czwartek, 30 lipca 2020

Warszawska Mila - kiedy dojściówka jest tej samej długości co trasa....

Ponieważ Warszawska Mila to zawody dwudniowe, to w niedzielę nie było to czy tamto, boli, nie boli, zmęczenie czy nie - jechać na zawody trzeba. W niedzielę było chyba jeszcze cieplej niż poprzedniego dnia, umierałam nawet leżąc i sama myśl o wykonywaniu jakichkolwiek ruchów, nie mówiąc już o bieganiu, wywoływała u mnie palpitacje serca. No, ale z drugiej strony głupio nie pojechać. Oprócz upału organizatorzy zafundowali nam dwukilometrowe dojście na start, czyli prawie tyle, ile miała mieć moja trasa. No ludzie, po takiej dojściówce to przecież nie będę w stanie nawet wyczołgać się na trasę. Ponieważ Tomek miał startować coś ponad czterdzieści minut po mnie, wykombinowałam, że w drodze na zawody podrzuci mnie na start samochodem, a sam pojedzie do bazy i zaliczy sobie to dojście. Kombinowałam, kombinowałam i przekombinowałam - z domu wyszliśmy godzinę za wcześnie, bo źle popatrzyłam na zegarek i w efekcie nie było sensu wysadzać mnie przy starcie. Trudno - albo przeżyję, albo nie. O dziwo, dojściówkę przeżyłam. Co prawda na starcie słaniałam się na nogach i po dojściu musiałam na chwilę usiąść, ale mogło być gorzej. Komary znowu żarły i znowu czas oczekiwania na swoją kolej spędziliśmy wykonując dziwne ruchy rękami.

Na dojściówce przez  drogę byliśmy przeprowadzani przez organizatorów i straż pożarną.

Tym razem organizatorzy dopracowali start i każdy dokładnie wiedział kiedy ruszyć. Mi to nawet Konrad pokazał palcem na mapie gdzie jest trójkąt, bo ślepota nie mogłam znaleźć. Taka byłam nieogarnięta na tym starcie, że zapomniałam włączyć zapisywanie trasy i nie zobaczycie co wyczyniałam przed punktem pierwszym.

Numerek musi się zgadzać.

Tradycyjnie bezsensownie ruszyłam na azymut zamiast najpierw ścieżką, a potem rowem. Uszłam już kawał drogi (teren zdecydowanie nie pozwalał na bieganie) kiedy nagle ubzdurałam sobie, że na starcie ustawiłam kompas odwrotnie (czyli północ na południe) i teraz maszeruję w złym kierunku. Spanikowana wróciłam prawie na start, ustawiłam kompas od nowa i... ruszyłam dokładnie w tę samą stronę. Oczywiście, że od początku miałam wszystko w porządku. Mimo powtórnej penetracji lasu, jedynki nie mogłam znaleźć. Mapa nijak nie odwzorowywała chaosu dołków, rowków, obniżeń, kopców, ewentualnie ja inaczej interpretowałam znaki na mapie. W pewnym momencie zauważyłam, że jakaś dziewczyna ewidentnie zmierza do mnie, więc ruszyłam jej na spotkanie w nadziei na zdobycie jakichś wskazówek. Ona miała dokładnie tę samą nadzieję. Powiedziała, że kawałek dalej stoi lampion o kodzie 31 i czy mogę jej pokazać na mapie gdzie to jest. Akurat mogłam, bo to była moja dwójka. Nooo, nieźle mnie zniosło. Pokazywałam palcem na mapie który to punkt i w pewnym momencie jak się obie zerwałyśmy do biegu, każda w innym kierunku, byle dalej, niemal na oślep. Bo widzicie, w lesie nie można było zatrzymywać się ani na sekundę. Groziło to pożarciem żywcem przez stada wygłodniałym komarów, które ogromną chmarą od razu pokryły nasze ciała. Dobrze, że zdążyłam jeszcze ustawić sobie azymut i jakoś doleciałam do tej jedynki. Do dwójki wcale nie wracałam po śladach, bo przecież leciałam z niej w panice nie patrząc na otoczenie i musiałam namierzać się kompasem. Po dwójce miałam już dość tego etapu i marzyłam o powrocie do domu. Do trójki namierzałam się z dwójki dwa razy zanim ją znalazłam, a do czwórki poszłam za tłumem, który nagle się pojawił. Teren po którym łaziliśmy był wyjątkowo nieprzyjazny, jak dla mnie wręcz obrzydliwy. Brrrrr... nigdy więcej nie chcę tam trafić! Jeszcze piątka i szóstka stały w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody, a potem las stawał się coraz bardziej przebieżny. Do siódemki musiałam przejść przez wydmę, potem z powrotem, do kolejnego punktu, wdrapać się na tę samą wydmę, ale w jej najwyższym miejscu i w tym momencie byłam już nieżywa. A do mety kawał drogi. W drugiej części trasy nie miałam problemów nawigacyjnych, ale ledwo trzymałam się na nogach i szłam głównie siłą woli. Od dziesiątki odeszłam w głupią stronę, bo zamiast do drogi, to ja oczywiście po krzakach prosto na głęboki rów przy asfalcie. Upał chyba do cna wyżarł mi mózg.

PK 10

Oprzytomniałam przy jedenastce i już nie pchałam się w ciemnozielone, tylko mocno naokoło drogami poszłam do dwunastki. Tak prawdę mówiąc to od azymutu powstrzymało mnie nie tyle to ciemnozielone, ile komary wylatujące chmarą z każdego potrąconego krzaka. Na drogach nie ma tego problemu.
W końcu zaliczyłam ostatni punkt i został jeszcze tylko dobieg do mety. Na ogół w tym momencie wracają mi siły i lecę ile fabryka dała, ale tym razem człapałam sobie powoli pod górkę, a nawet kiedy było już w dół, nie rozpędzałam się. W końcu musiałam zostawić sobie trochę sił na powrót do bazy. W bazie jeszcze dałam radę się sczytać i dojść do samochodu, po czym zaległam w nim w formie trupa i było mi wszystko jedno. W takim stanie znalazł mnie Tomek i czym prędzej odwiózł do domu. Dobrze, że mieliśmy blisko. Dopiero zimna kąpiel i porządny obiad postawiły mnie z powrotem na nogi.
Ale oczywiście, że to były super zawody i bardzo dobrze się bawiłam. Nawet jeśli z relacji nie bardzo wynika:-))) I za rok chcę to koniecznie powtórzyć!

Mapa mojej kategorii.

Warszawska Mila - kiedy robisz za pokarm dla komarów.

Na Warszawskiej Mili jeszcze dotąd nigdy nie byliśmy - zawsze nam z czymś kolidowało i mimo, że dużo dobrego słyszeliśmy o imprezie, jakoś nie udało się wziąć udziału. Kiedy w sobotę przyjechaliśmy do bazy zawodów byłam zdumiona ilością uczestników praktycznie z całego kraju - taki Wawel Cup w miniaturze. Ja myślałam, że to będzie niewielka imprezka, w jakich co tydzień bierzemy udział w okolicy, a tu proszę - balanga na całego. A to pewnie i tak był tylko ułamek normalnych możliwości, no bo epidemia i wszystko jest trochę inaczej niż zazwyczaj.
Po zaliczeniu wszystkich atrakcji w bazie, z szukaniem skrawka łąki do zaparkowania na czele, udaliśmy się na start oddalony spory kawałek od bazy.

  Za parkowanie się płaci.

Już z daleka zauważyliśmy jakiś dziwny zbiorowy taniec wykonywany przez zawodników. Tradycja Warszawskiej Mili? Kiedy doszliśmy na miejsce wszystko stało się jasne - komary cięły na potęgę i każdy opędzał się jak mógł. Żadne pryskania nie pomagały, żarły równo. Nie mogłam doczekać się startu żeby wreszcie od nich uciec. W końcu weszłam do boksu - clear, check, mapa w dłoń i... nie wiadomo - biec, czy jeszcze nie. Jeden współstartujący wołał, że nie, dopiero jak zapipczy, organizator stwierdził, że już wystartowaliśmy, więc zerwałam się do biegu, ale dosięgło mnie wołanie, że jednak nie. Wołał organizator, więc wróciłam do boksu. W końcu pipnęło i ruszyliśmy. Jak się potem okazało przetrzymano nas w boksie całą minutę po oficjalnym starcie.

Wreszcie wybiegamy.

