piątek, 30 kwietnia 2021

Warszawska Mila 2, czyli pełna kompromitacja.

Niedzielny etap był ostatnią szansą na osiągnięcie przyzwoitego wyniku w Warszawskiej Mili. Blisko domu (zawsze mi się wydaje, że jak blisko, to łatwo), w dzień, z dobrym samopoczuciem - musiało się udać! Jak to zwykle bywa, życie zweryfikowało moje plany i nadzieje. Jeszcze w blokach startowych ukradkiem obejrzałam mapę, stwierdziłam, że spoko i ruszyłam pełna optymizmu.

Wyrwałam do przodu.

Ustawiłam azymut i w krzaki. Punkt miał być blisko, w sporym zagłębieniu, wydawało się, że raczej nie do przeoczenia. A jednak... Kawałek przed punktem zaczęło znosić mnie w prawo, właściwe miejsce minęłam i poszłam dalej. Dalej wydawało mi się już za daleko, więc zaczęłam okrążać teren przeszukując wszystkie obniżenia. Obniżeń było do wyboru, do koloru, a w co drugim lampion, tylko żaden nie chciał być mój. O żesz kurka wodna! Niezły początek:-( W akcie desperacji postanowiłam wrócić w okolice mety i namierzyć się od nowa od czegoś charakterystycznego. To była bardzo dobra decyzja, bo w drodze powrotnej od razu natknęłam się na właściwy lampion.

 
Wtopa na pierwszym punkcie.

Przy dwójce już się skupiłam na maksa i znalazłam ją bez problemu, ale najwyraźniej plan losu był taki, że co drugi punkt miał mi dostarczać wrażeń. Padło więc na trójkę. Odległość między dwójką, a trójką była spora, więc utrzymanie azymutu nie było łatwe.O ile przy jedynce zniosło mnie w prawo, to przy trójce dla odmiany odbiłam w lewo i ominęłam ją wielkim łukiem. Potem natrafiłam na czwórkę, ale nie przyszło mi do głowy sprawdzić czy kod z lampionu nie jest czasem kodem jakiegoś mojego punktu i w ten sposób zaprzepaściłam szansę szybkiego zlokalizowania się. W końcu dotarłam do drogi. Pobiegłam nią w prawo, potem w lewo i prawdę mówiąc nie jestem w stanie przypomnieć sobie czego na tej drodze szukałam. Zupełnie nie pamiętam też w jaki sposób trafiłam w końcu na trójkę z tego stanu totalnego zagubienia. Nie wykluczam, że ktoś wskazał mi kierunek.

PK 3

Czwórkę bezproblemowo odwiedziłam po raz wtóry, a przy zdobywaniu kolejnych punktów dużym ułatwieniem była obecność w pobliżu Małgosi i drugiej zawodniczki, która najwyraźniej biegła tę samą trasę. Co jakiś czas pojawiały mi się w polu widzenia, co odwodziło mnie od podejmowania wariantów autorskich, które najwyraźniej tego dnia mi coś nie wychodziły. Gdzieś kolo dziesiątki obie zniknęły mi z oczu, ale tam to już było z górki. Co prawda z jedenastki na dwunastkę był bardzo, bardzo długi przebieg, ale najpierw do skrzyżowania linii energetycznych (a tego już nie da się przegapić), a potem niemal pod punkt ścieżkami. Końcówka była już łatwa, a może to ja się w końcu rozkręciłam:-) Na mecie cierpliwie czekał Tomek, więc żeby dobrze wypaść na filmie, na dobiegu dałam z siebie wszystko, aż za metą musiałam na chwilkę przysiąść.

Dynamicznie na mecie.

Na mecie rozglądałam się za Małgosią, która powinna była dotrzeć chwilę po mnie, ale coś jej długo nie było. Okazało się, że najwyraźniej ja pozbyłam się mojego pecha metodą przekazania go dalej, bo teraz dla odmiany to ona zaliczyła przygody nawigacyjne. Jak to w przyrodzie nic nie ginie...

I tu pobiegłam w przeciwnym kierunku...

Ponieważ tym razem Tomek startował dobrze ponad godzinę po mnie, miałam więc czas trochę odpocząć, a potem odprowadzić go na start i nakamerować.
Tak startuje...


A tak finiszuje:

A tak wyglądają całe moje wyczyny na drugim etapie:



