorek, 6 sierpnia 2019

Świętokrzyska Jatka 2019

W ubiegłym roku odpuściliśmy sobie Świętokrzyską Jatkę ze względu na szalejące upały i niedobór lasów na trasie imprezy. W tym roku organizator znalazł nową lokalizację, z terenami zalesionymi więc postanowiliśmy zaryzykować. Co prawda tydzień wcześniej byliśmy na Orientiadzie i ja nie do końca zdążyłam się zregenerować, ale co tam. Jatka zawsze była świetną imprezą, więc szkoda byłoby ponownie ją odpuścić. Podobnie jak my pomyślało wiele osób i robiąc ogólny najazd na Połaniec podobno ustanowiliśmy nowy rekord frekwencji:-)
Startowaliśmy o dziewiątej rano i Tomek marudził, że późno, bo nas może noc zastać na trasie, a wzięliśmy tylko jedną czołówkę. Ja optymistycznie zakładałam, że raz dwa przelecimy trasę i po krzyku. Niekoniecznie tak musiało być, bo trasa oficjalnie miała ponad 50 km, a wiadomo, że zawsze zrobi się więcej, a jak będziemy tak nawigować jak na Orientiadzie, to nawet dużo więcej.
Po oficjalnym rozpoczęciu, przemówieniach, komunikatach i dobrych radach dostaliśmy mapy, ale zamiast zająć się planowaniem trasy najpierw kręciliśmy filmik, a potem zaczęliśmy ustawiać program w zegarku tak, żeby zarejestrować trasę, ale oszczędzać baterię, żeby starczyło do końca.

Komu mapę?! Komu?!

W efekcie moja trasa zapisała się w nieco abstrakcyjnej formie, a my ruszyliśmy ze startu - ja na PK 41, Tomek na PK 44, przy czy cały czas biegliśmy razem. Jak to się nie da? Da się! Ponieważ Tomek ma większą siłę przebicia ostatecznie polecieliśmy na ten jego kopiec. Niech mu będzie. Poprowadził nas tam co prawda tak pokrętną drogą, że już na początku straciliśmy cenne minuty, ale na łatwiznę to idą tylko cieniasy, a nie on:-)

Zachodzimy kopiec od d..y strony.

Krakowskim targiem, po tomkowym kopcu ruszyliśmy po moje 41. Najpierw asfaltem, który jeszcze wtedy wcale nam nie przeszkadzał, potem polną drogą, a potem to już kierując się na rurę widoczną z daleka. Punkt był umieszczony na dłuuuugim moście i tak biegliśmy, biegliśmy i biegliśmy po nim i wydawało się, że nie ma końca. Ale oczywiście miał i koniec i lampion przed końcem.

PK 41 na moście.

Rura, która doprowadziła nas na mostek przydała się także w dalszej trasie, bo szła w bardzo dobrym kierunku, a po jej obu stronach wiodła prawie ścieżka. Nawet podbiegać się dawało. W końcu pożegnaliśmy rurę (z którą zdążyliśmy się zaprzyjaźnić) i asfaltami dobiegliśmy na kolejny mostek. Przy punkcie natknęliśmy się na sporą grupę rowerzystów i na niewielkim mostku zrobiło się tłoczno. Lampion wisiał pod mostkiem, nad wodą. Korzystając z okazji zaliczyłam pierwsze moczenie czapeczki, ale nie metodą nogi-pas-ramiona-głowa-czapeczka, tylko tym razem sama czapeczka.

O, tu jest dowód rzeczowy!

Od rzeczki z mostkiem ruszyliśmy od razu na północ, żeby przeciąć drogę 764, a tam... ekrany - z prawej i z lewej. Ktoś tam leciał przed nami więc z zainteresowaniem patrzyliśmy co zrobi. Człowiek dobiegł do końca ekranów, wspiął się na drogę i zniknął nam z oczu. Nie było słychać pisku opon  i gwałtownego hamowania, ani też innych niepokojących odgłosów, postanowiliśmy więc i my zaryzykować. Ufff... udało się. Przez tory kolejowe przeszliśmy już legalnie, oficjalnym przejazdem. Jeszcze tylko musieliśmy przedrzeć się przez zwartą ścianę roślinności chwilami wyższą ode mnie i już punkt był nasz.

A teraz pójdziemy tam!