Już na pierwszy punkt pobiegłam kretyńsko - zamiast wygodnie ścieżką, wiele nie nadkładając, oczywiście nie wiedząc dlaczego ruszyłam na azymut. To znaczy wiedząc dlaczego - azymut mam już po prostu we krwi. Wbiegłam (a raczej weszłam) w las, a tam bruzdy po uszy. Po kilkunastu krokach już zaliczyłam glebę. Pozbierałam się szybko, ale już wiedziałam, że biegania to raczej nie będzie. Zresztą na bieganie i tak było za gorąco. Do dwójki też leciałam na azymut, ale tu się już inaczej nie dało, za to trójkę zaliczyłam niemal wyłącznie ścieżkami. Kolejna ścieżka doprowadziła mnie niemal pod samą czwórkę, tylko końcówkę trzeba było sobie wybruzdować. Do piątki znowu na azymut i jak pokazuje mój ślad gps biegłam (szłam) niemal idealnie po kresce. I jak tu nie kochać azymuta? :-) Gdzieś w okolicach piątki spotkałam Małgosię K. i tak niby razem, niby osobno szłyśmy aż do siódemki. Startowałyśmy w innych kategoriach, ale mapy miałyśmy chyba identyczne. Ósemka i dziewiątka weszły gładko.
Z dziewiątki na dziesiątkę można było ciąć na azymut albo obiec drogami - dalej, ale wygodniej. Miałam już dość lasu i komarów, więc wybrałam drogi. Najpierw kawałek na zachód, potem wzdłuż asfaltu na północ do poprzecznej drogi. Już miałam w nią skręcić, a tam sunie po niej wielka maszyna - taka, co to przodem pożera drzewa, a z tyłu wypluwa stoły, szafy, a może trociny (nie wiem, bo była przodem do mnie). Potwór olbrzymi i przemieszcza się w moim kierunku. Co było robić - czmychnęłam na zbocze do równoległej ścieżki biegnącej grzbietem. Nagle kątem oka zauważyłam, że piekielna machina zmienia kierunek i podobnie jak ja wspina się na zbocze. Jak nic chce mnie dogonić i przemielić! Aaaaaaa!!!!! Ratunku!!!! Końcówka trasy, więc sił już miałam mało, ale wydobyłam z siebie ich resztkę i przyspieszyłam. Ufff, udało się uciec.
Jedenastka była przy dużym leśnym dukcie, bez żadnego nawigowania i 120 metrów dobiegu do mety. Do tej mety to już sobie planowałam dotruchtać, ale tyle osób mnie przeganiało, że spięłam się w sobie i poleciałam co sił w nogach. No i pokarało mnie. Podbiłam metę i nagle nie wiedziałam - od razu umrzeć, czy najpierw sobie rzygnąć? Siadłam na ziemi i usiłowałam podjąć decyzję, a raz mi było bliżej do jednego, raz do drugiego. W końcu jakoś się pozbierałam i powolutku poszłam do bazy. Jeszcze tylko sczytanie czipa, rozciągnięcie nóg i można było usiąść i spokojnie czekać na Tomka. A on nie wracał i nie wracał. Wyszłam mu nawet kawałek naprzeciw w stronę mety, ale od razu dowiedziały się o tym komary i musiałam się szybko ewakuować. W bazie komary były już najedzone i nie atakowały. W końcu Tomek wrócił i mogliśmy jechać do domu na obiad.

Rozciąganie - obowiązkowe!

A tak wygląda mój przebieg:

Prawda, że całkiem przyzwoicie?

środa, 29 lipca 2020

Mistrzostwa Mazowsza - sprint na Ursynowie.

Nocną część MM odpuściłam, ale dziennej już nie zamierzałam. Nawet Agata zdeklarowała się jechać, a Tomek zrobił jej psikusa i zapisał ją na najdłuższą trasę:-)
Biegać mieliśmy na Ursynowie, czyli śmiganie między blokami. Lubię.


Czipa trzeba dostosować do chudych paluszków Agaty

Znowu było strasznie gorąco, ale (o dziwo) jakoś nie zwalało mnie to z nóg, a przynajmniej nie tak bardzo jak zawsze. Nasze starty były trochę rozstrzelone w czasie - najpierw ja, potem Agata, a Tomek dużo później. W boksie startowym powtarzałam sobie, żeby wziąć dobrą mapę i włączyć zapisywanie trasy. Udało się!

Poooszłaaa!!!

Trasa była krótka i łatwa, a połączenie kategorii wiekowych dawało mi szansę na zwycięstwo, bo moją jedyną rywalką była Małgosia - nie dość, że starsza, to z aparatem ruchowym po przejściach. Za to ona jest bardziej doświadczona i na takich trasach się nie gubi, a ja owszem - potrafię.
Tym razem jednak wszystko poszło dobrze, a nawet bardzo dobrze - z punktu na punkt leciałam jak po sznurku i cały czas biegłam, chociaż pod koniec nogi nie nadążały za chęciami.
Z dziewiątki na dziesiątkę mogłam pobiec krótszą drogą i w sumie sama nie wiem po co  zasuwałam naokoło.  Może jeszcze z dwójki na trójkę lepiej było obiec blok z drugiej strony? Nie wiem. Ale ogólnie jestem zadowolona.

Mój przebieg.

W piętnaście minut było już po wszystkim i nawet Tomek nie zdążył uruchomić aparatu, więc zdjęcie z mety mam pozowane.

No i co, że pozowane?

Na Agatę musiałam poczekać dość długą chwilę, bo nie dość, że była na najdłuższej trasie, to niespecjalnie przejmowała się faktem, że bierze udział w biegu na orientację i większość trasy przeszła. Ale za to miała czas, żeby się namierzać precyzyjnie:-) Tomek nie doczekał jej finiszu, bo musiał iść na start.

W końcu jest, dotarła!

Po powrocie Agaty szybko poleciałyśmy do bazy i jeszcze zdążyłam sfotografować plecy Tomka w boksie startowym, kiedy wybierał: na jaką by tu dzisiaj trasę pobiec....
Ta mapa będzie dobra.

A potem długo, bardzo długo czekałyśmy na jego powrót. No dobra - raptem 17 minut, ale trwało jak dwie godziny.

A to nie pozowane.

Na koniec pamiątkowa rodzinna fotka.

8 Grillowanie Kosmatych InOków - niedziela z etapem podwójnym.

Na niedzielę został nam jeszcze etap podwójny, więc staraliśmy się jak najszybciej wyruszyć, bo to nigdy nic nie wiadomo. I tak dobrze, że potrójny mieliśmy już za sobą.

Idziemy na start

Zaczęliśmy od "Na pięcie wysokie napięcie" i już sam tytuł wskazywał autora mapy:-) Mimo to szybko poskładaliśmy wycinki i zaczęliśmy wypatrywać pierwszego punktu. Ja prowadziłam i szłam pewna swojego, no bo w końcu idąc wzdłuż asfaltu trudno się zgubić. Po jakimś czasie okazało się, że idziemy całkiem innym asfaltem niż przypuszczałam, ale kapliczki i strumyki przecież też przy nim były i mi się wszystko zgadzało. Tylko Tomek marudził, że zakręty są w inną stronę niż na mapie. I jakoś tak strasznie długo szliśmy tym asfaltem... Dawno minęliśmy miejsce, gdzie według wstępnych prognoz powinniśmy wejść na drugi wycinek, a my wciąż szliśmy i szliśmy... Ewidentnie coś nie grało. Pytania do punktów też się nie zgadzały, ale ponieważ w poprzednich etapach też tak było i to z winy autora mapy, więc nic nas początkowo nie tknęło. W końcu jednakowoż musieliśmy uznać, że coś robimy źle i poważnie zastanowić się - co dalej? W efekcie musieliśmy wrócić niemal pod start i praktycznie zacząć zabawę od nowa:-( Aż mi się wszystkiego odechciało - tyle kilometrów na próżno, na zmarnowanie...

Powtórne podejście do punktu - teraz się wszystko zgadza!

W końcu załatwiliśmy wszystkie sprawy asfaltowe i weszliśmy w teren, na którym gubiliśmy się poprzedniego dnia. Tym razem poszło nam znacznie lepiej i udało się znaleźć wszystkie punkty, ale też idąc od tej strony było jakby łatwiej. Oczywiście nie mam co sobie przypisywać jakichś zasług, bo w zasadzie starałam się przede wszystkim nie przeszkadzać Tomkowi. I tak prawdę mówiąc to poza drzewami w lesie, to niewiele pamiętam z tego etapu. Grunt, że dotarliśmy na metę i mogliśmy przejść do kolejnego.
Podobno przed podróżą trzeba posiedzieć, więc my przed drugim etapem przycupnęliśmy na przystanku autobusowym, obok ekipy toruńskiej. Ale co tak siedzieć bezczynnie? Żeby zabić nudę wycięliśmy sobie wycinki etapu drugiego, żeby je złożyć ze sobą. Całe DWA wycinki! W końcu po dwóch dniach i dwóch nocach łażenia byliśmy już zmęczeni i nawet złożenie dwóch fragmentów obciążone było ryzykiem pomyłki.

Tomek przy pracy.

Na pierwszym wycinku nie było widać nic, a przynajmniej nic konkretnego - był gdzieniegdzie  czarny, trochę w szare cętki, a przeważało białe. W tej abstrakcji mieliśmy znaleźć aż osiem PK. Pierwszy z punktów stał na skrzyżowaniu asfaltu ze ścieżką, więc tu akurat nie było problemu, ale wstrzelenie się w kolejne punkty wydawało się sprawą beznadziejną. Za pierwszym podejściem doszliśmy do miejsca gdzie las czesała już konkurencja, ale ani my, ani oni nic nie znaleźli. Nawet teren mało się zgadzał. Postanowiliśmy więc wycofać się do asfaltu i zajść pole bitwy od dupy strony. Ja po chwili kręcenia się w lesie nie miałam pojęcia gdzie jestem, ale w końcu zaczęliśmy natrafiać na jakieś lampiony. No to przynajmniej byliśmy na terenie zawodów. Na mapie chyba nie było połowy ścieżek, ale Tomek w końcu zaczął się mniej więcej orientować gdzie co jest. W sumie nie dziwne, bo obleciał cały las kilkakrotnie we wszystkie strony. Ja starałam się być bardziej stacjonarna. W końcu ten upiorny wycinek skończył się, wyszliśmy na normalną mapę, a nawet zahaczyliśmy o cywilizacje, czyli kilka budynków między jednym lasem, a drugim. Na drugiej mapie spotkaliśmy ekipę radomską idącą etap w przeciwnym kierunku.