środa, 28 kwietnia 2021

Nocna Mila z fatalną końcówką

Po pierwszym etapie Warszawskiej Mili padłam, ale nie ma to czy tamto - etap nocny wzywał, więc wieczorem wypełzłam z pieczary i ruszyliśmy do Legionowa.
Tym razem czekał nas start masowy, w kilku grupach. Tomek biegł w pierwszej, ja w drugiej. Już na starcie okazało się, że moja grupa wcale nie jest taka jednorodna i jeśli do pierwszego punktu zamierzam biec za wszystkimi, to mogę się nieco zdziwić u celu. Metodą odpytywania ustaliłam, że im kto starszy, tym bardziej ma ten sam pierwszy punkt co ja, więc nie ma co lecieć za młodymi. Zresztą przecież i tak bym ich nie dogoniła.
Punkt pierwszy był dosyć daleko i zachodziło lekkie prawdopodobieństwo, że zostanę sama na szarym końcu i czarny las mnie pochłonie, więc pędziłam za tłumem ile sił w nogach. Faktycznie zaczęłam zostawać w tyle, ale nie tak znowu na szarym końcu. Po drodze zaliczyłam lampion z nie mojej trasy i choć od razu wydawał mi się za blisko, to dla pewności wolałam sprawdzić. Swoją jedynkę też znalazłam, zwłaszcza, że widziałam gdzie podbiegają osoby przede mną:-) A potem zrobiło się tak jakoś pusto dookoła. Może dlatego, że rozsądniejsi w drodze na dwójkę omijali przeszkody terenowe, a ja jedna darłam po prostej przez jakieś doły i nasypy. Ale przynajmniej wyszłam idealnie na punkt.
Między dwójką a trójką znów zaroiło się od uczestników oraz lampionów, z których żaden nie chciał być moim. Wydawało mi się, że już już powinien być, a tam ciągle jakieś obce. Aż się kawałek wracałam, żeby sprawdzić gdzie jestem. Okazało się, że cały czas szukałam za wcześnie.
Z kolejnymi punktami już nie miałam problemów, szczególnie że po moim azymucie, przede mną, poruszało się kilka osób i w sumie ja tylko sprawdzałam czy dobrze idą, a one znajdowały lampion. W dzień nie cierpię takiego układu, ale nocą tak jakoś lgnę do ludzi:-)
Punkt 1/4/7 odwiedziłam z niemal każdej strony i kurczę, za każdym razem był dla mnie jak nowy. Nawet kod za każdym razem sprawdzałam. Spokojnie można mnie puszczać na trzy, cztery punkty w te i we wte i wcale, ale to wcale nie będzie mi łatwiej.
Tak więc podążając za innymi, a chwilami nawet sforując się przed nich, dotarłam do punktu dziesiątego. I tu nastąpiła katastrofa. Sprawdziłam kod, pipnęłam i... natychmiast zapomniałam na którym punkcie się znajduję. Z bliżej nie znanego mi powodu ubzdurałam sobie, że jestem na jedenastce. Ustawiłam więc azymut na dwunastkę i ruszyłam. Co prawda trochę zdziwiło mnie, że Małgosia ruszyła w trochę (no dobra - bardzo) innym kierunku niż ja, ale może jednak miała inną mapę...
Szłam sobie, szłam, szłam, szłam a punktu nigdzie nie było. Czułam, że jestem już bardzo za daleko, teren się nie zgadzał, bo dawno powinnam dojść do asfaltu, a tu ani lampionu, ani żywego ducha. Po jakimś czasie żywe duchy zaczęły się pojawiać i to masowo, więc tak trochę ruszyłam w ich kierunku, trochę próbowałam trzymać azymut, a wszystko to nie miało żadnego sensu i perspektyw. W końcu natknęłam się na lampion. Nie, nie mój - to by było zbyt piękne. Poczekałam aż ktoś się przy nim pojawi, odpytałam gdzie jestem i ruszyłam w stronę... mety. Uznałam, że dwunastkę najłatwiej będzie mi znaleźć namierzając się z finiszu. Mocno to było nieeleganckie, ale skuteczne - dwunastkę zaliczyłam.

 
 A jedenastka to pies???
 
Zadowolona wróciłam na metę i aż do następnego dnia nic nie zepsuło mi tego zadowolenia. Spać poszłam w błogiej nieświadomości pominięcia jedenastki. I w sumie dobrze, przynajmniej się nie stresowałam. Sprawa wydała się dopiero w niedzielę rano....

 

Bieganie czy chodzenie - rozciągnąć się trzeba!
 


Pamiątkowa fotka na koniec.


poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Warszawska Mila - etap 1

Warszawska Mila nadeszła znienacka. Niby pamiętałam, że jesteśmy zapisani, ale to miało być kiedyś tam, a nagle okazało się, że to już. Nie wiem, czy to stres, czy może piątkowe sushi poprawione kremem czekoladowym, ale w sobotę od rana dręczył mnie żołądek. Do biegania nadawałam się średnio, ale siedzieć w domu nie zamierzałam. Widok niebieskich budek w bazie zawodów bardzo pozytywnie wpłynął na moje nastawienie.

Kojący widok:-)

Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że zdążyłam zwiedzić budki, podjąć decyzję co na siebie włożyć, a co jednak zdjąć, no i oczywiście zaliczyć pamiątkową fotkę pod największym lampionem.

 
Żeby to w lesie były takie lampiony...

Moja trasa na szczęście miała być krótka - raptem 2 km. Startowałam jakieś pół godziny przed Tomkiem, więc miał czas żeby uwiecznić moje pierwsze kroki na trasie.

I 
I poooszłaaa.