Po PK 36 skończyła się fajna mapa z gęstymi punktami dla orientalistów, a zaczęła mapa dla szybkobiegaczy. Czekały nas teraz długie puste przeloty. Za DK 79 natknęliśmy się na ciekawe rozwiązanie komunikacyjne - w szczerym polu zbudowano piękną, porządną, asfaltową drogę z dziesiątkami miejsc parkingowych, drogę prowadząca donikąd i urywającą się w krzakach. Ktoś chyba liczył, że tłumy będą tu przyjeżdżać podziwiać dziewiczy krajobraz.
PK 30 był na niedużej górce, na którą my wdrapywaliśmy się z mozołem, a niektórzy (czy raczej niektóre) wbiegali lekko niczym kozice czy inne rącze łanie. Aż zgrzytaliśmy zębami z zazdrości. Na górce był lampion, woda i dziki tłum ludzi i rowerów.
Po trzydziestce Tomka kusiło pójście na 29, bo przecież tak blisko, ale wyperswadowałam mu ten pomysł, bo co byśmy robili na powrocie? Umierali z nudów między 23 a 31? Wzięliśmy w zamian 25 na rozwidleniu ścieżek. Tu też spotkaliśmy dużą grupę rowerzystów. Nie wiem czy to ci sami co poprzednio, bo w tych swoich kaskach wszyscy wyglądali jednakowo.


Na rozwidleniu ścieżek.

Odległość między PK 25, a PK 19 to już było lekkie przegięcie. Początkowo biegliśmy luksusową drogą, która jednak nagle zakręciła, a że nam pasowało dalej na wprost, więc musieliśmy się z nią rozstać. Dla kontrastu dalej przedzieraliśmy się przez pokrzywy po uszy i reumatyzm nie grozi nam już do końca życia. Marzyłam o jakiejś głębokiej rzece do sforsowania, żeby schłodzić rozpalone ciało, ale jak na złość były tylko mocno podsuszone bagienka.

Dość bolesny wariant wybraliśmy.

Na szczęście parzący busz dość szybko się skończył, a potem znowu lecieliśmy wygodną drogą przez ładny sosnowy las. Lampion miał wisieć na skrzyżowaniu rowów, ale głównie to po prostu był skitrany w krzaczorach:-)
Po dziewiętnastce naturalne wydawało się pobiegnięcie na piętnastkę, ale Tomek znowu zaczął kombinować, że może by tak najpierw 9, 8 i 14, a dopiero potem punkt żywieniowy, jak już będziemy bardzo, bardzo głodni i spragnieni. Na szczęście w porę mu przeszło, bo ja już byłam bardzo, bardzo spragniona chwili odpoczynku, a wiadomo, że przez żywieniowy to nie da się tak tylko przebiec, tylko zawsze na chwilkę trzeba się zatrzymać.
W drodze na piętnastkę zaczęliśmy spotykać zawodników biegnących w odwrotnym kierunku trasy, a już na asfalcie przed skrętem na punkt spotkaliśmy Huberta. Było to nieco niepokojące, bo wciąż mieliśmy w pamięci spotkanie na Orientiadzie:-))) Przezornie nie zbliżaliśmy się do niego, tylko zamieniliśmy ze trzy słowa przez szerokość jezdni i każde pobiegło w swoim kierunku. Nikły kontakt, to i pech niewielki - trafiliśmy na stowarzyszone jezioro ze stowarzyszonym powalonym drzewem, ale szybko znaleźliśmy właściwe.

Zanim rzuciliśmy się na żarcie i picie, podbiliśmy punkt, żeby potem nie zapomnieć.

W nogach mieliśmy już 28 km, a wciąż nie byliśmy jeszcze na najbardziej oddalonym od bazy punkcie. Z obliczeń wychodziło nam, że możemy zrobić dobrze ponad 60 km. Duuużo.
Coś się autor mapy czepił tych jeziorek jak pijawka, bo po piętnastce nad jeziorkami były kolejno 9, 8 i 14. Dziewiątka i ósemka weszły bez większych problemu. Do czternastki początkowo biegliśmy asfaltową, porządną drogą poprowadzoną środkiem lasu. Tych asfaltów w lasach to sporo tam mają i takie trochę dziwne to było dla mnie. Ale co kto lubi. Postanowiliśmy jednak zejść z tych luksusów i skrócić sobie ścieżką przez las, tyle że ciut nas zniosło z jej mapowego przebiegu. Takie ciut około 500 metrów. Ale nie tylko nas - spotkaliśmy Krzysztofa z Sylwią czeszących las mniej więcej tam, gdzie spodziewaliśmy się jeziorka. Chwilę rozglądaliśmy się we czwórkę, ale wszystko wskazywało na to, że jeszcze jesteśmy przed punktem. I faktycznie - pół kilometra dalej był punkt czerpania wody, czyli nasze jeziorko.

