piątek, 25 listopada 2022

Zaczynamy ZZK!

Nie ma zmiłuj - nadchodzi zima, a najlepiej świadczy o tym rozpoczęcie Zimowych Zawodów Kontrolnych. Pierwszy etap odbył się w niedzielę w Jabłonnej. Dla nas był to też pierwszy dzień biegania w lekko zimowej scenerii, bo choć w sobotę również był śnieg, to nas nie było na bieganiu.

Rozgrzewka, czyli chwilę posiedzimy w ciepłym autku:-)

 
 A po rozgrzewce start.
 
Teren zawodów mieliśmy już obiegany wiele razy, więc stwierdziwszy, że jakoś to będzie ruszyłam na trasę bez ociągania się. Początek był miły, bo drogą, a potem tam, gdzie wszyscy. Hi, hi - z tych "wszystkich" których widziałam przed sobą z połowa wzięła mój punkt zamiast swojego, który stał kawałek dalej i był moją dwójką. Sprytnie to autor mapy rozegrał, sprytnie. Przy jedynce i dwójce nasypało mi się śniegu do butów i potem zaczęło się robić zimno w końcówki. Brrr... Więc jednak zima...
Trójka była o tyle łatwa, że po drodze mieliśmy płoty, więc można się było nimi kierować. Ja co prawda i tak przebiegłam swój punkt, ale na szczęście nie za dużo, bo wyhamował mnie widok drogi. Do czwórki trafiłam jak za startych dobrych czasów - na azymut, bez błądzenia. Aż się nawet z lekka zdziwiłam, bo ostatnio to tak różnie bywa. Z czwórki szybki myk na drogę i drogą już niemal na samiutką piątkę.
Kolejne punkty (aż do PK 10) - azymutowe - wchodziły bez problemu. Istna sielanka. Żeby tylko w nogi nie było tak zimno...
Z dziesiątki na jedenastkę można było już pobiec drogami, ale wyszło mi, że jednak azymut będzie lepszy, zwłaszcza, że po drodze nie było żadnych gęstwin, a wręcz przebieżny las i  otwarta przestrzeń. Za to do dwunastki prościutko dużą drogą z odbiciem na końcówce. Potem nawigację znowu ułatwiały liczne płoty i lekki problem miałam dopiero przy czternastce. Niby wiedziałam, że lampion ma być na zielonym, ale uparcie szłam brzegiem tego zielonego, licząc, że może wypatrzę coś pomarańczowego między drzewami. No, nie wypatrzyłam, za to doszłam do ścieżki, co było znakiem, że trzeba się wrócić. I tak to niby człowiek wie gdzie szukać, a i tak robi głupoty.
Na mecie byłam przed Tomkiem, ale on miał dłuższą trasę, więc wszystko prawidłowo. Potem jeszcze obowiązkowe rozciąganie i do domku grzać stare kości.

Rozciąganie - ważna sprawa!


 Mój przebieg.

czwartek, 17 listopada 2022

Varsoviada na otarcie łez.

W długi weekend wszystkie one sobie pojechały na GEZnO i wydawało się, że zostaniemy w filozoficznym nastroju (czyli z Nietzschem) i będziemy siedzieć na tyłku i zazdrościć tym, co pojechali. Na szczęście są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie i oni zrobili nam zawody ostatniej szansy, czyli BnO na Varsoviadzie. Tłumów nie było (bo tłumy wyjechały), studentów jak na lekarstwo, choć to ich impreza, więc było kameralnie i na luzie. W sumie to było tak kameralnie, że organizatorom nie opłacało się stawiać stacji bazowych i impreza odbyła się na perforatorach. Trochę się bałam, czy nie popełnię błędu i zamiast przedziurkować kartę, to machnę nią tylko przy lampionie, więc starałam się zachować czujność.
 
Hej, hej! To my:-)

Pierwsze spojrzenie na mapę.
 
Pierwszy punkt od razu był w lasku, kawałek za naszym zaparkowanym samochodem, ale oczywiście biegnąc, wcale samochodu nawet nie zauważyłam, tak byłam zaabsorbowana mapą. Dwójka przez lasek, na azymut, prawie po prostej, za to do trójki już postarałam się biec ścieżkami, bo jakoś mnie znudziły zarośla. Poza tym kolano dało mi lekkie ostrzeżenie, więc chciałam mu dostarczyć odrobiny luksusu. 
Czwórka blisko trójki, przy ogrodzeniu, za to do piątki daleko. Za czwórką przegonił mnie jakiś zawodnik i odruchowo przyspieszyłam, bo co mnie jakieś będą przeganiać. Po chwili dogonił (i przegonił) mnie Tomek, więc znowu przyspieszyłam. Prułam niczym rakieta i tuż przed piątką zdechłam. Do szóstki to już leciałam na rezerwie, a jak się skończyła droga, to wręcz szłam. Chyba przegapiłam ścieżkę, w którą planowałam wejść, bo ślad pokazuje, że jakoś trochę naokoło dobierałam się do tej szóstki. Grunt, że skutecznie. 
Siódemka weszła metodą: do drogi i od drogi, żeby nie azymucić długiego kawałka. Ósemkę obchodziłam dookoła, bo myślałam, że chaszcze za którymi miała stać, ciągną się jakoś obficiej, a potem okazało się, że to tylko złudzenie. Najważniejsze, że znalazłam. Dziewiątka i dziesiątka były już całkowicie ucywilizowane, pomiędzy budynkami, więc sprawa jasna i klarowna. Na ostatnim punkcie czekał Tomek i uwieczniał:

Ostatni punkt.
 
Jak uwiecznił to mobilizował do szybkiego biegu na metę, to znaczy biegł przede mną, a ja automatycznie usiłowałam go dogonić. Tym sposobem na metę dobiegłam wykończona, bo to w ogóle nie był mój dzień na bieganie (a który jest w ostatnim czasie...?) Ale i tak byłam zadowolona, bo zawsze to lepiej nawet byle jak pobiegać niż najefektowniej posiedzieć w domu. Nieprawdaż?

Meta.

Nasze czipy już sczytane:-)

 

 Mój przebieg.

środa, 9 listopada 2022

Podkurek, czyli nikt mi nie będzie mówił, kiedy mam wracać!

Na Podkurek zapisałam się na trasę 45-minutową. Tomek do ostatniej chwili namawiał mnie, żebym zmieniła na 60-minutową, ale nie dałam się przekonać. Najpierw w ogóle nie chciało mi się biegać, a potem pomyślałam, że przecież i tak spędzę w lesie tyle czasu, ile sama zechcę (i ani minuty mniej, ani więcej) i w sumie nieważne jak mnie sklasyfikują. Nie lubię scorelaufu czasowego, bo nigdy nie potrafię sobie dobrać trasy do czasu i albo wracam za szybko, albo się spóźniam. No to olałam klasyfikację.
Już na dzień dobry minutową stratę otrzymałam w bonusie wraz z mapą, bo stacja bazowa startu leżała przy wydawaniu map i bez mojej wiedzy rozpoczęła mi naliczanie czasu. A tu jeszcze trzeba było mapę spakować do koszulki, rozebrać się z wierzchnich warstw, ogarnąć emocjonalnie i dopiero ruszać. Mi to akurat niespecjalnie robiło, ale słyszałam, że inni nie byli zachwyceni kiedy im czas niespodziewanie ruszył. 
 