Pierwszy punkt miał być na górce, niedaleko, więc spoko - trafiłam bez problemu. Do drugiego jeszcze bliżej, tuż przy ścieżce, wyglądał na czystą formalność. Zbiegłam z górki, minęłam ścieżkę i tak mnie coś zastanowiło - skąd ścieżka? Może nie narysowali na mapie, albo co.... Pobiegłam dalej. Jakaś kolejna górka, ale nie duża, chociaż górki żadnej nie powinno być... Kawałek dalej zabudowania... Moment! Ktoś mnie tu robi w konia! Co jak co, ale zabudowań to na pewno nie powinno być! Jedyne zabudowania na azymucie odnalazłam na mapie bez trudu, tyle że leżały kawał za dwójką. Niemożliwe - aż tak daleko poleciałam??? Do dwójki wróciłam porządnie droga, stanęłam tuż przy niej, rozejrzałam się i... wcale jeszcze nie zauważyłam lampionu. Stał tuż przy stercie gałęzi, którą tylko z lekka omiotłam wzrokiem zakładając od razu, że to nie tam. To totalne zaćmienie umysłu kosztowało mnie kilka minut, a przy sprincie to już jest przepaść.

W poszukiwaniu dwójki.

Do trójki to już zapobiegawczo pobiegłam ścieżkami dokąd się tylko dało, a na końcówce uważnie patrzyłam i w kompas i na to, co widzę dookoła. Ponieważ żołądek trochę mnie jednak ćmił, więc truchtałam sobie raczej spokojnie, ale za to bardziej skupiłam się na tym gdzie truchtam. Było to o tyle istotne, że w lesie kłębił się spory tłum zawodników, a każdy biegł w innym kierunku. I nie daj Boże pobiec z rozpędu za niewłaściwą osobą. To już można zejść całkiem na manowce. Na szczęście udało mi się nie popełnić już żadnych błędów i kolejne punkty zaliczałam bezproblemowo. Najbardziej spieszyłam się od ostatniego punktu do mety i przynajmniej ten odcinek wygrałam, oczywiście w swojej kategorii:-)) Bo tak ogólnie to oczywiście doleciałam ostatnia, nie licząc Beci, która zgubiła jeden punkt i ma nkl-kę. 
Niby bieg był krótki i w moim wykonaniu wolny, ale ponieważ ogólnie nie czułam się dobrze, to nawet nie czekałam na Tomka, tylko od razu ruszyłam do samochodu, żeby sobie wygodnie usiąść. No, może nie tak od razu, bo ze mnie taka orientalistka, że nie bardzo wiedziałam w która stronę iść i gdzie szukać upragnionego pojazdu.
A tak w ogóle, to fajnie było zobaczyć w lesie prawdziwe lampiony i użyć czipa, bo bieganie z telefonem i na faworkach już mnie trochę zaczęło irytować.
A tak wyglądała moja króciutka trasa:



Niepoślipkowa miniślipka

Miała być Niepoślipka. Właściwie to ja zgłaszając kwietniową Niepoślipkę do kalendarza TMWiM na rok 2021 tak na 90% przypuszczałem, że nie odbędzie się w terminie. Sytuacja na początku kwietnia, lockdowny itp. spowodowały, że praktycznie zrobienie oficjalnej imprezy było nierealne. Zostało zrobienie wersji nieoficjalnej. A skoro nieoficjalnej, to można zrobić w terenie gdzie oficjalnie zgodę uzyskać trudno. A właściwie to nie impreza, tylko taka mała indywidualna aktywność z mapą – ot, taka MiniŚlipka;-) Miniślipka w 2 odsłonach: marszowej i biegowej. Z biegową łatwo – od czego jest GPS-O? Wystarczy wyznaczyć punkty i gotowe – bo mapę miałem już wcześniej zrobioną – wystarczyło uaktualnić. Z marszową – tu trzeba iść w teren i poszukać co i jak. To przy okazji aktualizacji mapy.

Czas do lasu...

Decyzja podjęta, więc czas do lasu. Część terenu sprawdziliśmy w ramach biegów po lesie. Pierwotnie BnO chciałem dać hen-hen do drogi czołgowej, ale tam jak nic wychodzi z 15 km – czyli trasa nie dla wszystkich. Sporo fajnych miejsc zostało na „kiedyś”. Do MnO urzekły mnie dwa takie same wały w lesie i górki za „drugimi kijankami” (to takie nasze rodzinne nazewnictwo – pierwsze kijanki= pierwsza większa dziura z woda i kijankami na wiosnę, drugie kijanki-wiadomo;-) 

Czego to nie ma w naszym lesie...

Coś dla tych co lubią wspinać się po stopniach kariery

Coś dla miłośników pływania

Czy rowy z wodą dają się przeskoczyć? Trzeba sprawdzić!

Punkt zastany w lesie

Czy tą przecinką puścić uczestników?

Schody do nieba (w środku lasu)
 

W efekcie powstały mapy, trasy - zostało je rozwiesić w lesie. Akurat w sobotę, gdy miała być mini ślipka, nieopatrznie umówiłem się na spory zabieg stomatologiczno-chirurgiczny. Także na sobotę zapowiedział się deszcz. Zostało więc rozwiesić wszystko odpowiednio wcześniej i puścić uczestników w pełni zdalnie na trasę. GPS-O przejął Michał i ustalił inaugurację na niedzielę (miała być lepsza pogoda). Planowałem wieszać miniślipkę w piątek, ale jeden niecierpliwy uczestnik chciał wystartować już w czwartek, więc nie zostało nic innego jak ruszyć w las w czwartek. 