PK 14 nad wodą.

Od czternastki do osiemnastki prosto jak w pysk - jedną przecinką, zero nawigacji, tylko napieranie (co prawda nie w naszym przypadku, bo co z nas za napieracze). A gdzie był umiejscowiony punkt? Oczywiście nad kolejnym jeziorkiem! Ja to już czułam się jak na Mazurach:-)
Wydawało się, że do PK 23, który był dramatycznie daleko, dojdziemy tą samą przecinką, którą szliśmy do osiemnastki. Patrzyłam na mapę i zaczynałam mieć złe zdanie o jej autorze - no bo tak trzy kolejne punkty umieścić na jednaj przecince? To co to za orientacja? Bieg po linii prostej to można i bez lampionów zrobić! Tymczasem kawałek za osiemnastką przecinka się skończyła, a zaczęło się rozlewisko. Początkowo nie wyglądało nawet na zbyt duże i wydawało się, że przejdziemy suchą nogą po kilku zwalonych drzewach. Tomek, który nie gustuje w tego typu akrobacjach oddał mi kamerkę, wyłamał sobie solidny kij do sprawdzania głębokości bagienka i podpierania się podczas przeprawy i ruszyliśmy. 


Jak tam było pięknie na tych mokradłach.... I co z tego, że przemieszczaliśmy się powoli - przynajmniej był czas napatrzeć się do syta. Mi się bardzo podobało. Pierwsze zwalone drzewo, drugie, trzecie, czwarte, kolejne i kolejne... Mówiłam coś, że mi się podobało? No, owszem - do czasu. Bo ile można tak się błąkać po bagnie przeskakując z pnia na pień i nie mając w perspektywie końca tej wędrówki. W którą stronę byśmy nie popatrzyli, wszędzie pobłyskiwała woda. W końcu stwierdziłam, że dość - pitolę takie łażenie. Na każdej pięćdziesiątce człowiek powinien zmoczyć buty i właśnie nadszedł TEN moment. Okazało się jednak, że teren wcale nie był jakoś specjalnie grząski, wody nie było znowu tak dużo, bo najgłębsze miejsca mieliśmy już za sobą, a w ogóle kawałek dalej zaczynał się suchy ląd. Suchy ląd co prawda był, ale bezpowrotnie zginęła nam przecinka, co to nas miała na 23 doprowadzić. W losowo wybranym miejscu wspięliśmy się na nasyp kolejowy, że może z góry ją wypatrzymy, zresztą i tak musieliśmy przeciąć linię kolejową. Przecinki ani śladu, a do lasu w ogóle ciężko było wejść, bo tak był zarośnięty. Poszliśmy więc wzdłuż torów aż natrafiliśmy na ścieżkę, a potem nawet i asfalt się trafił, jak to w lesie. Potem znalazły się wszystkie przecinki i tylko musieliśmy rozpoznać, która to jest ta nasza. Tomek zrobił to bezbłędnie.
Przed punktem dwudziestym trzecim po raz pierwszy zastał nas 44-ty kilometr, bo mój gps ustawiony w tryb oszczędny nabijał mi kilometry w zastraszającym tempie. Tomka zegarek 44-ty kilometr pokazał już po punkcie.

Jeden z naszych 44-tych kilometrów:-)