Kurna, co teraz???
 
Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że nie muszę zaliczać punktów w określonej kolejności i odruchowo ruszyłam na jedynkę. Potrzebna mi ta jedynka była jak dziura w moście, szczególnie, że nie mogłam jej namierzyć. Może i dlatego, że mapa była w innej skali niż się spodziewałam. Szukałam jej do spółki z Jackiem, który wystartował chwilę przede mną, ale w końcu się poddałam i postanowiłam wziąć czwórkę, bo była w miarę blisko i wyglądała na łatwą do namierzenia. W międzyczasie zorientowałam się, że nie włączyłam zegarka i chwilę znowu mi zeszło na walce z nim, szczególnie, że skubaniec nie mógł namierzyć satelity. Czwórkę zgarnęłam łatwo i z przykrością skonstatowałam, że warta jest tylko jeden punkcik. Trzeba było ruszyć gdzieś dalej. Wybrałam ósemkę, bo można było do niej dobiec drogą i wyglądała na prostą, no i była warta już 2 punkty. Trzymając się dalej drogi zaliczyłam dwunastkę za 3 punkty, a potem piętnastkę za 4. Nie bardzo wiedziałam co robić dalej. W pierwszej chwili chciałam pobiec na wschód, ale zniechęciły mnie duże niebieskie obszary, bo a nóż widelec rzeczywiście będzie tam mokro... Nie, wschód nie był dobry. Postanowiłam więc zaszaleć i wziąć osiemnastkę za 5 punktów.  Tak mi się trochę zaczęło wydawać, że w limicie to raczej się nie zmieszczę biegnąc tak daleko, ale co tam limity - nikt mnie nie będzie żadnymi limitami ograniczał. A poza tym nie popatrzyłam na zegarek ruszając, więc i tak nie wiedziałam dokładnie ile czasu już zużyłam.
Po osiemnastce planowałam wziąć czternastkę, ale nie azymutem, tylko wygodnie ścieżkami i drogą. Rezygnacja z azymutu była moją najmądrzejszą decyzją tego dnia, bo ktoś przestawił punkt i stał tuż przy drodze, którą biegłam. Co prawda byłam z lekka zszokowana widząc czternastkę w tym miejscu, bo chyba nawet najgłupsza jełopa nie ustawiłaby punktu tak idiotycznie w stosunku do tego, co miałam na mapie, no ale skoro był, kod się zgadzał, to podbiłam i poleciałam dalej. W zasadzie to powinnam już biec jak najszybciej na metę, ale po drodze zaliczyłam jeszcze jedenastkę, a przed siódemką ledwo się powstrzymałam. Kawałeczek przed metą jeszcze mignął mi w lesie jakiś lampion, a ponieważ mogła to być tylko jedynka, więc postanowiłam jej nie odpuścić, szczególnie, że miałam z nią porachunki z początku trasy. Spod jedynki było już widać bazę, więc do mety było blisko. 
Po sczytaniu czipa okazało się, że przekroczyłam i limit 45-minutowy i 60-minutowy, ale kij mu w oko, hak mu w smak - fajnie było, to zostałam ciut dłużej. Gdybym wiedziała, że Tomek nie wystartował zaraz po mnie i muszę na niego czekać, to pewnie jeszcze dłużej zabawiłabym w lesie.

Po biegu.
 
Po części biegowej przewidziane były jeszcze inne atrakcje - ognisko, rzut jajem, podsumowanie sezonu w BnO, ciasto, kiełbasa i te sprawy. Niestety, musielibyśmy na to wszystko czekać ponad godzinę, a nie bardzo mieliśmy czas, więc wszystko nas ominęło. Może następnym razem...


Początek trasy dorysowany tak mniej więcej - pewno bardziej błądziłam szukając jedynki.

niedziela, 6 listopada 2022

Wesoły Helloween

Kiedyś już pisałem, że z orientacji najbardziej lubię rogaining. Nie dość, że można się umęczyć, to ciągle trzeba myśleć i układać strategię. Układać i na bieżąco modyfikować, a bo to teren nie zgadza się z przewidywaniami, albo nasze siły są inne niż się myślało. 

Biuro zawodów - wiaty w Wesołej

W poniedziałek halloweenowy nadszedł czas na dwugodzinny nocny rogainig – oczywiście o nazwie (jak można się domyślić) Halloween-O. Wesoła, wiaty przy urzędzie dzielnicy. Miejsce znane zarówno z WesolInO, ZPKów i innych imprez. Raczej kameralnie – choć tras do wyboru 4 (2 sportowe i dwie turystyczne). Start po zmroku, czyli gdzieś od 17:30. Ja postanowiłem ruszyć dość wcześnie, bo w planach miałem jeszcze poniedziałkowe bieganie z Rembertów Team. 

Na starcie czekała nas pewna pułapka. Nie wiem kto projektował te wiaty, ale co chwila ktoś przydzwaniał głową w daszek znajdujący się na dość absurdalnej wysokości – właśnie takiej by nabić sobie guza. Ciekawe czy ktoś zliczał osoby poszkodowane? Znam te wiaty i udało mi się uniknąć przyjemności zderzenia z daszkiem. 

Ja i morderczy daszek;-)

Chwila przygotowań i ruszyłem. Najbardziej wartościowe punkty w czterech rogach mapy (dwustronnej). Największe zagęszczenie punktów na wschodzie i południu. Fragment na północnym zachodzie „odseparowany” od reszty lasów. Chwila szybkiego zmóżdżenia i decyduję – zaczynam od północnego zachodu. Czemu tam? Bo tak się nastawiłem przed startem. Pewno gdybym dobrze pogłówkował, mógłbym ominąć PK 11, ale takie punkty są dobre „na wejście w mapę”. 

Przy PK 11 światełka – tych z tras turystyczny i jakaś konkurencja. Przy PK 52 śmiga mi Marcin Krasuski, ale on ma prawo śmigać;-) 

Dobrze, że lampiony mają odblaski i są dobrze widoczne z daleka, bo azymut mnie troszkę znosi raz w prawo, raz w lewo. 

Przy pierwszej siódemce (PK 73) daję ciała. Za wcześnie szukam lampionu. W nocy łatwo przeoczyć właściwy zakręt ścieżki i szukać nie tam, gdzie trzeba. 

Z PK 54 postanawiam biec na PK 32. Nie podoba mi się ścieżka, którą biegnę – pamiętam, że mapa tam nie oddaje dobrze wszystkich ścieżek. Zbiegam ze ścieżki w dół, trochę na azymut, trochę na wyczucie. Powinno być ogrodzenie, wydaje mi się, że już je minąłem. Jest droga, skrzyżowanie w literkę T, szukam dołku z lampionem. Lipa. Nie ma dołka, a tym bardziej nie ma lampionu. Chwila myślenia – wiem gdzie jestem. Znacząco za wcześnie! Nie opłaca mi się lecieć na PK 32 – lecę dalej na PK 63. 

Potem już bez przygód zawracam w stronę startu po PK 22 i PK 51. Pewno mógłbym je brać pod koniec, ale liczę, że uda się wrócić z ostatniego wycinka bardziej na północ. 