Fiona - ważny filar zespołu.

Ten drugi wycinek to w zasadzie była taka dojściówka do bazy, bo punkty były łatwe, wszystkie przy drodze, a i teren był już znajomy. Problem mieliśmy tylko z PK 163, który wyjątkowo nie był przy drodze, a w dołku, kawałek od skrzyżowania. Czy był to nie wiem, bo nie udało się go znaleźć, ale powinien być. Ponieważ jednak na mapie mieliśmy punktów nadmiarowo, więc nie szukaliśmy jakoś specjalnie uparcie.
Na przedostatnim punkcie odświeżyliśmy się w strumyku żeby na mecie jakoś wyglądać porządnie, a Tomek sprawdzał czy kamera wciąż jest wodoszczelna:-)

Chlapu, chlapu...

Wreszcie szczęśliwie dotarliśmy do bazy, oddaliśmy karty startowe i udział w zawodach mogliśmy uznać za zakończony, bo na BnO już nie mieliśmy ani siły, a ni czasu.

Oddajemy karty startowe.

Od razu po powrocie powtórzyliśmy manewr z poprzedniego dnia - kiełbaski na grilla, a my pod prysznic w zaprzyjaźnionym domku. Po obiedzie pakowanie dobytku i... żegnaj przygodo!
Tomek zaliczył wszystkie dziesięć etapów i przysługuje mu KICHA, mi zabrakło jednego etapu. Może w przyszłym roku się uda...

wtorek, 28 lipca 2020

Nocne Masakry chodzą parami;-)

Rok temu w Otwocku udało mi się wygrać Mistrzostwa Mazowsza w nocnym BnO w M50. Tym razem należałoby osiągnąć podobny wynik. W czwartek – dwa dni przed Mistrzostwami – Igor przygotował „Podksiężycowy trening” w Wesołej. Oczywiście trzeba było tu wystartować, by sprawdzić czy jeszcze potrafię biegać po nocy. Renata – jak można było przewidzieć – stanowczo odmówiła biegania po nocy. Zarówno na treningu jak i na mistrzostwach pewno miałaby zapewnione zwycięstwo, a w tych drugich wręcz złoty medal, gdyby tylko zaliczyła wszystkie punkty. Ja tam miałem zapewnione czwarte miejsce. Ale… wróćmy do treningu.

Trening w Wesołej - czekamy na ciemność (fot Team360)

W czwartek pojechałem do Wesołej. Zwiedziłem wszystkie okoliczne wjazdy, bo oczywiście zapomniałem jak znaleźć miejsce startu samochodem. Biegowo pewno bym trafił bez problemu. Na starcie już sporo ludzi. Tyle, że ani widu księżyca i nocy. Pierwotnie start miał być o 20:30, ale Igor szybko zorientował się, że to nie będzie jeszcze wtedy trening nocny. Szybko zweryfikował się mówiąc o godzinie 21:00. Na miejscu okazało się, że o 21:00 wcale ciemno nie jest. Czekaliśmy z niecierpliwością na sygnał startu. Co niektórzy ruszali już na trasę nie czekając aż się ściemni. Powoli konsumowały nas komary. Wreszcie pomyślałem "czas ruszać, bo nas noc zastanie" i odbiłem puszkę start.

Pierwszy PK zdobyłem jeszcze bez latarki. Tyle że punkty bez lampionów, tylko z odblaskami, a wiadomo - krótkowidz o zmroku nic nie widzi, zarówno z jak i bez latarki… więc zdobyty trochę na ślepo. Przy pierwszych 2 punktach grupa "początkujących" – zastanawiająca się przy punkcie, blokująca dobieg i odbieg. Na szczęście gdzieś koło 3-ciego PK zapadła już noc właściwa.

Lubię biegać samotnie nocą. Światełka, odgłosy zawsze mnie rozpraszają. A tak mogę się skupić i dokładnie trafić tam gdzie chcę. Chyba po PK 5 straciłem z oczu wszelaką pogoń i zostałem sam w lesie, tak jak lubię. PK 6 pamiętam z WesolInO – kilka razy nie mogłem trafić na te dołki, ale tym razem wyszedłem idealnie. Zaraz przebieg koło startu – koniec pierwszej pętelki. Bo trasa C składała się z 3 "pętelek" i w sumie dwa razy przebiegałem w okolicach startu.

Martwiły mnie trochę PK 11 i PK 12 dołki "na niczym" z którymi zawsze miewałem kłopoty za dnia. O dziwo, w nocy wszystko poszło dobrze. Chwilę szukałem PK 14, to przez gęste krzaki w okolicy.

Pod koniec trasy zaczęły mnie doganiać inne światełka. Troszkę czasu zmitrężyłem na PK 14, a potem nie mogłem znaleźć PK 18, więc miały prawo. Ale nie dałem się i pierwszy wpadałem na metę z grupy zawodników z trasy C. Jak się okazało do najlepszego miałem raptem 6:44 minut straty, a do Marcina K … tylko niewiele ponad pół minuty!!!


Po takim treningu w sobotę stanąłem na starcie pełen nadziei. Start dokładnie tam, gdzie był Mazowiecki Track w Aleksandrowie, na „czerwonej drodze”.

Biuro sobotnich zawodów
Start masowy, czyli to czego nie lubię. Dostaliśmy imienne mapy z wypasionym opisem na odwrocie:


Start przez dobrze zakrzaczoną łąką, którą pamiętam z finiszu na Tracku. Pamiętam że dalej w lesie były niezłe chaszcze. 3,2,1 wystartowaliśmy. Na końcu łąki korek. Wytaśmowana ścieżka miała 30 cm szerokości, po bokach kłujące zarośla, więc nic nie da się zrobić. Zostaje wlec się krok za krokiem za jakimiś dziećmi. Wreszcie baner: start. Pasowałoby na azymut, ale wokół niezłe krzaki. Zostaje ścieżka w prawo lub w lewo. Wybieram tę w prawo, bo chyba na niej mniej ludzi. Niby troszkę naokoło, ale gdy krzaki się kończą, ruszam na azymut. Wokół wesoły pokrzykujący tłum światełek. Po dłuższej chwili trafiam na PK 1 (waidomo pierwszy PK dość daleko od startu). Jak pokazują międzyczasy byłem pierwszy z mojej trasy. Trasa z motylkami - nawet przy 4 uczestnikach autorzy zrobili rozbicia już po pierwszym PK. Na PK 2 biegłem samodzielnie, ciut naokoło, ale trafiłem. Wiadomo, w mapę należy się wstrzelić. PK3, PK 4 - wszystko dobrze. PK 5 - rząd dużych dołów. Na azymut. Biegnę – jest dół, nie ma lampionu. Powinny być trzy doły w rzędzie i stawiam, że jestem bardziej po prawe, więc szukam w lewo. Dołu brak;-( To szukam w prawo. Po chwili bezowocnych poszukiwań i zastanawiania się, postanawiam biec naokoło, przez wyraźne skrzyżowanie dróg. W efekcie ponad 7 minut, gdy rywalom zajęło to niewiele ponad 2 minuty. Czyli 5 minut w plecy;-( A wszystko przez kurzą ślepotę – był jeszcze czwarty dół, na który trafiłem, wyłamujący się z szeregu.

PK 6 w miarę, PK 7 znosi mnie w lewo – typowo. Ale miejsce charakterystyczne, daje się skorygować, choć ze stratą czasową. PK 8 i 9 idealnie. Do PK 10 na azymut. Pojawiają się jacyś ludzie. Biegnę za innymi, gdzieś powinien być lampion. Nie widzę. Jedna droga poprzeczna, przed drogą ten lampion być powinien, tyle że tej drogi brak. Biegnę i biegnę – wreszcie jest droga, ale stanowczo za daleko. Staję zdezorientowany. Dobiegam do skrzyżowania – chyba wiem gdzie jestem. Wracam drogami trochę naokoło, by potwierdzić, że wiem, gdzie jestem. Mam wreszcie PK 10 – zajęło mi to ponad 11 minut, gdy innym trochę ponad 4. Kolejne 5 minut straty. Jak pokazują międzyczasy na tym etapie jestem trzeci ze sporą stratą do lidera. Co ciekawe, ślad GPS mówi że… przebiegłem przez lampion z PK 10 i go nie podbiłem. Tam było kilka osób, wszyscy świecili i odblask na PK był niewidoczny. Dlatego nie lubię biegać nocą w tłumie;-(

Kolejna wpadka to PK 12. Dołek w krzakach. Musiałem kilka razy koło niego przechodzić i nie dostrzegłem. Ale plątała się tam sporo grupa ludzi. Zdegustowany pobiegłem dalej. A wisienką zwiększającą skalę mojej porażki był przedostatni PK. Znowu jakieś światełka i znowu kilka ładnych minut poszukiwań czegoś, co było bardzo blisko.