Kawałek za PK 23 mieliśmy przejść już na ostatni kawałek mapy. Zostały nam do znalezienia jeszcze tylko cztery punkty. Świadomość, że już bliżej niż dalej trzymała mnie przy życiu, bo byłam już w głębokim kryzysie. Tak głębokim, że gdzie tylko dawało się biec - biegłam, żeby jak najszybciej dotrzeć do bazy. Na szczęście do dwudziestki dziewiątki nie musieliśmy się przez nic przedzierać i nic forsować, a droga była pierwszorzędna z elementami ukochanego asfaltu:-) Tak się cieszyłam na to źródełko, że sobie zamoczę czapeczkę, umyję dłonie, ochłodzę twarz, a tymczasem zamiast źródełka wesoło tryskającego krystalicznie czystą wodą (najlepiej z kranu) zastaliśmy trochę błotka, w którym nic nie dało się umyć ani zamoczyć.
Punkty 31, 34 i 35 autor rozmieścił na brzegu rzeki Czarnej i praktycznie wystarczyło iść jej brzegiem i zbierać. Tyle tylko, że dwa pierwsze były na jednym brzegu, a ostatni na drugim. Bez mostka. To znaczy mostek to się zawsze jakiś znajdzie, kwestia w jakiej odległości. Dla mnie było oczywiste, że na ostatnim punkcie będziemy przeprawiać się wpław bez względu na głębokość, szczególnie, że na odprawie mówiono, że wyżej pasa nie sięgnie. Tomek wolał wrócić na sucho i kombinował z mostkami.  Od PK 34 biegaliśmy więc do mostka i z powrotem, kiedy okazało się, że owszem - można przejść mostkiem, ale potem trzeba przedzierać się przez dżunglę, bo po drugiej stronie nie ma żadnej ścieżki. Po naszej stronie była wygodna inostrada wydeptana butami poprzedzających nas zawodników. Nad rzeką złapał nas deszcz. No, powiedzmy odświeżający deszczyk, a po nim pokazała się piękna tęcza. Jak też ten organizator zadbał o nasze przeżycia estetyczne! Od razu mówiłam, że Jatka to porządna impreza.
Do ostatniego punktu faktycznie musieliśmy sforsować Czarną, ale nawet nie było głęboko - ot, tak po uda. Jaka to była przyjemność i ulga dla zmęczonych nóg! W zasadzie takie rzeczki to mogłabym co kilka punktów przekraczać. Spoko, luz i relaks.

Idź w stronę światła!

Potem jeszcze natrafiliśmy na jakąś budowlę hydrologiczną, która posłużyła nam za most i kawałek dalej zaczęła się cywilizacja, asfalt, zabudowa i gdzieś tam na dalekim horyzoncie nasza baza.

Ostatnia rzeczka na trasie.

Do tej upragnionej bazy leciałam ile sił w nogach (co wcale nie znaczy, że szybko), bo już mi tak kiszki marsza grały, że czułam się jak na przeglądzie orkiestr dętych. Dopiero pod koniec, jak zaczęło być pod górkę, wyhamowało mnie. Na mecie wszyscy zaczęli gadać coś o jednej minucie, ale mi w głowie był tylko obiad i natarczywie dopytywałam się gdzie go dostanę. Nawet się nie przebierałam, tylko ochlapałam ręce i pognałam na stołówkę. Za ryżem i kurczakiem co prawda nie przepadam, ale zassałam je błyskawicznie i ze smakiem popijając "zasłużonym".

Mniam, mniam, mniam....

Dopiero po obiedzie, kiedy kilka osób powtórzyło mi, że przegrałam trzecie miejsce o minutę, dotarło to do mnie. Ale oj tam. Jak na moje możliwości to wynik i tak bardzo dobry i jestem w pełni usatysfakcjonowana. Tomek usiłował wziąć na klatę tę minutę, twierdząc, że to przez jego szukanie mostku, ale równie dobrze mogłam ja trochę przyspieszyć. W sumie to nieistotne. Najważniejsze, że świetnie się bawiliśmy. Po obiedzie wróciliśmy na metę i poprosiliśmy obsługę mety o małą sesję fotograficzną z medalami na szyi i jedynym ocalałym "zasłużonym":-)

Tak wygląda szczęście na mecie:-)

Tym razem nie wracaliśmy po zawodach od razu do domu, tylko postanowiliśmy zostać do niedzieli. Po prostu na Jatce jest tak dobrze, że żal wyjeżdżać.
Pokonaliśmy ciut ponad 58 km i zajęło nam to 10 godzin i 20 minut.
Jest tylko jedna rzecz, która niezmiernie mnie ciekawi - co kierowało autorem mapy, że na dalekiej północy umieścił trzy gęste punkty PK 8, 9 i 14 przekraczając przy tym limit 50 km, a w międzyczasie zaserwował nam  długaśne puste przeloty między PK 19 i 25, czy 23 i 29. Czy może tylko mi to przeszkadzało?

piątek, 2 sierpnia 2019

Orientiada 2019

Orientiadę lubię, za to, że jest kameralnie, blisko i po płaskim. W tym roku zachodziła też uzasadniona obawa, że będzie w upale. Przy typowaniu trasy Tomek stawiał na lasy po zachodniej stronie Mińska i faktycznie trafił. Mieliśmy dojść pod Pęclin i Malcanów.
Na starcie dostaliśmy po jednej marnej małej mapce. Na niektórych pięćdziesiątkach to dają duże płachty, albo plik map, tu najwyraźniej nie było na bogato. Możliwa była też opcja, że punkty są tak łatwe, że w sumie to i bez mapy nawet by można. Postanowiliśmy trzymać się tej drugiej interpretacji.