PK 23, 53, 62…. Warto jeszcze w drodze na drugą siódemkę, zgarnąć PK 42. Najkrótsza droga – pomiędzy dwoma terenami zabudowanymi i ogrodzonymi. Wbiegam… niestety mapa sobie, a teren sobie. W rzeczywistości obie zabudowane enklawy połączyły się i ogrodziły siatką. Pewno bym forsował siatkę górą, ale groźnie szczekający pies mnie zniechęca. Wracam i naokoło lecę do PK 42. 

Za chwilę mam drugą siódemkę. Niedaleko jest trzecia. Przez PK 24, drogą gdzie biegamy czwartkowe trialowe górki, lecę na PK 65. Trochę nieoptymalnie, bo nie dostrzegłem ścieżki prowadzącą pod wydmą, ale za to lepszą, szerszą drogą. 

Czas zaczyna się kończyć – postanawiam jeszcze lecieć na PK 72. Po drodze mijam jakieś żądne wrażeń dzieciaki włóczące się w halloween po ciemnym lesie. Zostało jeszcze 27 minut do końca i robię kolejnego babola. Szukam PK 72 ścieżkę za wcześnie. Prawie 5 minut w plecy. Gdy wybiegam z PK 72 zostaje mi 20 minut i 2 km w linii prostej do mety. Gdybym chciał lecieć na ostatnią siódemkę, to wyszłoby prawie 4 km. Nie da rady! Wracam więc bezpiecznie do mety przez PK 33, obok podbitych wcześniej PK 23 i 51. Mam zapas ok. 4 minut. 

Karta startowa

Pewno dałbym radę podbić jeszcze PK 12, ale byłoby to na styk z czasem. Gdyby nie te wpadki przy siódemkach i przy PK 32 miałbym dodatkowe 10-15 minut czasu i na pewno wynik byłby lepszy. Ale Orientacja to walka z błędami. Gdyby ich nie było, było by nudno – ot, takie zwykłe bieganie;-) 


 

sobota, 29 października 2022

Klasyk w Szkółce Skierdy

Dzień po modlińskim sprincie wybraliśmy się na klasyka do Skierd w ramach dalszego ciągu Mistrzostw Mazowsza. Organizatorzy oszczędnie dystrybuowali informacje o imprezie i nie doczekawszy się komunikatu technicznego pojechaliśmy w ciemno. No dobra, impreza dość standardowa, więc nie tak w ciemno, ale odległość startu od bazy bardzo nas zaskoczyła i Tomek ledwo zdążył na swoją minutę startową. Kiedy dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że start jest gdzieś tam daleko w lesie, ruszył z kopyta, a ja za nim, bo chciałam uwiecznić  jak rusza na trasę. Biegliśmy i biegliśmy, a startu ani widu, ani słychu. Tomek przyspieszył coraz bardziej spanikowany, ale ja już nie dałam rady i zostałam w tyle. Kiedy za zakrętem zobaczyłam zawodników biegnących aż po horyzont, poddałam się i wróciłam do bazy. Trzeba było oszczędzać siły, bo przecież za chwilę znowu musiałam pokonać tę trasę i jeszcze dalej.


 
 Pogoń za Tomkiem.
 
Dobrze, że startowałam jakieś 40 minut później, bo zdążyłam odpocząć i spokojnie dojść na start.
Do pierwszego punktu ile się da biegłam ścieżką i dopiero na końcówce wbiegłam w las, na górkę. Dwójka była bliziutko, na brzegu obniżenia, łatwa. Trójka taka, jakiej nie lubię, czyli jak dla mnie na niczym, bo w terenie to ja nie bardzo zauważam cieniutką poziomnicę z lekkim wybrzuszeniem i skromnym ogonkiem. Nie wiem jakim cudem, ale trafiłam. Najwyraźniej kompas był w tym dniu dla mnie łaskawy. Do czwórki wędrowałam dość abstrakcyjnie. Początek nawet był słuszny - do drogi, ale po jakiego grzyba potem wlazłam w las, jak mogłam pod sam punkt dolecieć drogami, to niestety nie wiem. Jakieś totalne zaćmienie musiałam mieć. Piątkę i szóstkę wzięłam już lepiej, a do szóstki to nawet zasuwałam po kresce. Do siódemki wariant ściśle drogowy, oczywiście oprócz końcówki, gdzie już inaczej się nie dało. Przebieg był długi i na moje nieszczęście przede mną biegła Hania. Oczywiście postawiłam sobie za cel zbliżenie się do niej (nie, nie jestem tak szalona, żeby próbować ją dogonić), więc darłam ile sił. Sił nie starczyło mi na długo, powiem wręcz - zmachałam się jak koń na westernie, a efekt taki sobie. A najlepsze jest to, że Hania nawet nie biegła w mojej kategorii wiekowej. Odruch to jednak odruch. Po zejściu z drogi, przed sobą zobaczyłam za to Joasię i na samej końcówce chcąc, nie chcąc byłam przez nią naprowadzana na punkt. Nie żeby punkt tego wymagał, ale przecież nie zamykałam oczu i widziałam gdzie szuka. Od siódemki granicą kultur przedarłam się do kolejnej drogi i znowu usiłowałam gonić bardzo odległe plecy Hani. Ósemka i dziewiątka stały przy ścieżkach, więc łatwizna. Dziesiątkę znalazłam też bezproblemowo, choć jak się później dowiedziałam, niektórzy mieli z  nią problem. Już w drodze na jedenastkę spotkałam grupę poszukiwaczy dziesiątki. Z dziesiątki do jedenastki przedarłam się przez niezbyt sympatyczne krzaczory i drzewory i gdybym wiedziała, że tak będzie, to poleciałabym ścieżkami naokoło. Mądry Polak po szkodzie... Ostatni punkt - dwunastka - stał przy płocie, więc był łatwonamierzalny, a potem już tylko meta. Kawałek przed metą czekał Tomek z kamerą, więc starałam się zapewnić mu efektowny finisz.
 
 
Efektowny (?) finisz.
 
 
Skutki efektownego finiszu.
 
Na mecie, kiedy już złapałam oddech, uzupełniłam kalorie ciastkami i nawodniłam organizm, nadszedł czas na konsultacje, porównywanie tras, dzielenie się wrażeniami i opowiadanie kto jak biegł.

Ja biegłam z tej strony...
 
Na rozdanie medali już nie zostaliśmy, bo trzeba było czekać prawie godzinę, ale mam nadzieję, że moje dwa srebra (za sprint i klasyk) kiedyś do mnie dotrą.

środa, 26 października 2022

WOM w Twierdzy Modlin

Znowu mi się zrobiły zaległości, ale już się poprawiam. Tydzień temu (z coraz większym kawałkiem) znowu poczułam w sobie powiew młodości i wzięłam udział w Warszawskiej Olimpiadzie Młodzieży. No dobra, była też druga nazwa - Mistrzostwa Mazowsza, ale wolę WOM. W sobotę biegaliśmy sprint w Twierdzy Modlin, czyli w super fajnym miejscu. Oprócz tego, że jest tam świetna zabudowa i fajne wysokie wały, to przede wszystkim trudno się tam zgubić. Jak się ktoś bardzo uprze, to może i punktu nie znajdzie, ale zgubić się - no, nie da rady. Z takim poczuciem bezpieczeństwa to ja mogę sobie biegać:-)
Start był malowniczo usytuowany w bramie, więc nie było widać gdzie pobiegniemy. Co prawda już było kilka zawodów na tym terenie, ale jak wiadomo, dla mnie za każdym razem teren jest jak nowy, bo zupełnie nie pamiętam poprzednich tras. Pod tym względem to ta moja skleroza nawet ma zalety, bo nawet we własnym ogródku mogę mieć codziennie nowe, nieznane trasy:-) Gdyby mi je ktoś oczywiście chciał przygotować.
 