Takie lampioniki wieszaliśmy na miniślipkę


 Skończyliśmy wieszać akurat gdy Mariusz ruszył na trasę… 

Pierwszy uczestnik miniślipki prawie gotowy do wymarszu...

W piątek padało, miało lać w nocy z piątku na sobotę – szkoda było wieszać faworków na GPS-o, bo by się rozpuściły… 

W sobotę – trzy godziny na fotelu stomatologicznym, z 5 szwów, więc wieszać się nie chciało, zresztą znowu coś padało po południu… 

Niedziela skoro świt - nie ma wybacz – budzik, tabletka przeciwbólowa i do lasu. W lesie mgła i mokro. No, nawet miejscami bardzo mokro. 

Niedzielny świt...

Przy bunkrze na górce słyszymy głosy. Okazuje się, że to miniślipkowcy szukają minilampioników:-)

Jak to fajnie spotkać uczestników na trasie!

Przy stawianiu znaczników do BnO w kość, a właściwie w buty, dała nam trasa RUN+ a szczególnie jej początek. Przecinka - zwykle sucha - okazała się… torem wodnym niczym Kanał Sueski. Nie pozostało nic innego jak wyciągnąć peryskopy i trałować dalej;-) 

Udało się zdążyć ze wszystkim. Na starcie dopadliśmy Michała i Agnieszka oraz Mariusza i jako sędzia główny TMWiM wręczyłem im zaległe dyplomy/suweniry za wysokie miejsce w klasyfikacji. Sam przy okazji dostałem dyplom i nagrodę za pierwszą edycję GPS-O;-) 

Nagradzanie najbardziej wytrwałych w GPS-O

Krótkie szkolenie co i jak z aplikacją do GPS-O

Grupa gotowa do biegu

A tu chwila zamyślenia nad mapą miniślipki

Jak się okazało miniślipka zgromadziła ponad 50 uczestników – niezły wynik jak na deszczowy weekend, koronowirusa i te sprawy. Sporo osób także pobiegło na GPS-O i co niektórzy „przepływali” wspomnianą przecinkę;-) 

Teraz czas zacząć myśleć o Niepoślipce…

niedziela, 18 kwietnia 2021

Zamaskowany Targówek?

Co tam jeden trening w ciągu dnia, skoro czeka ostatni etap GPS-O, na którym jeszcze nie byłem. Szczególnie, że czeka tuż za rogiem – jakieś 15 minut od Zielonki! Jest jedno „ale” – jest to etap parkowo-miejski… a w obecnych czasach – po mieście to niby w maseczce. Ale biegać w maseczce? No cóż, prawodawcy jak widać nie grzeszą rozumem i logiką, ale sami takich wybraliście….

Dobra, nie ma co narzekać, kaganiec do kieszeni i marsz na Targówek. No dobra, pojechałem autem;-) Najpierw dwa kółeczka, by zaparkować koło stacji metra. Potem maseczka na jamochłon i szukanie startu. W „parku” sporo ludzi, na ulicach sporo młodzieży bez maseczek. Nieprzyzwyczajony do „wielkiego świata” (od czasów początku pandemii rzadko wychylam swój nos z lasu, gdzie mieszkam) to nie wiem, czy w mieście to chodzi się w maseczkach, czy nie….

Dobra, wreszcie telefon piknął i ruszyłem. Niezbyt szybko. Tak na rozgrzewkę. Niestety, pomimo zmniejszenia dokładności zaliczania PK w aplikacji, pomimo że stałem na punkcie, telefon nie pikał. W wielu miejscach musiałem wyciągać telefon z kieszeni, odblokowywać, manualnie podbijać PK i znowu go chować do kieszeni. Słowem dłużej niż przy papierowej karcie startowej i systemie SI typu „perforator”. Niby mogłem biec na zegarek, ale po prostu lubię gdy „pika” – czuję się wtedy taki doceniony, że dobrze trafiłem na punkt. 

Co tu dużo opowiadać – stróżów prawa nie było, punkty były gdzie trzeba (choć nie zawsze pikały), żadnych emocjonujących przeżyć;-) Przebiegłem i wróciłem do domu, lekko niedobiegany, żałując, że nie pobiegłem tylko na zegarek. 