Tradycyjna fotka przed wyjściem na trasę.

Podobnie jak większość uczestników zaczęliśmy od PK 21 na zakręcie cieku wodnego. Do tego cieku musieliśmy zasuwać kawał asfaltem, łącznie z przekroczeniem DK 50. Staraliśmy się nie odstawać od grupy i punkt zbieraliśmy całą bandą. Do PK 4 znowu asfaltami, więc cały czas biegiem. Bałam się, że tyle biec to nie dam rady jednym cięgiem, ale nawet jakoś specjalnie nie zostaliśmy w tyle. Lampion miał wisieć na punkcie wysokościowym - całe 139 metrów.
Z czwórki na dwudziestkę czekał nas dłuugi przelot. I znowu asfalty, czyli bieganie. Nie wiem czy od tego biegania, czy po porannym śniadaniu, w każdym razie mój żołądek oznajmił, że on protestuje i jak dalej pobiegnę, to odpali bombę atomową. Pobiegłam. Przy ambonie, pod którą wisiał lampion, już się słaniałam na nogach, a potem pognałam w najbliższe krzaki nie sąsiadujące bezpośrednio z punktem, no bo ta bomba... Jak odpaliła.... Od razu zrobiło mi się lżej i nawet coś tam zaczęłam biec żeby nie stracić kontaktu z uciekającą grupą. Do banalnie prostej osiemnastki  cały czas przemieszczaliśmy się drogami i dopiero trzynastka na górce była pierwszym punktem, którego rzeczywiście musieliśmy szukać. Na górce rozdzieliliśmy się - panowie na prawo, panie na lewo i miałam to szczęście, że lampion wisiał akurat po mojej stronie górki, więc się dużo nie nachodziłam.
Dojście do czternastki dostarczyło nam mnóstwo wrażeń natury estetycznej, bo szliśmy piękną przecinką porośniętą soczystozieloną trawą i do tego pięknie oświetloną. Sam punkt był na mostku na rowie, któremu w urodzie też nic a nic nie brakowało.

Trochę nam obiektyw zaparował.

Przed piętnastką, już blisko celu, dogoniliśmy Sylwię i Krzysztofa, którzy chyba mieli problem ze znalezieniem tego punktu, bo jakoś w dziwnych kierunkach chodzili po okolicy. Udało się nadgonić czasowe straty "żołądkowe". Przy siedemnastce dogoniliśmy już większą grupę, z tym że oni już odchodzili od punktu, a my wchodziliśmy. Ponieważ przy siedemnastce były butle z wodą, zatrzymaliśmy się na moment, żeby uzupełnić nasze pojemniki. A po wyjściu na drogę musieliśmy zrobić jeszcze przystanek na oporządzenie butów, bo mieliśmy w nich już połowę lasu i nie dawało się chodzić. Kiedy tak gmeraliśmy w tych naszych butach, ze zdziwieniem zauważyliśmy, że w naszą stronę biegnie Hubert. Ale Hubert tutaj???? Powinien być już co najmniej kilka punktów przed nami! Okazało się, że od trzynastki do piętnastki miał jakąś złą passę i stracił masę czasu na szukaniu tych punktów. Teraz zresztą też zaczął biec dalej zamiast skręcić w stronę jeziorka i musieliśmy go nakierować.
Ruszyliśmy dalej, na PK 16. Po chwili dogonił nas Hubert i punkt zdobywaliśmy razem. Razem też ruszyliśmy na kolejny, ale po kilkudziesięciu metrach mój żołądek przypomniał sobie, że jeszcze warto by mnie ciut podręczyć i zaproponował akcję zwrotną. Nooo, nie ze mną takie numery - zacisnęłam zęby i powiedziałam: nie puszczę! A ten drań na to: na kolana! No to padłam na te kolana, siadłam na d.... i czekałam na rozwój sytuacji. W międzyczasie Hubert zniknął za horyzontem, a Tomek nerwowo przebierał nogami żeby go gonić. Gonić? Jakie gonić? Ledwo leząc dowlokłam się do sklepu w Malcanowie, zakładając, że mają tam lekarstwo na żołądek, czyli colę. Ufff, mieli. Z całych sił starałam się uwierzyć, że pomoże, bo wiadomo, że uzdrawia nie lek, tylko wiara w jego działanie. Pomogło o tyle, że dziarskim krokiem ruszyliśmy dalej, choć nie na tyle żeby biegać. Ale dobre i to.