Klimatyczne miejsce startowe.

Niewiele brakowało, a przebiegłabym pierwszy punkt, bo nie zdążyłam wczuć się w mapę i nie miałam jeszcze wyczucia odległości. Punkt drugi na środku trawnika, przy schodkach - spoko. Trójka przy najbliższej okrągłej budowli - największa niemota by trafiła. Czwórka tuż przed początkiem przejścia na drugą stronę budynku, więc też łatwa, a przy piątce zgłupiałam. Wybiegłam na taras widokowy i zobaczyłam lampion. Nic nie wskazywało, że to mógłby być właściwy, ale odruchowo podbiegłam sprawdzić. To była szóstka. Gdzie więc jest piątka? A do piątki trzeba było zejść po schodkach, w krzaki i dopiero tam skrywał się lampion. Szóstka była mi już znana, a do siódemki pobiegłam dobrze, ale głupio. Zamiast lecieć dużą alejką, to ja zupełnie niepotrzebnie zbiegłam schodkami prawie nad wodę, a potem i tak musiałam wejść na górę. Ponieważ nie chciałam chodzić po krzakach, więc pobiegłam za punkt alejką i zawróciłam na skrzyżowaniu. Jednym słowem - przekombinowałam. Ósemka była łatwa, ale daleko. W sumie w linii prostej to nawet blisko, ale że nie potrafię przeskakiwać budynków, więc z obiegiem było daleko.
Od dziewiątki do trzynastki punkty były łatwe i w bardzo ucywilizowanych miejscach, za to kolejne już były na wałach. Do czternastki pobiegłam za innymi, a że inni pobiegli wyczynowo, czyli na wał, a potem w dół, więc i ja musiałam go zaliczyć. A można było obiec, wcale jakoś specjalnie nie nadkładając. W moim przypadku na pewno byłoby szybciej. Piętnastka u podnóża wału, więc bez wspinaczki, ale za to szesnastka już po drugiej stronie. Tu nawet gdybym chciała, to nie dawało się obiec (to znaczy dawało, ale bardzo, bardzo bez sensu), więc wspięłam się na górę i ostrożnie zlazłam z drugiej strony nawet nie naruszając stabilności mojego zdezelowanego kolana. Siedemnastka i osiemnastka stały już przy alejce dobiegowej do mety, no i w końcu sama meta. Trochę krótko było i czułam pewien niedosyt, no ale sprint to sprint. 
 
Obydwoje już po biegu.
 
W trakcie biegania to tak byłam zajęta bieganiem, że dopiero w domu, na zdjęciach na FB zobaczyłam jak tam było ładnie. I teraz to mi trochę szkoda, że prawie nic na żywo nie zobaczyłam. Następnym razem muszę biegać znacznie wolniej i rozglądać się dookoła.


 Moje lepsze i gorsze warianty.

czwartek, 20 października 2022

Szybki Mózg nad Morskim Okiem

Dwa dni po Oswoju już wróciliśmy do biegania, bo był Szybki Mózg nad Morskim Okiem, ale nie tym w Tatrach, tylko w Warszawie. Ale zaparkować było tak samo trudno:-) Jak już nam się udała ta sztuka, to szybciutko polecieliśmy na start, żeby nie tracić czasu i wystartowaliśmy.

 
Start z puszki
 
Pierwszym wyzwaniem było znalezienie na mapie trójkąta startowego. Kiedy wyłapałam PK 3 było już łatwo, bo po kreskach wycofałam się do startu. Ustawiłam azymut, żeby wiedzieć w która stronę ruszyć. Ubiegłam kawałek i drogę nagle zastąpiła mi góra. No to ją obiegnę - pomyślałam i już miałam  ruszyć w lewo, ale spojrzałam na mapę i okazało się, że góra nie ma w pobliżu końca, bo tak w ogóle to jest bardziej skarpa niż góra. No dobra, wdrapałam się po pionowej ścianie, a kilka dni później oglądając mapę zauważyłam, że ewentualnie mogłam wejść schodami kawałek dalej. Grunt, że jedynkę zdobyłam.
Do szóstki szło bezbłędnie. Pewnie, zawsze można spierać się o warianty - który lepszy, w każdym razie rażących błędów nie było. Po szóstce zerknęłam na mapę i kompas, pobiegłam i... stwierdziłam, że przecież ja już tu byłam. Ale jakim cudem, skoro to nie jest punkt podwójny? Przy punkcie spotkałam Tomka, który na mapie pokazał mi gdzie jestem, co zresztą sama wiedziałam. Postanowiłam jeszcze sprawdzić przy sąsiednim bloku, bo może coś mi się pomyliło, ale nie. I wtedy zrozumiałam - zamiast na siódemkę, pobiegłam na jedynkę. Niestety po ciemku, przy maleńkich cyferkach słabo widocznych na mapie, pomyliłam wygląd jedynki z siódemką, czyli mój standardowy błąd:-( Jak już wiedziałam, co jest grane, oczywiście siódemkę znalazłam bez problemu.
Od siódemki goniłam Ilonę, oczywiście tylko dla zabawy, bo przecież jasne było, że szybko odpadnę przy jej tempie i tak też się stało. Do osiemnastki obyło się bez przygód, dziewiętnastkę ciut przebiegłam, a po dwudziestce jedynce o mało nie pobiegłam na metę, bo w pierwszej chwili nie zauważyłam  dwudziestki dwójki. Ale by mi było żal złapać nkl-a na ostatnim punkcie! Na szczęście dopatrzyłam się tego ostatniego punktu i na metę dotarłam z kompletem. Ufff...

 Meta czeka na mnie.


 
Prezentacja mapy (wiem, że nic nie widzać).


I mój wariant.

wtorek, 18 października 2022

Oswój Smoka, czyli powrót do korzeni.

Tak ostatnio ciągle tylko biegi i biegi, a wyobraźcie sobie, że tydzień temu wybraliśmy się na marsze. Na orientację oczywiście. Ale też i okazja była niezwykła - 10-lecie naszego Klubu Stowarzysze. W planach było najpierw Oswajanie Smoka na Polu Mokotowskim, a potem impreza w pubie LOLEK.
Trochę się bałam czy my jeszcze odnajdziemy się w tych dziwnych marszowych mapach, ale na szczęście nie było tras TZ (a Tomek na pewno taką by wybrał), tylko jedna TO, czyli taka nie za trudna, nie za łatwa. Teoretycznie oczywiście. Mapa składała się z trzech głównych fragmentów, które miały wspólne części oraz dwunastu mniejszych wycinków, co to też z czymś tam miały się łączyć lub pokrywać, czy co tam jeszcze.
 