 

sobota, 17 kwietnia 2021

Trening w Aleksandrowie

Po sobocie nastała równie piękna i ciepła (a nawet cieplejsza) niedziela, więc oczywiście nie siedzieliśmy w domu. Wybraliśmy się do Aleksandrowa na trening UNTS-u. Podchodziłam do tego treningu jak pies do jeża. Teren, po którym mieliśmy biegać zapamiętałam  z którejś TnCZ jako wyjątkowo wredny, mało przebieżny i trudny. Po ścieżkach przepiękny, ale po zejściu w las - dramat. Dodatkowo trening UNTS, po pierwszym w w którym brałam udział, jawi mi się jako coś trudnego, z czym na pewno sobie nie poradzę.  Założyłam więc z góry, że całej trasy (raptem 9 punktów) nie zrobię, bo zgubię się gdzieś przy 4-5-6 i na metę pobiegnę tą dużą drogą w dole mapy. Odcinka mikro w ogóle nie brałam pod uwagę.
Na miejscu, na starcie spotkaliśmy dwie młode zawodniczki UNTS i trochę mnie uspokoiło, że nie będę w lesie sama, bo Tomek wiadomo - pogna i tyle go zobaczę.
Zakodowane miałam w pamięci, że na odcinku między startem a jedynką jest teren prywatny i właściciele kiedyś gonili stamtąd, więc profilaktycznie ruszyłam drogami dokąd się dało, a poza spornym terenem już na azymut. Przed jedynką dogonił mnie Tomek, a jedna z dziewcząt dotrzymywała nam kroku, choć dyskretnie z boku. Trochę za wcześnie zaczęliśmy szukać, ale dokładniejsze obejrzenie mapy podpowiedziało, że punkt ma być dopiero za rowem.
Na dwójkę już dobiegłam sama, bo Tomek poleciał szybciej, a za młodą koleżanką specjalnie się nie rozglądałam, żeby się nie rozpraszać. 
Do trójki był długi przebieg i trochę się bałam, że zgubię azymut, więc na wszelki wypadek na ostatniej drodze dobiegłam do skrzyżowania, żeby namierzyć się z pewnego punktu. Wyszło idealnie. Teren wcale nie był jakoś specjalnie trudny i nie wiem gdzie ja poprzednio właziłam, że takie hardkorowe wspomnienia mi się zakodowały. Większość trasy do czwórki poleciałam drogą. Trochę martwiłam się o końcówkę i choć ciut mnie zniosło w prawo, to punkt udało się znaleźć niemal bezproblemowo. Podniosło mnie to na duchu, no bo przecież przed startem byłam pewna, że na tym etapie już na pewno wymięknę. Do piątki i szóstki to już szłam (górki tam były, a ja się już zmęczyłam) po liniach prostych, jak bym ten azymut miała wyrysowany pod nogami. Szóstka to niekoniecznie stała w środku kółeczka, ale grunt, że dawała się znaleźć. 
Na skrzyżowaniu między siódemką a ósemka spotkałam jedną z dziewcząt startujących razem z nami. Nie obyło się bez tradycyjnego pytania: "gdzie ja jestem? Akurat wiedziałam gdzie, to podzieliłam się tą wiedzą. Ósemka i dziewiątka weszły gładko, a dobieg do mety był formalnością. Oczywiście pod względem nawigacyjnym, bo był strasznie daleko od ostatniego punktu i jeszcze trzeba było okrążyć jeziorko, na szczęście ścieżką.  
No i proszę - nigdzie się nie zgubiłam, teren wcale nie był trudny i jedyne co nawaliło to moja kondycja. Po sobotnim bieganiu na Kępie, gdzie dałam z siebie wszystko, praktycznie ledwo powłóczyłam nogami i tak dla przyzwoitości to w ogóle nie powinnam używać słowa "bieg" w odniesieniu do tego, co robiłam na trasie. 
 
Wcale nie było trudno.
 
Na mecie trasy głównej musiałam zdecydować - wracam do samochodu, czy zaliczam jeszcze mikro. A co tam, postanowiłam spróbować. Pierwszy problem pojawił się już przy jedynce. Niby byłam we właściwym miejscu, ale nigdzie nie mogłam zlokalizować znacznika. Może dlatego, że stałam tyłem do niego i dopiero po kilku minutach przyszło mi do głowy odwrócić się... 
Na dwójkę ustawiłam azymut i miałam nadzieję, że co jak co, ale azymut to mnie nie zawiedzie. Ale gdzie tam. Od razu zniosło mnie w prawo, teren się za jakiś czas wypłaszczył, a dwójki na zboczu nie znalazłam. Z lewej strony nadeszła druga z biegających dziewcząt (tej to jakoś na trasie nie spotykałam) i stwierdziła, że też nie znalazła dwójki. Chwilę czesałyśmy wspólnie, ale bezskutecznie. Wróciłam trochę w górę, do rowu i poleciałam sprawdzać teren z prawej. Jest! Znalazłam!  
Namierzyłam się na trójkę, wyszłam idealnie na punkt, wstążka wisi, tylko nie ma końca rowu. Ba, całego rowu nigdzie nie widać. Tymczasem z naprzeciwka znowu pojawiła się koleżanka od szukania dwójki i uświadomiła mnie, że wcale nie jestem na trójce, tylko na czwórce, a ona zaliczyła trójkę, ale dwójki nie udało się jej znaleźć. Teoretycznie mogłam od tej czwórki namierzać się na dwójkę, ale w zasadzie to już mi się odechciało. Jak pomyślałam, że na kolejnych punktach znowu będą takie atrakcje, to ja już dziękuję. Odwróciłam się twarzą na południe i ruszyłam w stronę mety. I wiecie co? - nawet głupiej mety nie potrafiłam znaleźć. Jak zaczęłam obchodzić młodnik, to za bardzo zeszłam  na zachód, potem natrafiłam na zabudowania, na drogę, a ponieważ w lewo droga kończyła się na czyimś podwórku, więc poszłam w prawo, coraz bardziej oddalając się od mety. Doszłam do jakiegoś asfaltu i w ogóle nie wiedziałam gdzie jestem. Podczas konsultacji telefonicznej Tomek poradził mi ustawić sobie trasę w nawigacji, a ta głupia nawigacja powiedziała mi, że moja meta jest oddalona o 3 km. Wymiękłam. Jak ona tam naliczyła te 3 km to nie wiem, ale niech jej będzie. W efekcie Tomek przyjechał po mnie samochodem i to tyle w temacie nawigacji. 
Wstyd i poruta.