Na pierwsze miejsce raczej nie miałem szans – brak SIACa i ślepota raczej nie dawały mi szans wygrania z Piotrem – chyba, że on popełniłby jakiś błąd. Tego nie zrobił. Wygrać z Andrzejem miałbym szansę – biegowo jestem lepszy, ale on jest dokładniejszy i wiadomo - doświadczenie robi swoje. Najgorzej, że trzecie miejsce utraciłem na tym feralnym przedostatnim PK;-( Ale co tam, za rok się odkuję;-)

sobota, 25 lipca 2020

8 Grillowanie Kosmatych InOków - noc druga: A niech to piorun!

Po samotnym etapie Tomek wrócił zmarnowany zarówno fizycznie i psychicznie i nawet przez moment miałam nadzieję, że nie będzie chciał iść na nocny, ale gdzie tam. Jego nic nie zmoże. Na szczęście ja zdążyłam wypocząć, wyspać się na zapas, nabrać wigoru i w sumie to nawet ten nocny spacer nie wydawał mi się jakoś bardzo odrażający. A nawet wręcz.
Postanowiliśmy wystartować jak tylko zaczną puszczać na trasę, bo im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy. Przynajmniej teoretycznie. Gdybyśmy wrócili o przyzwoitej porze, organizatorzy nie spali by jeszcze i można by się wedrzeć do łazienki w ich domku i wykąpać się. Taki chytry plan mieliśmy.
 Po pobraniu map i oficjalnym wystartowaniu oddaliliśmy się na ławeczkę pod latarnią i oddaliśmy się ulubionemu zajęciu - wycinankom łowickim.

 Te różowe pioruny dały nam w kość.

W sumie to tylko dwa wycinki były do dopasowania, ale wyjątkowo oporne. Wreszcie po chyba kilkunastu minutach udało mi się jeden dopasować, ale z drugim za nic nie mogliśmy sobie poradzić. W międzyczasie przy naszej ławeczce pojawili się Asia z Jackiem. Odruchowo sprzedaliśmy im umiejscowienie pierwszego wycinka, bo co prawda konkurencja, ale przecież o złote gacie się nie ścigaliśmy. Drugi wycinek usiłowaliśmy rozpracować już we czwórkę, ale gdzie tam. Nawet zaczęłam podejrzewać, że albo łączy się białym polem, albo jest z zupełnie innej bajki i na mapie znalazł się przypadkiem. W końcu postanowiliśmy ruszyć na trasę, bo na tej ławeczce moglibyśmy chyba spędzić resztę życia i nic nie dopasować.
Zaczęliśmy od PK 141, a potem ruszyliśmy na 142. Na mapie wyglądało to banalnie. Niestety - ścieżki narysowane na mapie miały się nijak do tych w terenie i punkt wzięliśmy tak na oko - jedyny jaki był w okolicy. Pozostałe ekipy, które licznie pojawiły się w okolicy też miały wątpliwości, czy to ten, czy nie. 143 przynajmniej weszło gładko i tu nikt nie wątpił, że to właściwy lampion. Przez całą drogę usiłowaliśmy dopasować ten drugi wycinek. We trójkę - ja, Asia i Tomek wyrywaliśmy sobie w rąk skraweczek mapy, gapiliśmy się na niego, przytykali do mapy głównej w różnych, coraz to dziwniejszych miejscach i... nic. Nawet wydarłam sobie z drugiej mapy kolejny wycinek, bo pierwszym zawładnęła Asia, a im więcej osób kombinuje, tym większa szansa na sukces. Ale nic.
Po zaliczeniu PK 143 ruszyliśmy na pierwszy wycinek mając nadzieję, że dopasowałam go w dobrym miejscu. Od 143 poszliśmy ścieżką, która prowadziła w dobrym kierunku, ale czy była to ta, na która patrzyliśmy na mapie - nie wiadomo. Po jakimś czasie uznaliśmy, że pora zejść z niej i kierować się na północ. Z ilości osób podążających w tę samą stronę wnioskowaliśmy, że idziemy dobrze, tyle tylko, że lampionu nie mogliśmy znaleźć. Rozsypaliśmy się w szeroką tyralierę i każdy szukał gdzie mógł. W tym zamieszaniu Asia z Jackiem odłączyli się od nas i najpierw zaliczyli PK 155 na górce, a potem poszukiwany 156, my zaś w odwrotnej kolejności. Ponieważ nasze losy najwyraźniej na ten etap były ze sobą połączone, w drodze na kolejny punkt znowu się spotkaliśmy.
Szliśmy dalej na dość oczywiste 157, 145, 146, 158 cały czas nerwowo usiłując znaleźć miejsce dla drugiego wycinka. Po niektóre lampiony szybki wypad robili Tomek z Jackiem, a my z Asią kombinowałyśmy z mapą. I wciąż nic. Kompletnie nic.
Odległości między kolejnymi punktami robiły się coraz dłuższe, ale za to drogami, a mi najbardziej podobało się przejście wzdłuż ogromnego ogrodzonego pola. Na tych długich przebiegach zaczęłam robić się senna i tak trochę oklapłam. Już tylko szłam za wszystkimi i nawet nie oglądałam kultowego wycinka, co to się o niego prawie na początku biliśmy. I wtedy nastąpił cud - Tomek oznajmił, że dopasował. Ponieważ takie hasło padało już kilkakrotnie i jakoś nie miało pokrycia w rzeczywistości, więc specjalnie się nie przejęłam. A jednak. Tym razem chyba się udało. Co prawda drogi z wycinka i z mapy głównej niespecjalnie się pokrywały, ale jakby wyrzucić część z nich... wtedy - owszem. Uznaliśmy, że autorka etapu tak właśnie postąpiła. O dziwo, w przewidywanych miejscach wycinka wisiały lampiony, więc faktycznie tak musiało być. Wydaje mi się, że do tej pory standardem było informowanie o wycięciu dróg, ale teraz może jest inaczej. Co, skąd i kiedy jeszcze po drodze braliśmy - nie pamiętam.
Od ostatniego punktu zrobiliśmy sobie wyścig do mety z Asią i Jackiem, ale oni okazali się szybsi. Chyba motywowało ich to, że goniły ich ciężkie minuty. My w ciężkich byliśmy od dawna po uszy i jedna w tę czy w tamtą nie robiła na nas wrażenia. Najważniejsze, że szczęśliwie dotarliśmy do mety, a pora pozwalała jeszcze na kąpiel w cudzej łazience.

środa, 22 lipca 2020

Wtyczka do wtyczki

O etapie drugim słyszeliśmy straszne rzeczy: nie do przejścia, z jednej strony to znajduje się jedne PK i tyle, nawet najlepsi nie mają kompletu punktów…

Renata nie wyraziła ochoty wyjścia na ten etap, poszedłem więc zam. Najpierw ławeczka, nożyczki i taśma klejąca. Większość wtyczek i złącz udało się dopasować, choć co do jednego dopasowania miałem wątpliwości. Ale takie drobiazgi ogarnie się w lesie. Do wyboru S1 i S3. Jakoś bardziej pasował mi S1, więc poszedłem na górę. Jeszcze dodam, że cała mapa była zlustrowana. PK 21 jest jak trzeba. Dobra nasza. Teraz dalej drogą. Azymut ok, mierzę odległość. Jest małe rozwidlenie/oczko, mierzę dalej. Jestem gdzie trzeba, skręt w prawo i szukam dołu. Dołek nawet jakiś znajduję, ale bez lampionu. Czeszę wokoło… nie ma. Idę dalej sprawdzam… nie ma. Wracam, sprawdzam - nie ma. Bliżej, dalej, wreszcie wracam na PK 21 i jeszcze raz mierzę z aptekarską dokładnością. Nie ma! Co mnie tam dół będzie robił w bambuko! Muszę go znaleźć! Niestety - godzina szukania i zero dołu. Pewnie wybrałem nie ten start;-( Ale teraz z jednym PK nie ma co zaczynać od początku, tylko trzeba iść do przodu, a coś następnego znajdziemy. Więc idę. Idę i idę. Czasami są jakieś lampiony. Ale niezbyt mi się wszystko zgadza. W desperacji biorę na ilość rozwidlenie pod podobnym kątem jak PK 32 – biorę. Dołek- biorę. Wreszcie po długim marszu docieram do jakiejś góry. Pod górą jakiś zerwany lampion – to go biorę. Na górce powinien być lampion, ale go nie znajduję. Teraz po analizie śladu widzę, że byłem tuż obok, ale dalej był jeszcze jeden wierzchołek, którego nie widziałem. A szkoda.

Prawie znalazłem lampion 35 na górce...