Pierwsza strona mapy.
 
Na pierwszy rzut oka nie bardzo ogarnęłam co i jak, a na drugi rzut już nie miałam czasu, bo Tomek rzucił hasło: idziemy! I poszliśmy. Ponieważ na Polu Mokotowskim były już dziesiątki zawodów, więc nawet nie bawiąc się w dopasowywanie wycinków można było na pamięć trafić w niektóre miejsca. Najważniejsze w sumie okazało się wyłapanie wszystkich punktów podwójnych i potrójnych, bo dawało to większy urobek punktów z jednego lampionu. Z całej trasy musieliśmy przynieść określoną liczbę punktów przeliczeniowych i tu totalny szok - Tomek zrezygnował z ich liczenia. Normalnie cud nad Wisłą, pierwszy taki przypadek we wszechświecie. Nie wiem co mu się stało, ale bardzo ucieszyła mnie ta decyzja, bo dla mnie przeliczanie tych punkcików nie ma nic wspólnego z orientacją, a jedynie z matematyką, a matematyki ja nie tykam (jak nie muszę).
 
O, tu teraz chodźmy!
 
Tak więc szliśmy sobie bardzo rekreacyjnie, na zasadzie - co znajdziemy to nasze, resztę olać. Wbrew moim początkowym obawom, przez większość trasy wiedziałam gdzie jestem i co zbieramy i jeszcze udało mi się zidentyfikować kilka punktów. Czyli jednak nie wszystko poszło w zapomnienie.
Zebraliśmy większość punktów po wschodniej stronie Pola Mokotowskiego, a po stronie zachodniej to już nam się za bardzo nie chciało, szczególnie że o dwudziestej było zamknięcie mety, a potem impreza w pubie Lolek. Coś tam oczywiście zgarnęliśmy, ale ja to już się zbytnio nie angażowałam i głównie szłam za Tomkiem. Do najdalszych punktów w ogóle nie doszliśmy, bo w połowie drogi zawróciliśmy na metę nie mając stuprocentowej pewności, czy idziemy w ogóle w stronę tych punktów. Trochę zmyliły nas ponastawiane ogrodzenia no i ciemności.

Oddajemy kartę startową.

Impreza w pubie odbyła się nie z byle jakiego powodu - świętowaliśmy dziesięciolecie naszego Klubu Stowarzysze. Były przemówienia, wspomnienia, życzenia, dyplomy, nagrody i gwóźdź programu - tort ze stosowną dekoracją. Tort był pyszny, a Pani Prezes kroiła tak wielkie kawały, że zatkało nas zupełnie.
 
Rocznicowy tort.
 
Ciekawe czy na następne marsze wybierzemy się z okazji dwudziestolecia Klubu, czy jednak może uda się wcześniej. W sumie warto czasem pogłówkować, żeby trybiki w głowie się nie zastały.

niedziela, 16 października 2022

Była Nocna Masakra - czas na Dzienną Masakrę

Kolejny dzień zmagań w Mielcu. Tym razem Mistrzostwa Polski dystans średni.

Dzień zapowiada się gorący - chyba znowu za ciepło się ubrałem

Baza w promieniach słońca - widać miasteczko namiotów klubowych

1,5 km dojścia na start

Start ponad kilometr od bazy, akurat za pierwszym PK z nocy. 

Wchodzę do boxu w minucie 18-stej

Pierwszy PK na azymucie. Nawet nie pomyślałem by obiec drogami, choć analiza po mówi, że efekt byłby ten sam. W każdym razie śmiało ruszam na azymut. Rowy z wodą głębokości ponad metra i znacznej szerokości. Każdy do skakania, biec się nie daje. Przy okazji przeskakuję przez pola prawdziwków. Aż zastanawiam się czy ich nie zbierać, ale nie mam do czego.

Dalej w zielone. Na pierwszy lampion trafiam właściwie bezbłędnie!
Skoro idzie tak dobrze, do dwójki także na azymut. Szukam niewielkiego wzniesienia z karpą. Wcześniej dostrzegam jakieś wzniesienie z karpami, więc je sprawdzam. Ciężko w tym lesie ocenić odległość, ale chyba za wcześnie. Wreszcie trafiam na właściwe miejsce i lampion! 

Idzie tak dobrze, lecę więc dalej azymutem. Prawdę mówiąc nie ma innej alternatywy. Ciut przebiegam lampion, ale odbijam się od wału i jestem na punkcie. PK 4 także dobrze wchodzi. Coś za łatwo! Byle tylko nie zapeszyć! 

Przy PK 5 pojawiają się jacyś biegacze, chyba nawet jakiś szybkobiegacz z mojej kategorii. Lecę za nim na PK 6. Potem w kierunku PK 7. Tu kieruję się bardziej na prawo, na widoczny ciemniejszy lasek na kolejnym kawałku pełnym rowów z wodą – na rogu tego lasku ma być lampion. Ale niema!. Chwila niepewności – widzę lampion, ale żadnej granicy kultur nie. Coś mapa nie zgadza z terenem! 

PK 8, 9, 10, 11, 12 idą całkiem dobrze. Dopiero PK 13 zaczyna być problemem. Jest za wielkim zielonym obszarem. Najpierw przedzieram się przez bagienne zarośla pełne małych drzewek, aż trafiam na fragment przebieżnego lasu. Biegnę do skraju najbliższego drogi, do której się przedzieram. I tu wpadam na głupi pomysł - obiegnę zielone drogą od lewej. Nie popatrzyłem, że od lewej jest także zielone, choć w innym odcieniu. Tak naprawdę z drogi nie widać zmiany w odcieniu tego zielonego i przebiegam punkt wbiegu w las. Skoro jestem dalej, skręcam w drogę na południe, aby jak najmniej przedzierać się przez młodniki. Wreszcie opuszczam przyjazną drogę i utykam w zaroślach. Brnę powoli do punktu. Konkurencja z którż się ścigałem pewno zniknęła już na horyzoncie. Wreszcie docieram do ambony. Teraz wiem, że to są okolice wczorajszego PK 14. Za dnia ten obszar nie jest wcale bardziej przebieżny!

Do PK 15 próbuję uniknąć największego gąszczu, ale i tak niewiele to daje. Szczególnie, że przy samym PK 15 tracę ponad minutę szukając właściwego dołka, koło którego prawie stałem! Te dwa punkty spowodowały ok 5-6 minut straty;-( W middlu można powiedzieć, że to już po zawodach – grupa zawodników z którą konkurowałem, odskoczyła mi;-( 

Ostatnie dwa PK – praktycznie te same co w nocy i meta. Na wydruku: 16-te miejsce na 16-tu zawodników. Wstyd. Ktoś tam potem przybiegł za mną, ale liczyłem na miejsce 4-7 a nie 16-ste. Pozostało mi się szybko zebrać i w niesławie uciec do domu;-) Za rok się odegram! 