Lekarstwo zażyte, a ta puszka to na drogę:-)

Od sklepu do dwunastki było blisko i wygodnie drogą, więc to akurat był dobry moment żeby przeprowadzić wewnętrzną regenerację. Jak by nie patrzeć, przed nami jeszcze była połowa trasy.
Dziesiątkę nad brzegiem jeziora zgarnęliśmy bez problemów, a potem się zaczęło. W planach mieliśmy dwudziestkę czwórkę. Planowaliśmy więc pójść na północ do drogi zaznaczonej na mapie jako taka większa, potem tą drogą na wschód do dużego skrzyżowania, a stamtąd to już rzut beretem. Zaczęliśmy okrążać jeziorko, żeby nie przedzierać się przez zarośla bezpośrednio na północ. W końcu wyszliśmy na piaszczystą drogę, ale zamiast na wschód, Tomek dalej ruszył na północ. Na mój nieśmiały protest stwierdził, że ta droga jest za mała i to na pewno nie ta, którą pokazuję na mapie. No, może.... W końcu dotarliśmy do górek. Tomek to nawet jakimś cudem wypatrzył na mapie poziomnice. Nawet jeśli były, to ja nie byłam w stanie ich zobaczyć bez okularów i lupy. Uwierzyłam więc na słowo, że jesteśmy w okolicach PK 24 i rozpoczęliśmy poszukiwania. Dłuuugie i nieskuteczne. Kiedy już sto razy przeczesaliśmy cały teren, zaczęliśmy dopuszczać do siebie myśl, że to może nie te górki. Ruszyliśmy ścieżką przed siebie w nadziei natknięcia się na jakieś charakterystyczne miejsce, które uda się dopasować do mapy. Napotkany rowerzysta twierdził, że jedzie z dziewiątki i pokazał na mapie gdzie według niego jesteśmy. Korzystając z nowej wiedzy ruszyliśmy dalej. Gorki zniknęły, a następne nie nastąpiły, chociaż przecież powinny. Znowu coś się nie zgadzało:-( Zaczęliśmy już łazić trochę bezsensownie: to w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół.
W końcu doszliśmy do momentu, kiedy kompletnie nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jesteśmy i w którą stronę iść.
- Co robimy? - padło sakramentalne pytanie. Ponieważ na północy ciągnął się jakiś większy ciek wodny, zaproponowałam iść w tamtą stronę, bo jak się na niego natkniemy, to przynajmniej w jednej płaszczyźnie będziemy umiejscowieni. Tak też zrobiliśmy, przyjmując od razu opcję, że jak będziemy w tamtej okolicy, to znajdziemy dziewiątkę, a na PK 24 i 11 namierzymy się od niej. Trochę naokoło, ale nie widzieliśmy żadnej innej alternatywy. Po jakimś czasie teren zaczął się nam z lekka zgadzać z mapą. Przed domniemaną dziewiątką spotkaliśmy Kingę idącą trasę w przeciwnym kierunku. Potwierdziła nasze przypuszczenia co do miejsca pobytu i razem ruszyliśmy zdobywać punkt. Potem, tak jak planowaliśmy, we trójkę, ruszyliśmy po 24 i 11. Ani dwudziestki czwórki, ani jedenastki wcale nie znaleźliśmy tak od pierwszego kopa, ale w końcu udało się. We trzy osoby zawsze się szybciej czesze niż we dwie:-)

 PK 9 z Kingą.


Najprostsza droga z PK 10 do PK 24:-)

Z jedenastki na siódemkę było w pieron daleko, no bo przecież nie szliśmy optymalnie. Najpierw wpakowaliśmy się w krzaki, bo ścieżka, czy przecinka w pewnym momencie zupełnie nam zanikła, a z kilometr przed siódemką weszliśmy w złą drogę. Nic już nie mówiłam, bo kto tam zwraca uwagę na moje gadanie.... Wpakowaliśmy się w jakieś ogrodzone osiedle, którego z żadnej strony logicznie nie dawało się obejść i musieliśmy cofnąć się kawałek, a potem znowu pokonywać bujną roślinność typu nieużytek/łąka.
Z siódemki do szóstki przeszliśmy bezproblemowo, w większości porządnymi drogami. Biegać już się nam specjalnie nie chciało, bo stracony czas i tak był nie do odrobienia.