Zostaje tylko wrócić na metę znajdując ostatni PK. Błądzę na azymut zakosami. Azymuty na lutrze tak sobie wychodzą, więc nie jestem pewien, czy idę w dobrą stronę. Ścieżki jakoś nie zgadzają się z mapą. Biorę jakiś lampion, nie wiem czy dobry. Wreszcie zmęczony i zły docieram na metę.

Dobre złego początki czyli poszukiwanie PK 22

Teraz po analizie śladu wiem – na mapie zabrakło drogi. Ta przez PK 21 duża szeroka, rysowana grubą kreską…. Mieliśmy nią dojść w pobliże PK 22. Tyle że w terenie ta droga lekko skręcała i prowadziła na manowce. Rozwidlenia nie było na mapie i w terenie. A Droga do PK 22 w naturze chyba była mało widoczne. W efekcie jeden poprawny PK i błąkanie się na oślep po górotworze. Podobno sporo ludzi tak miało. A wystarczyło wymusić start z S3 i byłoby spoko – a tak etap w pełni losowy. Dobrze, że Renata nie poszła ze mną, bo by się załamała i zniechęciła. Z przepisowych 4,7 km zrobiłem 9,8 i nie przeszedłem całej mapy!

wtorek, 21 lipca 2020

8 Grillowanie Kosmatych InOków - sobota: hurtowy etap potrójny.

W sobotni poranek wcale, ale to wcale nie czułam się rześka i gotowa na kilometry potrójnego etapu, który zaplanowaliśmy na ten dzień. Śniadanie trochę przywróciło mi energię, ale tylko trochę. Wciąż byłam niewyspana.
Tym razem bezproblemowo od razu poszliśmy na właściwy start. Mapa etapu nr 5 składała się z siedmiu wycinków, przy czym na jednym był i start i meta etapu, więc przynajmniej wiadomo było, że bez względu jak ten etap nam pójdzie, będziemy mogli zacząć kolejny. Nasze wycinki okazały się być w różnych skalach, oczywiście poobracane, ale przynajmniej nie zlustrowane. No i oczywiście były lidary. Trzy.

Mapa na dobry początek.

Początek był łatwy - polecieliśmy ścieżką do mostku i grobli, zgarniając PK 94. Za groblą spotkaliśmy Beatę czekającą na Irka. Oni zaczęli etap z przytupem - zamiast iść tak jak my - zboczem, wzdłuż rzeczki - polecieli dookoła jeziora do asfaltu i stamtąd na groblę i mostek. Zajęło im to mnóstwo czasu, ale w sumie weekend był, to gdzie się mieli spieszyć? :-) Kolejny PK 93 za dwoma liniami (jak głosiła mapa) zdjęliśmy z marszu, a po chwili 84 z kolejnego wycinka. 84 okazał się być podwójny z 96, ale nie będę sobie przypisywała zasługi zauważenia tego, bo mały iksik na lidarze utworzony z przecięcia drogi i strumyka wcale nie kojarzył mi się z miejscem gdzie byliśmy, zresztą nie kojarzył mi się z niczym. Tomek poleciał jeszcze po 95 na zakręcie rowu, a ja w tym czasie zbierałam siły do dalszej trasy. Przy 83 znowu spotkaliśmy Beatę i znowu bez Irka i podpowiedzieliśmy  o rozpoznanym wycinku lidarowym. Zostawiliśmy ją z dylematem - wracać na tego lidara, czy odpuścić? Ponieważ oni szli w TO i mieli mniej punktów do zebrania, mogli wybrzydzać co biorą, a czego nie.
 
 Najczęściej spotykana osoba.

Z PK 92 mieliśmy drobny problem. Od 83 poszliśmy na północ, droga nam się skończyła tak jak mapa pokazywała, po prawej miała być linia energetyczna, po lewej strumyk, a w środku lampion. Nie było niczego. Rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach żeby zbadać teren, potem połaziliśmy po okolicy razem, a potem Tomek wydedukował, że to co braliśmy za linię energetyczną jest po prostu niezbyt dokładnym złożeniem dwóch fragmentów mapy. To trochę ułatwiło dalsze postępowanie i w końcu wyczesaliśmy ten nieszczęsny punkt.
Trzy wycinki mieliśmy już załatwione i nic nie byliśmy w stanie dalej dopasować. Na jednym wycinku mieliśmy gęste poziomnice, na lidarze wybrzuszenia, czyli trzeba szukać terenu niepłaskiego. Owszem, natrafiliśmy na taki i co dalej? Próbowaliśmy dopasować wycinki to tu, to tam, tylko w terenie nie było żadnych lampionów. W końcu postanowiliśmy iść na metę. Prawdę mówiąc nie wiem dlaczego szliśmy w kierunku przeciwnym do niej, czy Tomek chciał jeszcze coś sprawdzić, czy w ogóle już nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy (ja na pewno) i na to wszystko z naprzeciwka nadeszła... Beata z Irkiem. Tym razem to oni nas ratowali, bo wiedzieli, że meta jest przy leśniczówce, a zdybanego w lesie tubylca odpytali, gdzie ta leśniczówka. Przy leśniczówce rozpoznaliśmy wycinek z ortofotomapy, więc dwa kolejne punkciki wpadły do karty.
 
 Zadanie: jaki jest numer ambony najbliżej PK 82?

Nie wiem jak Tomek to zrobił, bo nachalnie się nie interesowałam, ale dopasował jeszcze kolejne dwa wycinki i zawlókł mnie gdzieś tam w las. Prawdę mówiąc miałam już dość tego bezsensownego łażenia, było mi gorąco i w ogóle nie ogarniałam tych marszowych map. Totalny regres.
Jednego wycinka lidarowego nie udało się w ogóle nigdzie dopasować i etap zakończyliśmy bez dwóch punktów. Trudno. Ale za to pamiętaliśmy o zadaniach!

Etap drugi (czyli nr 6) wyglądał na pierwszy rzut oka jakoś przystępniej. Przede wszystkim było mniej tych okropnych lidarów, a kilka pozamienianych kółeczek miałam nadzieję rozpykać w try miga.

Etap wygląda na łatwy.

Na początek wzięliśmy 101 z granicy kultur, a po odejściu kawałek, Tomek zaczął mieć wątpliwości, czy aby na pewno z właściwej granicy. Ale nie chciało nam się wracać żeby sprawdzić, najwyżej będzie stowarzysz. 102 i 103 były oczywiste i doszliśmy do pierwszego zamienionego wycinka. I tu sprawa się rypła. To co wyglądało na proste dopasowanie okazało się wcale nie takie proste i jednoznaczne. W miejsce kółeczka pasowały co najmniej trzy wycinki (łącznie z tym, który tam już był), a co jeden to bardziej. Po burzy mózgów i zbadaniu terenu uznaliśmy, że tu akurat autor mapy nic nie kombinował i wycinek jest na swoim miejscu. Przy kolejnym kółeczku zabawa powtórzyła się od nowa, a dodatkowo napotkani Asia i Jacek zasugerowali nam, że to, co wzięliśmy za PK 104, to według nich jest raczej 107, a tu gdzie jesteśmy to właśnie 104. Do PK 107 było zadanie: co się przy nim znajduje i faktycznie, niedaleko poprzedniego punktu stała tablica informacyjna. Więc może faktycznie.... W końcu Tomek postanowił polecieć przebić, a ja ruszyłam dalej. Byłam stuprocentowo pewna, że następne kółeczko to musi być 105, a tymczasem przy skrzyżowaniu spotkałam chyba ze trzy różne ekipy, a każda z inną koncepcją, który to punkt. Trochę osłabiło to moją pewność. Ale prawdę mówiąc i tak już nie mieliśmy co innego wbić w tym miejscu, bo inaczej znowu musielibyśmy wracać do poprzednich i robić przebitki. Nie pamiętam na czym stanęło po powrocie Tomka - wbiliśmy 105, czy nie?

Taaakie drzewa rosły przy drodze.

106 było zamienione ze 109 i przynajmniej tu mieliśmy jako taką pewność. Nigdzie natomiast do tej pory nie udało nam się dopasować wycinków lidarowych i powoli zaczęliśmy dopuszczać do siebie myśl, że trzeba będzie je spisać na straty.
Do PK 108 poszliśmy na azymut przez krzaki i tak samo z powrotem i o mało nie wyprowadziłam nas na manowce, bo zapomniałam, że niektóre kółeczka są pozamieniane i liczyłam na przecinkę, której nie było. Dobrze, że Tomek był czujny.

 PK 108

Dochodząc do 106 odkryliśmy, że właśnie mamy przed oczami jeden z lidarów i to ten, z którego podany jest azymut i odległość na PK 117 z kolejnego lidara. Dobra nasza! Cóż, okazało się, że wcale nie taka dobra. Jak byśmy się nie namierzali tym azymutem i ile razy byśmy tego nie robili, zawsze wychodziliśmy w krzaki. Pozostałe ekipy zresztą też. Post factum okazało się, że autor mapy ciut skopał ten punkt programu i faktycznie nie mieliśmy prawa nic znaleźć. Tomek co prawda wbił jakiś lampion z dołka znajdującego się na szeroko (bardzo szeroko) pojętym azymucie, ale wiedzieliśmy, że nie o to chodziło.