 


 



Nocna Mielecka Masakra

Jeżdżąc przez Mielec, a konkretnie jego obwodnicą, zawsze podziwiałem sosnowe lasy rosnące za dźwiękochłonnym płotem. Wreszcie się doczekałem: Mistrzostwa Polski w nocnym BnO zawitały właśnie do tych lasów. Start w sobotnią noc, więc należy jakoś zagospodarować czas przed startem i się zaaklimatyzować. Organizator wzorem innych nie zapewnił „model Event”, więc zrobiłem sobie coś takiego samodzielnie: postanowiłem pobiegać na sławetnym ZPK Białkówka. O rzut beretem od miejsca zawodów, więc zakładałem, że teren i mapy podobne.
Jadąc do Białkówki zwiedziłem po drodze całkiem ciekawe miejsca: Mazury, a nawet Zielonkę;-) 

Ja i ZPK na Białkówce

Jaki ten świat jest zakręcony;-) Na ZPK wystartowałem w samo południe. Niby to nie noc, ale co tam! Najpierw jakąś ścieżką przez krzaki do PK 1. Krzaki całkiem niezłe! A i dołków do wyboru sporo. Naokoło trafiłem. Do PK 2 miała być ścieżka przy asfalcie, ale nie było – pobiegłem drogą asfaltową. PK 3 - banalny dołek przy rowie.

PK 4 - kolejny dołek w zielonym na jakimś wypukłym pofałdowniu terenu. Jest zielone, jest pofałdowanie, są grzybiarze… a dołka nie ma! Szukam, czeszę, namierzam się od dołka przy drodze… i nic. Takie miotanie się w kółko zajęło mi prawie 10 minut. Wreszcie znajduję słupek – stoi w niepozornej gęstwince, koło której przechodziłem już kilka razu. Gdyby to był lampion wypatrzyłbym go;-( Taki to urok ZPK-ów. I kiepski prognostyk przed nocą. Dalej idzie ciut lepiej. Lekkie zacięcie przy PK 7, bo mapa trochę nie zgadza się z terenem.
Za to PK 9 w krzakach i to podmokłych. Gdybym wiedział, wybrałbym inną trasę;-) 

Wkurzony znowu mam wtopę na PK 10 – szukam lampionu za wcześnie – zmyliły mnie ogrodzenia mrowisk, których zabrakło na mapie. Ogólnie idzie mi słabo: zieloności na mapie nie pasują mi do tego co widzę w terenie, azymuty jakieś zboczone… na PK 10, 11, 13, 15 problemy;-( Za PK 15 idzie lepiej – można się rozpędzić, punkty daje się łatwo namierzyć. 

Rozluźniony ruszam z PK 22 na PK 23. Na azymut. Ma być trochę krzaków, potem mniejsze krzaki, kawałek czystego lasu i zielone kępki ze ścieżką. Niby wszystko jest, jest i ścieżka… tyle że ani widu, ani słychu słupka! I tak mija kolejne 10 minut. A wszystko przez ścieżkę nienaniesioną na mapę, a udającą tę właściwą;-) 

Moja nierówna walka z PK 23

Kończę ZPK-a – nominalne 7,4 km zajęło mi…12 km i 2 godziny. Wstyd! 

A to cały przebieg

 Czas udać się na właściwe zawody. Najpierw obiad i szkoła, gdzie mają być noclegi. Jestem pierwszy i rezerwuję sobie jeden z nielicznych materacy gimnastycznych. Znów na stare lata zaczynam sypiać „w warunkach turystycznych”. 

Nie ma co robić, jadę do bazy zawodów „pod chmurką”. Nie jestem pierwszy – na parkingu czeka już Andrzej z ekipą z Warszawy. Ogólne wrażenia organizacyjne ambiwalentne: komunikacja organizatorów z uczestnikami w internecie bardzo uboga – istotne informacje na ostatnią chwilę, ale to co istotne jest publikowane. Organizacyjnie – chwilami brakuje organizatorów na miejscu, ale z drugiej strony wszystko jest. Ot, choćby brak model eventu – duża część terenu zawodów pozostała niewykorzystana, aż prosiło zrobić się trening na tym terenie. Brakowało stałego dyżuru organizatorów w szkole, rozdzielenia biura obsługi SI od biura zawodów (trzeba było dochodzić korytarzem dla zawodników do biura) – takie drobiazgi. 

Baza w Mielcu za dnia

Wreszcie zachodzi słońce i czas rozpocząć zawody. Mam 73 minutę startową, więc można powiedzieć startuję „w drugiej zmianie”. Przed moim wyjściem na start na metę wpadają już pierwsi zawodnicy. Czas mają znacząco dłuższy niż przewidywany czas zwycięzcy – zatem szykuje się trudna trasa. 

A tak wygląda to po nocy. Czekamy na dobieg pierwszego zawodnika

Na starcie okazuje się, że jest cieplej niż myślałem. Niestety numer startowy, agrafki zniechęcają mnie do rozbierania się. Najwyżej nie zmarznę ;-) Wchodzę do boksu startowego, odliczanie, inaczej niż zwykle mapę wyciągamy z kieszonki dopiero na sygnał startu. Dobieg do startu właściwego dość długi. Start jakoś tak „ w środku niczego”. Wszyscy biegną dalej, na azymut, w kierunku mojego PK 1. Na początek taki przebieg „na azymut” kilometrowy. Fajnie. Teoretycznie można by od lampionu startu się wrócić i pobiec drogami, ale skoro wszyscy na azymut, a w lesie wydeptana już inostrada? Może marnej jakości ta inostrada – pełno zwalonych drzew, dziur, więc biegnę raczej zachowawczo, by sobie jakiejś nogi nie urwać.
Niby wszystko idzie dobre, światełka konkurencji w zasięgu wzroku, teren się zgadza, wkraczam w okolice PK 1. Mapa nieczytelna, pokreskowana drogami, warstwicami, a w naturze las niewiele starszy od młodnika, z leżącymi po przycinaniu drzewkami. Szukaj tu po ciemku dołka! Okazuje się, że mnie zniosło na ostatnich metrach i chwilę trwa zanim znajduję co trzeba. Dogania mnie następny z mojej kategorii;-( 

PK 2 znowu w krzakach. Taki teren normalnie podmokły – teraz przeczesywany przez wiele latarek w poszukiwaniu niepozornego lampionu na rozwidleniu ledwo widocznych dróżek (coś jak PK 23 na Białkówce). Chyba udaje mi się i pierwszy z całej grupy znajduję lampion! 

PK 3 oczywiście w młodniku. Na mapie sporo zielonego, a zielone w nocy oznacza widoczność na 50 cm i losowość w znajdowaniu lampionów;-( 

PK 4 to majstersztyk. Drugi koniec młodnika (400m), a konkretnie jakaś ostra granica polanki z innym kolorem zielonego - żadnego sensownego obejścia – wszędzie zielono. Na szczęście przez te krzaki biegnie mokry rów, a wzdłuż niego inostrada. Dzisiaj już się sporo nakrzalowałem, więc wbrew pozorom dobrze mi idzie. Może są i szybsi, ale potrafią pobiec nie wiadomo z jakiej przyczyny gdzieś w bok, zamiast trzymać się wydeptanego traktu, rowu i azymutu. W efekcie mam na tym odcinku jedne z moich najlepszych czasów w etapie. 