Odcinek hańby.

piątek, 16 kwietnia 2021

Ciepła sobota na Kępie Potockiej.

Ale wredna pogoda - leje i leje i zimno, że brrrr. A jeszcze w weekend było tak ciepło. W sobotę postanowiliśmy nadrobić zaległości w GPS-O i wybraliśmy się na Kępę Potocką. Tyle razy już tam biegaliśmy na różnych imprezach, że przynajmniej nie bałam się, że się zgubię, czy coś. 
Już za drugim okrążeniem terenu udało się zaparkować i to prawie przy starcie/mecie. 
 
 Imitacja rozgrzewki.

Przygotowaliśmy zegarki, aplikacje w telefonie i ruszyliśmy na start. Nie chciało pipać. Ani mi, ani Tomkowi. Już po powrocie do domu zorientowaliśmy się, że startu szukaliśmy nie na tej alejce co trzeba, ale na tyle blisko, żeby przy zataczaniu  coraz szerszych kręgów w końcu pipnęło. U mnie to nawet dwa razy, co w rzeczywistości oznaczało wyłączenie się aplikacji. Ponieważ moja cierpliwość do przystartowych manipulacji już się wyczerpała, machnęłam na to ręką i postanowiłam biec tylko na zegarek. Umiejscowienie niektórych słupków ZPK pamiętałam z poprzednich zawodów, reszta była łatwa do zlokalizowania, więc biegłam niemal bez zatrzymywania się. Normalnie nie było kiedy postać, pogapić się na mapę i odpocząć. Potencjał wody został wykorzystany chyba maksymalnie, bo punkty były to po jednej stronie, to po drugiej. Ale dzięki temu na małym terenie udało się utworzyć dość długą trasę. Ślad GPS przedstawia taką plątaninę linii, że trudno nawet śledzić przebieg. Sfrajerowałam się dopiero przy PK 21, bo źle rzuciłam okiem na mapę i ukośnik wzięłam za jedynkę. Tym sposobem zamiast z PK 20 biec na 21, ja ruszyłam na 2/18. Zorientowałam się gdzieś w połowie drogi. Na szczęście PK 2/18 w pewnym sensie leżały na drodze do 21, chociaż drugim brzegiem byłoby krócej i szybciej. Trudno.
 
Po złej stronie wody.
 
Już przed punktem z daleka zobaczyłam czekającego Tomka. A wydawało mi się, że mknę jak strzała i aż tyle mnie nie wyprzedzi:-( Na końcówce byłam już tak zmęczona, że do ostatnich punktów prawie się czołgałam. Zegarek i tak mi powiedział, że to był mój najszybszy bieg na orientację w tym roku! 
 
Ufff, meta.
 
Umordowałam się prawie do porzygania, ale jestem zadowolona. Żeby tak mi szło na wszystkich zawodach... Oczywiście w porównaniu do innych osób biegnących tę trasę, było jak zwykle, czyli uplasowałam się w ogonie. Ale co mi tam inni. Ja walczę sama ze sobą! I fajnie jak wygrywam:-)



poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Świąteczne bieganie w Wesołej.

Nową tradycją staje się przenoszenie Gambitu z jednych świąt na drugie, ale że przyroda nie znosi pustki, więc poniedziałkowy termin natychmiast został zaanektowany przez Michała i tym sposobem mogliśmy pobiegać blisko domu (w Wesołej) w ramach GPS-O.
Przed samym startem spotkała mnie miła niespodzianka w postaci nagród za wygrane TP na Zaworze, co to ta wygrana całkiem zaskoczyła mnie i Agatę. Co prawda moją nagrodową koszulkę od razu zaanektował Tomek, ale jak by nie było, zostało w rodzinie:-)
 
 Fot.:Andrzej K.