 Nasze lidarowe odkrycie.

Dalsza część trasy była już po "pełnej" mapie, więc bez większych problemów, ale nigdzie nie udało nam się dopasować jednego wycinka. PK 112 był w jakimś starym PGRze czy czymś takim i oprócz liter z tablicy jako potwierdzenie, dodatkowo w ramach zadania musieliśmy liczyć otwory okienne. W końcu szczęśliwie dotarliśmy do mety i bardzo żałowałam, że nie była to meta ostateczna.

Etap trzeci (nr 7) był istną orgią lidarową. Praktycznie sam lidar, na którym dorysowano najważniejsze drogi i na osłodę mały wycinek z ortofoto.
 
 Za takimi mapami nie przepadam.

Jak dla mnie znalezienie na tej mapie czegokolwiek graniczyło z cudem, no może poza wycinkiem startowym, jeśli skrupulatnie liczyło się kopce. Tomek liczył, mi się już nic nie chciało, tylko siąść, a najlepiej się położyć. Ortofoto nie udało się ani dopasować, ani dojść do niego według wskazówek autora, czyli zgodnie z podanym azymutem i odległością. Za każdą próbą znajdowaliśmy tylko... las.  Czyli sytuacja taka sama jak na poprzednim etapie. Jakoś nawet w końcu przestało nas to dziwić, ale Darek ewidentnie musi zmienić dilera.
O ile pierwszy wycinek lidarowy poszedł jako tako, bo praktycznie szliśmy tylko wzdłuż drogi, liczyli kopce i Tomek wdrapywał się na nie żeby spisać kody, to z drugim już nie poszło tak dobrze. Prawdę mówiąc wcale nie poszło. No, ale sorry, jak w milionie identycznych dołków znaleźć ten właściwy? No jak??? Z każdym kolejnym poszukiwanym punktem było coraz gorzej. Miałam wrażenie, że przeszliśmy już co najmniej kilkadziesiąt kilometrów i co gorsza w pewnym momencie już nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy.

 Tomek szukał lampionów, ja siedziałam przy ścieżce i robiłam sobie głupie fotki.

 Moim jedynym marzeniem było zejść do asfaltu i nim wrócić do bazy. Tomek koniecznie chciał znaleźć wszystko, co organizatorzy powiesili w lesie. Ale w końcu nawet i on się poddał, zeszliśmy do drogi w nie wiadomo którym jej fragmencie i aż musieliśmy odpytać tubylca, czy do naszego jeziora z bazą to w lewo, czy w prawo. Przed bazą zgarnęliśmy jeszcze dwa punkty ze znanego nam już terenu i nieco sfrustrowani oddaliśmy karty startowe.

 Wreszcie meta, ufff....

Byliśmy głodni, brudni i zmęczeni. W takiej też kolejności podjęliśmy działania naprawcze. Najpierw Tomek rozpalił grilla i wrzuciłam na niego kiełbaski i warzywka, potem wdarliśmy się do domku organizatorów i zasiedliliśmy łazienkę. Gdyby nie te kiełbaski dochodzące na ogniu, chyba zostałabym pod prysznicem na zawsze. A potem najedzona, czysta i śpiąca wpełzłam do namiotu, zawinęłam się w śpiwór i odmówiłam dalszej współpracy. Kolejny etap dzienny kompletnie nie pasował do moich wyobrażeń o wypoczynku urlopowym, nawet jeśli miał to być czynny wypoczynek. I nawet nie zauważyłam kiedy Tomek samotnie poszedł w las...

poniedziałek, 20 lipca 2020

8 Grillowanie Kosmatych InOków - piatek: dzień, noc i pora niczyja.

Wawel Cup przeminął, można wrócić do Grillowania Kosmatych InOków. Po pandemicznej przerwie Grillowanie miało być chyba naszą pierwszą imprezą marszową, a na pewno pierwszą tak dużą. Miałam pewne obawy, bo zupełnie odwykłam od tych dziwnych, poprzekształcanych map, co to nie wiadomo od czego zacząć i jak ugryźć. W BnO mapa prosta jak drut i jak tu się teraz przestawić? Tomek na wszelki wypadek zapisał nas na trasy TO.
Oprócz map niepokoił mnie także nocleg. W namiocie. Ponieważ okazało się, że domki są mocno wieloosobowe, postanowiliśmy nie narażać się na ewentualnego wirusa i wziąć namiot. W pewnym okresie życia namiot jest super, ale w pewnym (naszym) okazuje się mało luksusowy jak na potrzeby steranego wiekiem ciała. Dodatkowo w dni poprzedzające wyjazd ciągle padało i zachodziła obawa, że tak już zostanie. Ale dwie noce jakoś można  przeżyć nawet i w trudnych warunkach, wziąwszy pod uwagę, że i tak część tych nocy spędzimy na trasach.
W piątek chcieliśmy przyjechać w miarę wcześnie, żeby jak najwięcej etapów zaliczyć na początek, ale niestety wpadliśmy w komunikacyjny koszmar i do Przysuchy jechaliśmy aż trzy godziny. Na dzień dobry dowiedzieliśmy się, że jest jakiś problem z zapleczem sanitarnym i wskazane jest korzystanie z łazienek w zaprzyjaźnionych domkach. No to tyle w temacie dystansu społecznego i tych spraw. Rozbiliśmy więc namiot w okolicy zaprzyjaźnionych domków i jak najszybciej uciekliśmy w las.

Rozbijanie namiotu tuż przy zaprzyjaźnionym domku.

W międzyczasie oczywiście zdążyliśmy złapać po mapie, bo po co w las bez mapy? I jaką mapę zaordynował Tomek? No, jaką? Oczywiście, że TZ. TO przy zapisach było jak obietnica przedwyborcza.
Zaczęliśmy od etapu nr 1, pojedynczego, leśno-wioskowego. Mapa składała się tylko z dwóch części, ale za to zlustrowanych, obróconych i zniekształconych (jeden kawałek). Mimo wszystko nie wyglądało to źle. W sumie największy problem był ze znalezieniem właściwego startu, bo były aż trzy, ale żaden fizycznie nie oznaczony w terenie. Tomek musiał się kawałek wrócić do bazy żeby sfotografować mapkę ze startami, bo o ile wiedzieliśmy w którą stronę iść, to już nie pamiętaliśmy jak daleko.
Jeszcze w bazie ktoś nas ostrzegał, że może być mokro, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Drogi w lesie stawały się coraz bardziej wypełnione wodą i coraz szerszym lukiem musieliśmy je obchodzić. Oczywiście obchodzenie nie uchroniło mnie od wpadnięcia w błoto. Na szczęście trasa była prosta i punkty znajdowaliśmy bez problemu. Trzeba było tylko pamiętać o zlustrowaniu mapy, żeby nie pójść w przeciwnym kierunku. Las dość szybko się skończył i zaczęły się niespodzianki - Darkowi chyba za mocno weszło to, co bierze przy tworzeniu swoich map i pojawiły się dziwne polecenia przy niektórych punktach. Szybko sobie je zracjonalizowaliśmy, ale na wszelki wypadek obok odpowiedzi spodziewanych, dawaliśmy też te dosłowne:-)

Teoretycznie powinien być lampion, więc odpowiedzieliśmy na pytanie:-)

Przy niebieskiej kropce na mapie musieliśmy potwierdzić punkty ze zdjęcia, czyli mieliśmy chwilę relaksu na placu zabaw.  Powrót do bazy asfaltem i jeszcze jeden punkt można było odpuścić, bo był nadmiarowy. Jak na rozgrzewkę przed nocą, to etap całkiem fajny - lekko, łatwo i przyjemnie.

 
Etap pierwszy zaliczony.

Po etapie dziennym mieliśmy chwilę na odpoczynek i zjedzenie czegoś oraz na zdystansowane życie towarzyskie. Na noc ambitnie zaordynowaliśmy sobie etap podwójny, bo lepiej mieć go z głowy, póki człowiek jeszcze ma siłę. Zaczęliśmy od "Płomiennego pojazdu kwantowego", który od razu wzbudził moja niechęć lidarowymi wycinkami, które w dzień są dla mnie mało zrozumiałe, a w nocy dodatkowo po ciemku trudno coś na nich wypatrzyć.

 Pierwsze nocne nieszczęście.