PK 6

Przed odcinkiem między szóstką a piątką ostrzegała nas Kinga i odradzała wariant południowy, ale też nie była w stanie powiedzieć, czy groblą daje się przejść, bo nie sprawdzała. My postanowiliśmy sprawdzić, ale okazało się, że do grobli to się w ogóle nie da dojść i szybko zrezygnowaliśmy. W wariancie południowym najtrudniejsze było przebicie się do drogi, bo jakoś tak zapomnieliśmy spakować maczet, ale udało się "siłom i godnościom osobistom". Punkt wyglądał na prosty, bo wydawało nam się, że wystarczy znaleźć ciek wodny i iść nim aż się zauważy lampion. Ciek narysowany dość grubą kreską na mapie w skali 1:50000 wyobrażałam sobie jako rów co najmniej po pas, a tymczasem poszukiwany rowek w porywach sięgał do kostek i był mocno zarośnięty. No to nic dziwnego, że nie mogliśmy go znaleźć, szczególnie jeśli dodatkowo źle zmierzyliśmy odległość.


Ta wyjątkowa seria niepowodzeń ciągnąca się od PK 10 zaczęła mnie zastanawiać. I wiecie co ja sobie myślę? To wszystko wina Huberta! To on sprzedał nam swojego pecha, bo przecież po naszym spotkaniu, on poleciał przodem i tyle go widzieliśmy, a my zaczęliśmy błądzić i robić głupoty. Ja Wam radzę - na trasie trzymajcie się od niego z daleka! :-)
Trójkę, dla równowagi w przyrodzie, zdobyliśmy bezproblemowo, a jakoś tak kawałek za trójką zastał nas 44-ty kilometr, czyli nasz klubowy. Tradycyjna fotka musiała być, a ja z całych sił usiłowałam wykrzesać z siebie uśmiech, żeby to jakoś wyglądało. W rzeczywistości to wcale mi już nie było do śmiechu.

44-ty kilometr.

Jedynki szukaliśmy długo i bezskutecznie przez ponad 20 minut, zanim dowiedzieliśmy się, że ktoś ukradł lampion i punkt należy pominąć. Niestety - cichego piśnięcia telefonu oznajmującego przyjście sms-a od organizatora nie usłyszeliśmy.

Dokładnie obejrzeliśmy cały rów i wszelaką otwartą przestrzeń.

Wkurzeni ruszyliśmy po ostatni punkt - PK 2. Na szczęście z nim nie mieliśmy żadnych problemów. Już się zaczynaliśmy cieszyć, że teraz to tylko do bazy i kombinowaliśmy  jak najbardziej skrócić sobie drogę. "Kto ścieżki prostuje, w domu nie nocuje" - mówiła moja babcia i miała rację. Jak zaczęliśmy kombinować ze skrótami, to władowaliśmy się w łąkę-nie-do-pokonania. Łąka (a właściwie nieużytek) ciągnęła się wzdłuż DK 50, tyle, że nie dało się z niej ani wejść na drogę, ani przedrzeć się do potencjalnej ścieżki, którą mieliśmy na mapie. Nie powiem, łąka wyglądała bardzo malowniczo i świetnie nadawała się do sesji zdjęciowej, ale już do chodzenia po niej, zwłaszcza kiedy się komuś spieszy, to zdecydowanie NIE!

Prawie kilometr w trawach i kwiatach.

W końcu jednak dotarliśmy do bazy, oddali karty startowe i pierwsze o co spytaliśmy, to - gdzie dają żarcie?! Po takiej pięćdziesiątce nie ma dla mnie nic ważniejszego.  Na szczęście mój żołądek już kilka godzin wcześniej się uspokoił  i teraz bez obaw mogłam nawrzucać mu mięska, ryżu i surówkę.

Pełna ekstaza.

Dopiero po posiłku zainteresowałam się odebraniem dyplomu za trzecie miejsce wśród kobiet, bo też i nie było się do czego spieszyć. To trzecie miejsce to na cztery uczestniczki, więc żadne tam osiągnięcie. Ale dawali, to brałam.

Trzeba zamówić kolejną półkę na trofea.