Do GPS-O coraz bardziej podchodzę jak pies do jeża (w miarę jak coraz bardziej mi się nie udaje), więc nastawiłam się głównie na pobyt w lesie i zrzucanie świątecznych kalorii, a nie rywalizację.
Pierwszy punkt od razu był daleko, ale przynajmniej można było dobiec do niego drogami, aż pod sam kopczyk. No, to chociaż dobrze się zaczęło. Dwójka blisko, ale za to na górce, jak dla mnie sporej, więc od razu się zasapałam, ale spoko. Trójka nieprzyzwoicie łatwa, a w drodze na czwórkę zepsułam dobrze zapowiadający się początek. Zaczęłam idealnie po kresce, ale po chwili coraz bardziej znosiło mnie na prawo. Na trzecim skrzyżowaniu nagle i niespodziewanie oraz wbrew mapie skręciłam w prawo i przy kolejnej ścieżce zaczęłam bezskutecznie szukać punktu.  A przecież niby cały czas patrzyłam na kompas. Do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą jak ja to zrobiłam.  Nie znalazłszy punktu, wylazłam w końcu z krzaków i udałam się na najbliższe skrzyżowanie w nadziei zlokalizowania się. Miałam farta, że akurat to skrzyżowanie było charakterystyczne (a nie zwykłe przecięcie dwóch ścieżek) i od  razu rozpoznałam gdzie jestem - hektar za daleko na wschód.

Okrążanie PK 4

Teraz uważniej już pilnowałam wskazań kompasu, dzięki czemu na piątkę pomaszerowałam niemal po prostej, za to przez wszystkie przeszkody terenowe jakie były po drodze, bo bałam się, że ścieżkami coś przekombinuję. Szóstka tożsama z dwójką, więc znowu wspinaczka pod górkę, ale za to nawigacyjnie łatwo. Przed siódemką znowu mnie ściągnęło na prawo, ale udało się skorygować. Z ósemką identycznie. Dziewiątka łatwa, a dziesiątka znowu na górce, gdzie już byłam dwa razy. Solidna porcja deja vu. 
Znoszenie w prawo jakoś bardzo mi się utrwaliło i o ile jedenastkę jeszcze znalazłam, to na dwunastce poległam całkowicie. Czwórka przy dwunastce to był mały pikuś. Na kopczyki to nawet i trafiłam, tylko nie na ten właściwy, chociaż był rzut beretem od tych, które obejrzałam. Jakaś taka desperacja mnie ogarnęła i poczucie porzucenia w wielkim dzikim lesie i poczułam potrzebę natychmiastowego zobaczenia cywilizacji. Pi razy oko wytypowałam kierunek i pomknęłam w dół. I wiecie jakiego miałam farta? Nie dość,  że dotarłam do zabudowań, to jeszcze spotkałam Tomka i miałam się komu wyżalić na swój okrutny los. No i zasięgnąć języka gdzie jestem i gdzie powinnam pójść. 
 
 To gdzie ja to jestem?

Ruszyłam więc wskazaną ścieżką i wcale znowu tak od razu nie znalazłam punktu. Wylazłam na te same kopczyki co poprzednio, ale ponieważ nadchodziłam z innej strony, ten właściwy w końcu jakoś wlazł mi w oczy. Ufff...

Dwunastkowe peregrynacje.

Do trzynastki poszłam trochę głupio, bo wciąż byłam w podwunastkowym szoku i nadłożyłam trochę drogi, no ale najważniejsze, że trafiłam. Końcówka za to poszła mi nadzwyczajnie dobrze, a za ostatnim punktem czekał Tomek, więc od razu było raźniej. Razem pobiegliśmy na metę, przy czym on szybciej, żeby sfilmować mój finisz. Jak by było co:-))

Ta czerwona wstążeczka na drzewie to meta.

Wcale, ale to wcale nie jestem zadowolona z tego "biegu", bo schrzaniłam co tylko się dało, jednakowoż nawet taki ułomny start był lepszy niż siedzenie za stołem i tycie. Tak, że zady i walety chyba się równoważą.

I po zawodach:-)

czwartek, 8 kwietnia 2021

Jesteśmy i nawet GPS-O się trafiło po drodze.

Żyjemy, żyjemy, tylko jakoś mi nie po drodze było na bloga, a i zawodów mniej niż zwykle. 
Tydzień przed świętami odpuściliśmy sobie Sosnowe Klimaty i Hałę bo Tomek spędzał sobotę na fotelu dentystycznym, a ja jeździłam na szmacie, żeby chałupę ciut ogarnąć.  W niedzielę nie chciało nam się nigdzie jechać, więc żeby się nie zastać, zrobiliśmy dyszkę po naszym poligonie. We wtorek powtórzyliśmy ten sam manewr, zmieniając tylko troszkę trasę, więc w sumie wybiegani to byliśmy.
W Wielką Sobotę, kiedy byliśmy już ze wszystkim ogarnięci, postanowiliśmy nadrobić zaległości w GPS-O i pojechaliśmy na Marysin. Tomek wydrukował mi mapę w wersji dla niedowidzących, w skali zbliżonej do 1:3000 i tak uzbrojona ruszyłam w las. 
Pierwszy punkt wydawał się banalny - ścieżką do skrzyżowania, potem w lewo, kolejne skrzyżowanie i przy nim dołek. Ścieżka okazała się wąziutką ścieżynką, pomna mapy skali co chwilę rozglądałam się za skrzyżowaniem, a tu nic. W krzakach po lewej widziałam pomykającego Tomka,bo on wybrał wersję na azymut. Niby miało być blisko, a skrzyżowania ani śladu. Już myślałam, że może to nie o tę ścieżkę chodzi i zaczęłam wracać, ale w końcu schowałam honor do kieszeni i pobiegłam za Tomkiem. Tym sposobem już przy pierwszym punkcie byłam poirytowana i nabuzowana. 
Na dwójkę poszłam już na azymut, a i tak trafiłam na stowarzyszony dołek. Nie podbudowało to mojego morale, ale wciąż miałam nadzieję, że dalej będzie lepiej. Trójka była usytuowana na końcu ścieżki biegnącej pod linią wysokiego napięcia i jednocześnie na początku rowu, więc wydawało się, że już nic prostszego być nie może. Nooo, wydawało się. Ścieżka to nawet się i skończyła, ale rowu ani śladu. Telefon, który zazwyczaj pikał już z daleka, uporczywie milczał i nie wiedziałam, czy jestem za daleko od punktu, czy tylko ma taką fanaberię, żeby ręcznie wymuszać zaliczenie punktu. Połaziłam więc chwilę po krzakach tam i z powrotem i wreszcie piknęło. Rowu i tak nie znalazłam, a i Tomek twierdzi, że go nie widział. 
 