Już na sam początek walnęliśmy kosmicznego babola, bo poszliśmy na zły start. Na szczęście nie ruszyliśmy z niego na trasę, a byli tacy, którzy nie dość, że poszli, to jeszcze punkt znaleźli:-))) Ale też te starty przy jeziorze, na mapie wyglądające podobnie, to faktycznie mogą się pomylić.
Główny trzon mapy był w zasadzie pełny i nijak nie przekształcony, mogliśmy więc mieć pewność, że minimum 7 PK przyniesiemy. Co do reszty, to założyliśmy, że albo się uda, albo się nie uda. W sumie innego wyjścia nie było.
Po trzech zebranych punktach dotarliśmy do kropki na mapie oznaczającej miejsce dopasowania wycinka. Wycinki to już były nie dość, że w większości lidarowe, to jeszcze zlustrowane i obrócone. Do naszej kropki pasował jedyny nielidarowy, a obecność tłumów chodzących po niewielkim nasypie potwierdzała dobry wybór. Po chwili mogliśmy nasz przewidywany uzysk PK zwiększyć do dziewięciu:-)
Następna kropkę, o dziwo, także udało się zidentyfikować, aczkolwiek znalezienie punktu zajęło nam już chwilę. Po drodze konsultowaliśmy się z Andrzejem i Izą, którzy co prawda byli na trasie TO i mieli inne punkty, ale przynajmniej mogliśmy wykluczyć te ich. Ten wycinek był sprzężony z podwycinkiem, czyli innym wycinkiem łączącym się z nim. Autor mapy wie jak stopniować napięcie...:-)
Nawigowaniem po ciemnym, nieprzyjaznym lesie zajmował się oczywiście Tomek, ja dotrzymywałam mu towarzystwa, w razie potrzeby robiłam za świecący punkt orientacyjny oraz rzucałam pomysłami, gdzie może być który wycinek. Ale najintensywniej to czekałam na koniec etapu - tego i następnego i powrót do bazy.
Po PK 44 - na szczycie górki - zeszliśmy do jej podnóża, żeby z dołu namierzyć się na kolejny wycinek, leżący na zboczu. Duży wrocławski tramwaj miał nieco inny pomysł i punkty z wycinka atakował od razu z góry. Za to my widząc ich światełka, od razu wiedzieliśmy, w który jar powinniśmy wejść. Wycinek z jarami miał swój "podwycinek", z którego wzięliśmy pierwszy lepszy dołek, bo stuprocentowa identyfikacja który jest który, była praktycznie niemożliwa. Ale może trafiliśmy? Okaże się jak będą wyniki.
Potem wyszliśmy już na cywilizowaną drogę, z której robiliśmy krótkie wypady po kolejne punkty, a ostatni wycinek, jako że ostatni, dopasował się nam sam. I w końcu nastąpiła upragniona meta.
Na kolejny etap nie miałam już ani sił, ani chęci, ale niestety rozciągał się on między miejscem naszego chwilowego pobytu, a bazą i nijak nie dawało się go pominąć. No, może niektóre punkty i na to liczyłam.


 Drugie nocne nieszczęście.

Tomek po obejrzeniu mapy zdecydował, że bierzemy PK z normalnej mapy, a z lidara jeśli na coś trafimy, bo nie wiadomo jak się lidar ma do reszty. Ja chyba przeczytałam opis uważniej, bo wiedziałam jak się lidar ma do reszty i już nawet otworzyłam gębę, żeby to zakomunikować, ale jeszcze szybciej ją zamknęłam, bo na kija mi to. Przecież gdyby Tomek się dowiedział jak to poskładać, to jak nic przeciągnąłby mnie po tych wszystkich wycinkach i do bazy wrócilibyśmy pewnie już za dnia. Co to, to nie! Kiedy omijaliśmy wielkim łukiem punkt 65, bo Tomek go nie zauważył, również siedziałam cichutko jak mysz pod miotłą i modliłam się, żeby jednak się nie zorientował. Udało się. Niestety, gdzieś pod koniec trasy Tomek załapał zależność między dwoma układami map i aż się przeraziłam, że będzie chciał wrócić po wszystko, co pominęliśmy (łącznie z PK 65), ale chyba był już wystarczająco zdegustowany tym etapem i postanowił odpuścić. Starałam się być niewidzialna, niesłyszalna, niezauważalna - żeby tylko nie wytrącić go z tego stanu ducha. I tak dotarliśmy do mety i do bazy. Jeszcze nawet nie zaczynało świtać, a na ogół z etapów podwójnych nocnych wracaliśmy już za dnia.

W bazie pojawił się nowy problem - gdzie się umyć? W najbliższym domku trwała wysokoalkoholowa impreza, w którą wolałam nie wkraczać, a w pozostałych domkach panowała senna cisza. Spocona i śmierdząca za nic nie chciałam kłaść się w takim stanie do śpiwora i nie pozostało nam nic innego jak iść wykąpać się w jeziorze. Może to i nawet romantyczne, ale zdecydowanie wolałabym ciepły prysznic i możliwość użycia mydła. Niestety, musiałam obejść się bez jednego i drugiego. Ochlapaliśmy zimną wodą najważniejsze i najbrudniejsze elementy naszej cielesności i tacy z lekka niedomyci poszliśmy spać.
O kolejnym dniu i kolejnej nocy nawet wolałam nie myśleć.

poniedziałek, 13 lipca 2020

Wawel Cup - etap 3. Wiecznie młoda.

Miało być tak pięknie... Nawet pogoda stanęła na wysokości zadania - przestało padać, ale nie zrobiło się zbyt gorąco. Wszystko zapowiadało pełen sukces.
Na start planowo pojechaliśmy trochę wcześniej, bo epidemia epidemią, ale spotkać się ze znajomymi trzeba. Nawet jeśli się ich nie widziało tylko kilka dni:-)) Trafiliśmy na Chrumkającą Ciemność - mieli minuty startowe tuż po nas. Tomek poleciał pierwszy, ja kilka minut po nim.

 Silna, zwarta i gotowa.
 
 W blokach startowych zdziwiłam się trochę, że jestem ostatnią osobą z kategorii, a w przegródce jeszcze kilka map, które skleiły mi się i wyciągnęłam wszystkie. Oswobodziłam się z nadmiaru z pomocą startowaczy. Tym razem pamiętałam żeby włączyć zegarek, bo zależało mi na zapisie trasy. Lubię mieć. Przez chwilę pamiętałam nawet, że północ nie jest w tym samym kierunku co nazwa kategorii, a dla pewności kategorię od razu podwinęłam sobie pod spód kartki.
Ruszyłam. Kawałek pobiegłam ścieżką, która zaraz miała się kończyć, potem na azymut. Punkt miał być na małej skałce za dużą skałą. Czyli spoko, trudno nie trafić. Znalazłam dużą skałę, wlazłam na jej końcówkę żeby się z góry rozejrzeć po czym zjechałam na tyłku w dół ostro lądując na kupie liści i ziemi. Potłuc się nie potłukłam, ale to hamowanie nadwyrężyło mi kolano i biodro i czułam je przez resztę trasy. Po dużej skale znalazłam jakieś dwie mniejsze, ale lampionu ani śladu. No co jest? Znowu problem z jedynką? Może kawałek dalej? Może jeszcze dalej? Dalej była już droga i najwyższa pora zawrócić. Wróciłam pod dużą skałę, po drodze dla pewności oglądając każdy większy kamień i zaczęłam od nowa. Ufff, udało się. Tyle, że na wstępie kilkanaście minut w plecy:-(


 Pracowite poszukiwania jedynki.

Na szczęście dalej poszło już lepiej. Co prawda dwójka nie chciała mi zapipać, ale akurat dzień wcześniej dowiedziałam się, że w takim przypadku należy sobie mapę przedziurkować perforatorem sprytnie ukrytym pod pipaczem. Gdyby Tomek na poprzednim etapie nie miał takiego przypadku, stałabym bezradnie nad lampionem i nie wiedziała co zrobić.
Z każdym kolejnym punktem robiło się jakby cieplej, szczególnie na podejściach. Zaczęłam tęsknić za pogodą z poprzedniego dnia, szczególnie za miłym chłodkiem, ale nawet i deszcz brałabym w ciemno. Przy podchodzeniu pod czwórkę kilka razy wręcz musiałam się zatrzymać, bo nie dawało rady.
Siódemka była trochę schowana w krzakach, ale w miarę szybko ogarnęłam gdzie jest, a po ósemce zrobiłam numer godny nowicjusza - ustawiłam kompas odwrotnie i ruszyłam dokładnie w przeciwnym kierunku niż powinnam. Akurat tak się złożyło, że w obu kierunkach miała być najpierw ciemna zieleń na mapie, a potem jasna, więc ściana roślinności przez którą zaczęłam się przebijać, nie wzbudziła żadnych moich podejrzeń. Dopiero po jasnej zieleni coś mnie tknęło - gdybym szła we właściwą stronę, powinnam zobaczyć skałkę, tymczasem ja wyszłam na jakieś łąki. Że już w ogóle nie wspomnę o tym, że skałka miała być na górze, a ja schodziłam coraz niżej. Kiedy zorientowałam się w czym tkwi problem, normalnie osłabiło mnie i odechciało mi się wszystkiego. Musiałam znowu przebić się przez gąszcz, potem drugi - ten słuszny, a wszystko to dodatkowo pod górę. Wszystko mi opadło i nic tylko siąść i płakać. No nie, nie siadłam, poszłam po tę cholerną dziewiątkę. No bo co było robić? I tak była między mną, a metą:-)

Bo trzeba umieć posługiwać się kompasem!