Osiągnięcia tym razem raczej mieliśmy mierne, prawie 100 minut straciliśmy na błądzenie z własnej winy oraz szukanie nieistniejącej jedynki, umordowaliśmy się strasznie (przynajmniej ja), ale oczywiście w przyszłym roku też bierzemy udział i może uda się odkuć za tę edycje:-)

Serce zamiast Parkrunu


Jakoś ostatnio nie było nam dane dotrzeć na Parkrun w sobotni poranek. Kolejny weekend bez Parkrunu, ale za to z Wakacyjnym Sercem z Lampionem.
Lokalizacja dość nietypowa – praktycznie „ w środku miasta”, czyli w Lasku Bródnowskim.  Fajnie, że niedaleko. Pojechaliśmy i trafiliśmy na pierwsze wyzwanie –  gdzie tu zaparkować. W pobliskim rejonie odbywało się coś folklorystycznego – wokół pełno pań ubranych w stroje ludowe i zero miejsc do parkowania;-)
Na pierwszy etap wyruszyliśmy sprawnie. Mieliśmy zbudować nową linię metra (zupełnie jakby ci, co budują tę prawdziwą, nie potrafili). Dostaliśmy zestaw stacji w postaci wycinków i torów (linii) łączących te stacje. Wszystko oczywiście w formie rozczłonkowanej. Aaaa… i na  dodatek, na tych liniach mieliśmy znaleźć dodatkowy PK X  zdefiniowany zdjęciem misia, który miał trzymać lampion. Kto to widział stawiać misie na torach???


Ruszyliśmy w miasto, bo wiadomo - metro to stwór miejski. Przemierzaliśmy upalne ulice, dopasowywaliśmy wycinki. Szło nawet sprawnie. Aż do miejsca gdzie miały zaczynać się kolejne tory. Tyle, że żadne nie pasowały. W okolicy krążył Przemek – mówiąc, że czesze teren już godzinami i bezskutecznie. Dobili także Adam z Michałem. Oni pierwsi wpadli gdzie pójść, więc metoda eliminacji dopasowaliśmy właściwą linię metra. Tak „na słowo honoru” dopasowaliśmy;-).
Gdzie ta linia....
 Kilka stacji dalej spotkaliśmy misia. Podobnego, ale nie tego ze zdjęcia (nie zgadzało się ucho). Ogólnie byliśmy zaniepokojeni brakiem misia, bo nic nie wskazywało, że można takiego spotkać  na środku ulicy, którymi to linie metra przebiegały. Chwilę liczyliśmy dokładnie metry po PK J, bo tu ulic „pasujących” było kilka. Co tu dalej pisać – etap łatwy i przyjemny. Udało się dotrzeć na metę w czasie i z kompletem punktów. A wracając do misia – oczywiście nie stał na „linii” jak z w opisie, tylko w miejscu którym nie przechodziliśmy (ot tak wpadka organizatora). Ale widać go było ze startu/mety więc go znaleźliśmy;-)
Etap 2 to już prawdziwy etap leśny. Lasek Bródnowski słynie z krzali, chaszczy, złego zmapowania i ogólnie ciężkiego terenu (jest nawet całkiem spora góra). Nożyczki w ruch i udało się ubrać serca w gacie czy odwrotnie. Zaczęliśmy od PK Ż, potem PK A.
PKA prawie jak ZPK;-)
 Następnie wyszło nam, że powinien być PK M i PK G. I tu zaczęły się problemy. Normalne, że PK G jest nie do znalezienia, ale żeby nie było PK M???? Po dłuższej chwili i niepowodzeniu poszliśmy dalej – na sławną „gwiazdkę” z promieniście rozchodzących się rowków. Potem był PK, którego nie było. Znaczy był rów, nie było ścieżki i były lampiony, ale na innych elementach niż być miały.  Niby był nadmiar PK ale nie znaleźliśmy PK G i na pewno coś innego w zamian, więc musieliśmy brać wszystko i nie wybrzydzać. Podbiegliśmy nawet na najdalszy PK B. Po pewnym czasie dotarliśmy na górkę. Po podbiegu Renata „zeszła”, co widać na załączonym obrazku;-)

Na PK U namierzaliśmy się z dwóch stron. Ja idąc Świętym Azymutem przestrzeliłem i zaginąłem w krzakach. Kilka minut trwało nim się odnalazłem;-)
PK w wielkiej dziurze;-)
 Potem na koniec szukaliśmy PK F trochę za wcześnie (zresztą także  Roman i Mariusz także tu szukali). Na koniec dotarliśmy na metę z kompletem, choć lekko po czasie. A szkoda - gdyby nie błędne dopasowanie G na początku, to spokojnie byśmy się w czasie zmieścili.
Uff meta!