Nie lubię biegać w tramwaju – niestety krótkie interwały i mapa z punktami losowymi naturalnie takie tramwaje tworzy. Po PK 4 źle ustawiam kompas, sugeruję się jakąś inostradą i mnie znosi na płot. Biegnąc w grupie nie patrzę dokładnie na kompas, jestem pewien, że jestem na innym boku płotu i w efekcie skręcam w lewo, zamiast biec w prawo. Wybiegam z gęstwiny, chwilkę się lokalizuję i znajduję lampion drogą naokoło, ale niestety po raz drugi tracę czas. W imprezach mistrzowskich takie wpadki wykluczają osiągnięcie dobrego rezultatu – tu poziom jest bardzo wyrównany. 

Zniesmaczony krzakami do PK 6 biegnę drogami i to chyba dobry wybór. PK 7 tuż obok, PK 8 także. Tyle że na PK 8 nie trafiam. Niby nie dużo rozmijam się z lampionem;-(. Znowu strata 2 minut – razem mam jakieś 6-7 minut w plecy;-( 

Dzięki temu manewrowi na PK 8 znowu jestem sam w lesie. Trochę drogami, trochę na azymut biegnę dalej. Przed PK 11 dopędza mnie jakiś tramwaj. Tramwaj szuka PK ciut za wcześnie, a ja jak głupi skręcam w ich kierunku zamiast biec swoje. Dalej biegnę za powoli oddalającym się tramwajem. 

Kolejny majstersztyk budowniczego trasy - PK 14. Jedyny sensowny przebieg to na krechę przez zielone, zielonkawe i bardziej zielone. Właściwie żadnych jednoznacznych punktów orientacyjnych, bo użycie odcieni zielonego przez autora mapy dla mnie i większości biegających pozostaje tajemnicą. Szczególnie w terenie biegu nocnego. Odczucie było raczej takie, że jasnozielone jest gęściejsze niż ciemnozielone… Gdzieś koło PK doganiam zdezorientowany tramwaj czeszący teren. Tramwaj nie ma pojęcia gdzie jest, choć na pytanie czy widzieli gdzieś wysokie drzewa wskazują na północ. Dla mnie jest wszystko jasne – przy wysokich drzewach mam mieć lampion. I mam. Reszta tramwaju swojego szuka (wiem, że niektórzy mieli przy ambonie, a nie jak ja, na rogu tego przebieżnego fragmenciku lasu. 

Urywam się tłumowi i przez młodnik (zaznaczony jako zielone kropki na żółtym polu) lecę na przedostatni i ostatni punkt. Jeszcze imponujący finisz i meta. Wynik już nie jest tak imponujący – na wydruku jestem 6-ty na 10-ciu. W podsumowaniu spadłem na miejsce 11. Stanowczo poniżej oczekiwań;-( 

Na pewno w zawodach zabrakło mi rozbić. Zawodnicy łączyli się w tramwaje, albo na zasadzie „wożenia się za kimś” albo „pełnej współpracy”, a rzadziej na zasadzie „na chwilę, bo tak wyszło”. Na zawodach klasy mistrzowskiej raczej tego być nie powinno. Każdy „losowy punkt” wymagający czesania czegoś w krzakach, lub dłuuugi przebieg przez zielone generuje tramwaj, gdy następni doganiają tych z przodu. Takie same przebiegi dla różnych kategorii taki tramwaj utrzymują. Mój przebieg PK 9-13 był taki sam dla kategorii M60, M45, M40, M20 i prawie taki sam dla M35 i M16 (jeden PK więcej po drodze, na kresce). Podobnie z PK 1. Interwał 5 minut może by pomógł. Ale w nocy bez rozbić naprawdę jest trudno uniknąć gromadzenia się ludzi w grupy, szczególnie przy punktach ciężkich do znalezienia. Światło widać z daleka. 

I jeszcze mapa gdzie nie wiadomo było jak to, co jest zielone interpretować. 

Z pozytywów to mapa w skali 1:7500 szczególnie w nocy to dobre rozwiązanie. I dobrze widoczne kolory i duże kółka z PK – to było czytelne. 


 

piątek, 7 października 2022

Po nocy z Watahą

Kolejna noc w lesie. Tym razem z Watahą. Okolice Beniaminowa i obsada prawie międzynarodowa: Na trening zajechali zawodnicy ze Szczecina, Wrocławia… normalnie cała orientacyjna śmietanka!



Dojeżdżając do miejsca zbiórki z daleka widziałem ustawione przy drodze błyskające pomarańczowe światła i stojące na poboczu auta. Wypadek? Nie – to tylko „oddolna inicjatywa” bezpiecznego oznakowania miejsca zgrupowania chętnych. Oddolna, bo organizatora ani widu ani słychu. Znaczy ktoś tam słyszał (lub się słusznie domyślał), że organizator jak zwykle lata po lesie i wiesza lampiony;-) 

Tam po prawej widać te migające światełka. Pomysł wart propagowania!

Umówiona godzina startu mija, a organizator dalej w lesie. Wreszcie widać migające światełko w lesie. Przebiega w naszych okolicach i biegnie gdzieś w okolice zakrętu drogi przy forcie. Pewno to już ostatnie punkty. Mamy rację - za chwilę wyłania się organizator i niewinnie stwierdzająco pyta: „Chyba zdążyłem?” 

Rzucamy się po mapy (fot A. Krochmal)

Jeszcze rozstawić stolik i wydawanie map. Start po drugiej stronie ulicy. Biegniemy we trzy osoby. Jest droga w bok i po chwili lampion. Tyle, że to stacja „check” – gdzie zginął „clear”? Ponoć stoi na skraju lasu… Wstyd się tak zgubić przed startem;-) 

Mapa jest w wersji „mini”. Moja trasa „Chojrak” 5,9 km/21 PK mieści się na kartce A5. Wręcz na kawałku kartki bo jest tu także tabelka z opisami PK! 

Odbijam start i ruszam w krzaki. PK 1 bezbłędnie, PK 2 dobrze, choć może nie optymalnie, do PK 3 przez mocno zielone – za wcześnie wbiegam na wydmę (przy PK 16), ale nie jest źle. Biegnę do PK 4 i… skucha. Szukam końca wydmy z karpą – tyle, że trafiam nie na ten koniec. Przebiegam za daleko – muszę się wracać. Dwie minuty w plecy;-( 

Do PK 5 obiegam drogami, bo mam już dość zielonego. Kolejne punkty wchodzą dobrze – na tej mapie kompas dobrze wskazuje kierunek, dobrze naniesione zieloności i mikrorzeźba pozwalają korygować ewentualne odchylenia w biegu. Po prostu dobra mapa. 

Problem pojawia się przy PK 9 - dołek ukryty w młodniku na górce. Młodnik nie trudno znaleźć, ale światełka zdezorientowanej konkurencji rozpraszają. Błąd trafienia rzędu 20m nie pozwala dostrzec właściwego dołka z lampionem i zwiedziony błędnymi światłami szukam najpierw ze złej strony. A teren trudno przechodni (o przebieżności zapomnijmy), więc dobra minuta straty.

 PK 10, 11.. żeby tak wchodziły PK na Mistrzostwach Polski! 

PK 12 - znosi mnie lekko, gdy widzę jakąś konkurencję, trafiam na poziomnicę i biegnę według rzeźby do punktu… Niestety, to nie ta poziomnica i znowu kolejna strata. Niby nie jakaś wielka, ale kolejne 2 minuty w plecy. 