Na szczęście z końcówką trasy już nie miałam żadnych żałosnych przygód. Przed dwunastką spotkałam Tomka i dla pewności spytałam gdzie jestem i gdzie mój punkt, ale byłam już i tak kilka metrów od niego, więc pytanie było bardziej dla nawiązania kontaktu. Tradycyjnie postarałam się o szybki finisz, bo w zasadzie to jest jedyna rzecz, która mi dobrze wychodzi, pod warunkiem, że nie jest pod górkę:-)
Tomek czekał na mecie i poszliśmy się sczytać. Od razu zgłosiliśmy potwierdzenia perforatorowe i o ile u Tomka system wszystko łyknął, to u mnie pojawiły się problemy. Dwa razy wtykałam czipa do puszki i ciągle wychodziło coś dziwnego - brak większości punktów. No przecież byłam na wszystkich! W końcu doszliśmy w czym rzecz - pobiegłam z mapą nie swojej kategorii. No ale jak to? To ja mam już więcej niż 50 lat??? Może nie uwierzycie, ale byłam autentycznie zdumiona tym faktem. Na starcie z pełną świadomością brałam mapę W50 i dałabym się poćwiartować za to, że to ta właściwa. Po prostu czułam się jak młody bóg, a nie ponad pięćdziesięciopięcioletnia stateczna starsza pani. Prawdę mówiąc, to aż dziw, że nie wzięłam mapy W35.
I pomyśleć, że aby zająć trzecie miejsce w kategorii i otrzymać pamiątkową statuetkę wystarczyło dotrzeć na metę choćby z najgorszym możliwym czasem, byle z wszystkimi punktami. Ale co tam - co pobiegałam, to moje. Nawet nie czuję się jakoś specjalnie zawiedziona, bo przez te trzy dni bawiłam się świetnie, nawet jeśli na trasie miałam chwile zwątpienia i czystej rozpaczy. Na mecie zapomina się o tym od razu:-)


Gdyby mnie sklasyfikowano w tej kategorii, nawet nie byłabym ostatnia.

A po zawodach zasłużony, pyszny obiad U Rumcajsa w Złotym Potoku - polecamy!

Niebo w gębie!

sobota, 11 lipca 2020

Wawel Cup - etap 2. Nawadnianie zawodników.

W drugi dzień zawodów od rana zmagałam się z dylematami - co na siebie włożyć, czy może raczej czego nie wkładać, żeby nie zmokło? Namydlić się przed startem, czy raczej polać szamponem? Biec z parasolem, czy może wziąć kurtkę przeciwdeszczową? Po przyjeździe na parking usytuowany przy mecie zdecydowałam - ściągam kurtkę, nie mydlę się i nie szamponię, parasol zostawiam w samochodzie.  Po dojściu z parkingu na start (prawie 2 km) byłam już przemoczona do cna. No dobra, na starcie miałam jeszcze suche majtki. Dobrze, że mapę dostaliśmy zafoliowaną, bo niby nieprzemakalna, ale kto to wie. Mapa była w ogóle wyjątkowa, bo w skali 1: 17500.


Całe szczęście, że ten fakt zauważyłam dopiero po zawodach, bo kto wie gdzie bym zawędrowała:-) Podczas zawodów byłam pewna, że biegam na 1:7500.
Ruszyłam w strugach deszczu i znowu miałam sytuację z jedynką jak poprzedniego dnia - ścieżka, która ma się rozgałęzić i ja w prawą odnogę. Z niepokojem wyczekiwałam tego rozgałęzienia - będzie, czy nie będzie? Tuż przed nim jakieś młode zawodniczki wyskoczyły z krzaków z tradycyjnym inockim okrzykiem:
- Gdzie my jesteśmy?
Razem znalazłyśmy rozgałęzienie i dziewczęta widząc moje nawigacyjne sukcesy postanowiły iść ze mną na jedynkę i od niej namierzyć się na swój punkt. Od razu ostrzegłam je, że chodzenie za mną jest przedsięwzięciem dość ryzykownym i nie gwarantuje sukcesu, ale jeśli chcą....  Najwyraźniej były spragnione sukcesów, bo odpuściły.
W miejscu gdzie spodziewałam się jedynki krążyły już dwie zawodniczki i od razu ustaliłyśmy, że szukamy tego samego. Jakieś zaćmienie na mnie spadło, bo uporczywie szukałam tuż pod pasem zielonego, zamiast niżej. I w ogóle nie przyszło mi do zakutego łba, żeby namierzyć się od tej zieleni skoro już byłam blisko. Zauważam, że obecność innych ludzi odbiera mi zdolności logicznego myślenia i zdaję się na nich. Chyba powinnam biegać z dużą tabliczką: NIE ZBLIŻAĆ SIĘ!!! Dołek udało się znaleźć przedstawicielowi  którejś ze starszych męskich kategorii.
Dwójka była banalna - wzdłuż krótszego boku tej nieszczęsnej zieleni, kawałek pod górkę i dużą skałę było widać z daleka. Nawet na mapie sobie doczytałam, że lampion będzie pomiędzy dwoma skalami. Nie wiedziałam tylko co oznacza tajemnicze 6 (a przy innych punktach inne liczby), ale jakoś dałam radę bez tej wiedzy.
Trójka i czwórka tuż obok weszły spokojnie, a na piątkę był dłuższy przelot. Na szczęście po drodze było sporo charakterystycznych miejsc i to mnie uspokoiło. Wyszłam idealnie na skrzyżowanie przed piątką i wystarczyło tylko wspiąć się na zbocze ze skałą. Wspinaczka - ta oraz poprzednie wcale nie były takie uciążliwe, bo deszcz aczkolwiek moczył, to jednocześnie przyjemnie chłodził i orzeźwiał. W sumie to w tym deszczu było mi dużo przyjemniej niż w upale poprzedniego dnia. Dodatkowo zbliżałam się do połowy trasy i nigdzie jeszcze się nie zgubiłam. No to właśnie w złą godzinę to sobie pomyślałam. To znaczy nie żebym się całkiem zgubiła jak ja to potrafię, bo nawet wyszłam na właściwe skałki gdzie miała być szóstka, ale lampion był tak sprytnie schowany, a roślinność tak gęsta, że nie mogłam na niego trafić. Dodatkowo akurat nadbiegła zawodniczka z innej kategorii, ale szukająca tego samego lampionu i wiadomo - od razu przestałam myśleć. We dwie zaczęłyśmy czesać okolicę, a na koniec okazało się, że lampion wisiał kilka metrów niżej od miejsca gdzie się spotkałyśmy.
Między szóstką a siódemką na mapie narysowany był kubeczek - znaczy się organizatorzy przewidzieli punkt nawadniania. Kiedy dotarłam na zaznaczone skrzyżowanie, faktycznie zobaczyłam butelki z wodą i stos kubeczków. Ponieważ na trasie byłam już jakieś 50 minut czułam się bardzo, bardzo dokładnie nawodniona i tym razem nie skorzystałam z propozycji organizatorów.
Ósemka była łatwa do namierzenia się, bo w bardzo charakterystycznym miejscu, ale mi i tak udało się dojść do niej po abstrakcyjnych zygzakach wychodząc zupełnie niepotrzebnie na łąkę, a potem przedzierając się przez gęsty zagajnik żeby i tak wyjść ciut za daleko.

Ślad rysowany z pamięci, bo zapomniałam włączyć zapisywanie trasy.

Do dziewiątki odruchowo ruszyłam po kresce, tyle że po drodze były gęste i bardzo, bardzo kolczaste zarośla. Oczywiście usiłowałam je sforsować, no bo azymut, ale po kilku bolesnych zadrapaniach w końcu odpuściłam i obeszłam dookoła. Pięknie wyszłam na pierwsze dołki, te tuż za drogą i niewiele brakowało żebym sobie znowu dała zrobić wodę z mózgu przez kolejną spotkaną zawodniczkę, która na mój widok oznajmiła, że  nie może znaleźć punktu. Nie, nie zaczęłam razem z nią czesać w miejscu gdzie stałyśmy, tylko twardo parłam dalej, bo mapa mówiła, że jeszcze kilkadziesiąt metrów. Do dziesiątki była już wydeptana porządna inostrada, pilnowałam więc tylko, czy aby na pewno trzyma kierunek. Trzymała. Tuż za dziesiątką dopadł mnie zapłakany chłopaczek, bo zgubił się w drodze na swój pierwszy punkt. Pokazałam mu gdzie jest, ale chyba niespecjalnie wiedział co dalej z tą wiedzą zrobić. Biegł za mną pochlipując. No i co tu robić? Czas ucieka, meta blisko, jest szansa na przyzwoity wynik, a tu ta mała kupka nieszczęścia.... Doprowadziłam dzieciaka do rowu, którym mógł w najgorszym przypadku wrócić na metę i pognałam na swój ostatni punkt. Na dobiegu do mety zrobiłam rekord swojej kategorii, bo jacyś młodzianie zaczęli mnie wyprzedzać i uniosłam się ambicją. Oczywiście, że wyprzedzili, ale dzięki nim miałam fajny finisz.
Wbrew obawom związanym z pogodą, okazało się, że biegało mi się dużo, dużo lepiej w deszczu niż poprzedniego dnia w upale. Przede wszystkim w ogóle biegałam i to sporo, w ogóle się nie spociłam :-), deszcz skutecznie wypłukiwał mi pomysły na głupie warianty i ogólnie miałam dużą frajdę z dzisiejszego etapu.
Ale nie, nie znaczy to, że na jutro zamawiam taką samą pogodę. Absolutnie!