niedziela, 12 września 2021

Z Górki Kazurki na pazurki (i nie tylko)

Tomkowa noga ma się lepiej, rekonesanse do Niepoślipki i Przejścia Smoka ogarnięte, więc w końcu mogliśmy wybrać się na zawody. Tak dokładnie to na kolejny etap Warsaw Orient Races na Górkę Kazurkę.
Etap był podchwytliwy, bo co prawda długości tras były mizerne, ale ilość punktów na każdej już imponująca. O przewyższeniach wolałam przed zawodami nie myśleć. Najbardziej to jednak wszyscy ostrzegali przed rowerami, co trochę mnie dziwiło, albowiem w swojej nieświadomości sądziłam, że chodzi o normalnych rowerzystów. A tymczasem... A tymczasem na Górce Kazurce znajduje się trasa crossowa czyli taka, gdzie rowerzyści usiłują zabić się w najbardziej spektakularny sposób.  We środę dodatkowo usiłowali zabić także biegaczy na orientację.
Tak do dziesiątego punktu było jeszcze w miarę bezpiecznie, jeśli oczywiście nie brać pod uwagę zdradliwych dziur w podłożu bogato pokrytym zasłaniającą wszystko roślinnością. Większość osób szła, a nie biegła, uważnie lustrując grunt pod stopami. Zresztą punkty rozstawione były tak gęsto, że i po równym nie było by kiedy się rozpędzić.          
Między dziesiątką, a jedenastką rozciągało się crossowisko i nie powiem, zrobiło na mnie wrażenie. Góry, doliny, dziury, skarpy, hopki - wszystko nie do przejścia, a co dopiero do przejechania. Zaczęłam mozolnie wdrapywać się pod górę przez to wszystko, chwilami wręcz na czterech kończynach, bo nie szło inaczej. Przy tym wszystkim jeszcze musiałam uważać, żeby nie wejść pod rozpędzony rower, który z reguły pojawiał się w ułamku sekundy, zupełnie znikąd. Już pod szczytem, w okolicy PK 12 (który mijałam w drodze na jedenastkę) usłyszałam rozpaczliwe okrzyki:
- Nie stawajcie na progach!!!!
-  Ostrożnie, bo zniszczycie!!!!
- Aaaaa, nie tędy!!!!
Crossowcy rozpaczliwie usiłowali ochronić swoją trasę przed biegaczami, którzy nie zważając na nic, parli niczym czołgi do przodu.
Ale, że też nie dało się jakoś uzgodnić z nimi, że będziemy biegać po tym terenie... Szczególnie, kiedy co druga karetka nie wyjeżdża z powodu braku obsady. Więc gdyby coś, to czarno widzę...
Mozolnie i powolutku zdobywałam kolejne punkty, ale na trzynastce poległam zupełnie. Zamiast patrzeć na mapę i kompas, raczej rozglądałam się czy coś mnie nie rozjeżdża, obchodziłam co większe skarpy i dziury i po chwili znalazłam się przy PK 21. Przynajmniej wiedziałam, gdzie jestem. Znowu ruszyłam w stronę trzynastki, minęłam ją w pewnej odległości, przywitałam się z Becią nadchodzącą z naprzeciwka, a kiedy ogarnęłam gdzie jestem, znowu zawróciłam. Zupełnie nie mogłam się odnaleźć w tym sztucznie spreparowanym terenie. Dodatkowo punkt okazał się być ukryty na dnie dziury i dopóki się nie podeszło na pół metra, nie było widać lampionu. Radość z odnalezienia trzynastki przyćmiła nieco moją koncentrację i kiedy próbowałam przejść wąziutkim skrawkiem gruntu między dwoma zjazdami w rynnie, straciłam równowagę i runęłam w dół. Niby nie było wysoko, ale bardzo, bardzo boleśnie. Kiedy już zakończyłam podziwianie wszystkich galaktyk, natychmiast poderwałam się na równe nogi, bo dłuższe zaleganie w rynnie groziło bliskim i zapewne jeszcze bardziej bolesnym kontaktem z pojazdem jednośladowym. Przez moment zastanawiałam się czy iść dalej, czy raczej jakoś doczołgać się do mety, ale ponieważ nie wyglądało żebym się połamała, postanowiłam spróbować zdobyć jeszcze jakieś punkty.

W poszukiwaniu PK 13.
 
Dalszy odcinek trasy prowadził już mniej zarowerowanym terenem, więc czułam się bezpieczniej i znowu mogłam skupić uwagę na mapie. Do PK 20 było bezpiecznie i nawigacyjnie bezproblemowo, a potem znowu musiałam przedrzeć się przez trasę crossową. Między PK 21, a 22 niewiele brakowało, a miałabym bardzo bliskie spotkanie trzeciego stopnia, ale cyklista wykonał niemal cyrkowy numer, żeby zatrzymać się w miejscu i nie stratować mnie. Chyba spotkanie wywarło na nim niezatarte wrażenie, bo od razu zszedł z trasy i odjechał w siną dal. Ja w sumie marzyłam o tym samym, ale ponieważ do mety zostały już raptem cztery punkty, więc już darowałam sobie głupie pomysły.
Na metę szczęśliwie dotarłam w jednym kawałku, nie rozjechana, nie połamana, a jedynie poobijana. I jak się okazało, wcale nie taka ostatnia:-)


Pora się sczytać.