 
Kolejne problemy pojawiły się przy szóstce. Z miliona dołków musiałam wybrać ten właściwy, więc zanim mi pipnęło, zaliczyłam ich chyba ze sto, a i tak nie miałam pewności, czy w dalszą trasę namierzam się z właściwego, bo na punktach nie było znaczników, a dokładność GPSa jest taka sobie. Na szczęście siódemka była na tyle charakterystyczna, że dołkowa odchyłka nie miała znaczenia.
Na ósemkę planowałam dobiec ścieżkami, ale w połowie drogi mi się odmieniło i skróciłam sobie zaliczając po drodze powtórnie dwójkę. Na dziewiątkę haniebnie zniosło mnie w prawo i tylko cudem trafiłam na punkt, za to dziesiątka i jedenastka jakoś weszły. Na dwunastkę wyszłam idealnie, ale niestety nie wiedziałam o tym, oddaliłam się więc od niej do najbliższego skrzyżowania żeby się zlokalizować i dopiero wróciłam z powrotem. W sumie to ciekawe dlaczego mi nie pipnęlo jak za pierwszym podejściem byłam już tak blisko. Trzynastka i czternastka z leciutkimi odchyłkami w prawo, ale nie na tyle, żeby stanowiło to problem, piętnastkę musiałam obejść w kółko zanim GPS zorientował się, że to już. Ślad pokazuje, że albo mapa jest niedokładna, albo GPS jest niedokładny bo wygląda jak bym krążyła po skrzyżowaniu, a nie wokół dołka:-)
 
 
Szesnaście znowu pipnęło gdzie indziej niż jest zaznaczone na mapie, nawet dołka żadnego nie widziałam, ale grunt, że pipnęło i mogłam lecieć dalej. Siedemnaście, osiemnaście i dziewiętnaście o dziwo były bezproblemowe, a na dwudziestce poległam. Punkt miał być tuż przy skrzyżowaniu, dobiegłam więc do skrzyżowania, weszłam w las, znalazłam dołek i... nic. Uparłam się, że jak do tej pory pikało, to i teraz musi, więc łaziłam dokoła dołka do upadłego. No, ale ile można? W końcu wymusiłam podbicie i poleciałam dalej. Ślad GPS pokazuje, że na mapie w ogóle nie było tej ścieżki i skrzyżowania, przy którym szukałam punktu, bo z tymi ścieżkami to i w innych miejscach było różnie - mapa sobie, teren sobie. 
 
 
PK 21 był łatwy, a 22 dobił mnie całkowicie. To był ten sam dołek co PK 16, co to pipało bez dołka. Teraz nadchodziłam od drugiej strony i prawdę mówiąc nawet nie zauważyłam, że to punkt podwójny. Tym razem natrafiłam na dołek, ale telefon nie zareagował. W zasięgu wzroku innego dołka nie było, więc dla pewności połaziłam po okolicy. Nic. Tymczasem z krzaków wyłoniło się dwoje młodych ludzi, wyraźnie pod wpływem i zaczęli komentować moje poczynania. Czym prędzej zeszłam do drogi, wróciłam do skrzyżowania żeby się upewnić czy szukałam w dobrym miejscu i w tym momencie poczułam, że mam dość. Mam dość i trochę, po dziurki w nosie, przestało mnie bawić, nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, do domu daleko i wcale, ale to wcale nie mam ochoty zaliczać kolejnych siedemnastu punktów, z których przynajmniej polowa będzie problematyczna. Szybciutko sprawdziłam na mapie którędy najbliżej do mety i w try miga uciekłam z trasy.

Podczas gdy ja się kotłowałam z pierwszą połową trasy, Tomek zaliczył już całość i przynajmniej kiedy wróciłam, mogliśmy od razu wracać do domu.
Ja to się teraz tak zastanawiam - jak to się dzieje, że na trasach Andrzeja, a ostatnio notorycznie i Michała zawsze coś musi mi pójść nie tak. A na innych - nie.  Podejrzana sprawa.