Za to 13-stka nie jest wcale pechowa – tu pojawiają się jacyś szybkobiegacze za którymi można biec, a wiadomo tacy raczej nawigują dobrze. 

Koło PK 15 dogania mnie Mateusz. Staram się go gonić, ale za PK 16 znika mi z oczu. 

PK 19 to chyba ten, co ostatni stawiał organizator, gdy spóźniał się na otwarcie startu. Nie doczytuję w opisach i szukam go na kupie kamieni, a nie na górce. 

Przedostatni PK 20 ma być na mocno zielonym. Pamiętam, że jak były jakieś zawody na tej mapie w tych okolicach i zawsze miałem problemy nawigacyjne. Tu także jakoś nie idzie mi znalezienie drogi, za którą ma być dołek. Wreszcie ją znajduję i widzę w krzakach buszujące światełka. Wydaje mi się, że odległościowo jest OK, więc także wpadam w krzaki. Chodzimy tyralierą w tę i we wtę, a lampionu brak. Okazuje się, że cześć ludzi szuka PK 2, a część PK 20. Niby zero to nic, ale jednak robi pewną różnicę. Wśród szukających jest także Mateusz, który mi wcześniej uciekł. Po dłuższej chwili udaje się namierzyć w najgęstszych krzakach dołek z lampionem. Teraz grupowo biegniemy w kierunku ostatniego PK 21 - ten jest na szczęście widoczny z daleka. Dobieg do mety – za innymi – byle nie zostawać w tyle;-) Na przebiegu widać, że mało optymalnie;-) 

Trening zaliczony - te kilka błędów powoduje, że nie jestem w czołówce, ale pamiętajmy że to tylko trening. Właściwe bieganie ma być w weekend - oby tam było mniej błędów:-) Choć z drugiej strony na zawodach sporo uczestników robi większe błędy ze stresu! Zobaczymy jak wyjdzie tym razem;-) 


 

środa, 5 października 2022

Warszawska Olimpiada Młodzieży, czyli kto mi sabotował trasę.

Do Warszawskiej Olimpiady Młodzieży podeszłam z pełnym namaszczeniem, to znaczy przed wyjściem z domu posmarowałam wszystkie bolące miejsca maścią przeciwbólową, co miało mi pomóc wystartować i dotrzeć bezboleśnie do mety.
Pogoda zapowiadała się niepewna, rano usłyszałam deszcz bębniący w szybę, więc czym prędzej nakryłam głowę i udawałam, że mnie nie ma. Niestety, do dziewiątej przestało padać i nie miałam żadnej wymówki, żeby zostać w łóżku.
 
Nie ma zmiłuj, trzeba jechać na zawody.
 
Kiedy przyjechaliśmy na start, nawet chwilami słonko wyglądało zza chmur. Wyjątkowo, chyba pierwszy raz w życiu, mieliśmy z Tomkiem taką samą minutę startową, co bardzo ułatwiało zorganizowanie się do biegu.  
 
Po raz pierwszy razem w boksie startowym.
 
Oczywiście już na etapie dobiegu do lampionu startowego zostałam z tyłu i tyle tego wspólnego startu. Do lampionu startowego był dość długi dobieg, a sam lampion ukryty za zakrętem i nawet nie dawało się podpatrzeć, gdzie pobiegła konkurencja. Miałam straszny dylemat - biec od razu na azymut, czy kawałek drogą i dopiero potem wbijać się w las? Stwierdziwszy, że na pewno z drogi zeszłabym nie w tym miejscu co trzeba, postanowiłam od razu kierować się kompasem. Pierwsze napotkane dołki ominęłam, bo były małe, ale tuż za nimi zaczęły się większe. Uczciwie przeszukałam połowę z nich zanim zorientowałam się, że "moje" mają być dopiero za rowem. Za rowem dołków było po kokardę i oglądając każdy z nich, powoli oddalałam się od właściwego, aż dotarłam do ścieżki. Taak, zdecydowanie byłam w złym miejscu. Zawróciłam. Kiedy w oddali mignęła mi sylwetka Małgosi, która startowała dwie minuty po mnie, wiedziałam, że jest źle, ale też i wiedziałam gdzie lecieć szukać punktu:-) Słusznie zaufałam Gosi i po chwili miałam jedynkę.

Ciut za dużo tych dołków.

Pierwsze koty za płoty. Miałam nadzieję, że z dwójką pójdzie już łatwiej i faktycznie tak było, bo już czwarty przeszukany dołek okazał się tym właściwym.
Do trójki postanowiłam pobiec drogami, bo coś mi się wydawało, że azymut jakoś nie bardzo działa. Z dużego skrzyżowania chciałam wpasować się w ścieżkę zaczynającą się przy granicy kultur, tylko nie udało mi się w nią wstrzelić. Nie pozostało nic innego jak lecieć dalej i kierować się rzeźbą, co na szczęście w tym przypadku było łatwe i jednoznaczne. Dodatkowo, dla ułatwienia, punkt stał przy zakręcie rowu, więc tym razem nie musiałam czesać i od razu podbiłam co trzeba.

PK 3 w miarę dobrze.
 
Czwórka za górką, w lesie o obniżonej przebieżności, na mikro góreczce, którą ja oczywiście odczytałam jako dół, więc szukałam nie tego, co trzeba. Do tego jeszcze przemieszczanie się utrudniały bruzdy, a przeskakiwanie z jednej na drugą wywołało gwałtowny sprzeciw moich pleców i w zasadzie od tej chwili bieganie miałam z głowy, bo mogłam tylko iść, co najwyżej truchtać, ale tylko po równym.
Przed piątką ratowałam jakąś młodą zawodniczkę, której koleżanka zniknęła z pola widzenia, a mapa nie za bardzo dawała odpowiedź na standardowe pytanie: gdzie ja jestem? Przy piątce spotkałam Joannę i razem rozglądałyśmy się za lampionem. I tak znalazł ktoś inny, ale litościwie kierował wszystkich we właściwe miejsce. Do szóstki śledziłam Asię, dzięki czemu nie zgubiłam się, ale potem wybrałam inny wariant niż ona i już mi poszło trochę gorzej, aczkolwiek też skutecznie.
Od dziewiątki było już łatwo, zresztą gęsto od ludzi, a przed jedenastką czekał Tomek. W sumie to lubię jak tak czeka przed końcowymi punktami i metą, bo na mój widok biegnie na punkt, żeby sfilmować podbijanie lampionu, a ja dzięki temu wiem, gdzie tego lampionu szukać. Na metę wtruchtałam dostojnie, bo plecy wciąż odmawiały współpracy, więc o efektownym finiszu nie było mowy. Zresztą co by dał ten finisz po tak słabej trasie.

Dobieg do mety w obiektywie Andrzeja.
 
 
I meta.
 
To, że na trasie poruszałam się powoli, to jedno, ale bezsensowne błąkanie się między punktami uważałam za karygodne. Szłam gdzie kompas wskazywał, a wychodziłam ciągle na manowce. Dopiero Tomek uświadomił mi, że mam ruski kompas i w związku sytuacją polityczną, na pewno specjalnie jest zdalnie zakłócany. To ma sens! I przy tym będę się upierać jak by co.


Mój przebieg.