czwartek, 31 marca 2022

ZAW-OR

W niedzielę odbył się ZAW-OR, a na nim podsumowanie chodzonego InO za ubiegły rok, więc Tomek musiał wystąpić służbowo jak wręczodawca dyplomów i nagród. Tak się przejął swoją rolą, że świtkiem wygnał mnie z łóżka, bo już natentychmiast trzeba jechać żeby się nie spóźnić. W efekcie byliśmy na miejscu niemal godzinę przed czasem. Bazą imprezy były bunkry na Dąbrowieckiej Górze. Byliśmy tam już kiedyś, ale miejsce tak atrakcyjne, że warto było je znowu zobaczyć. Ponieważ czasu mieliśmy od groma, więc obejrzeliśmy dokładnie z zewnątrz i wewnątrz. 

Niedziela nie była już tak ciepła jak sobota i chodziłam zakutana we wszystko co wzięłam.


Tomek musiał wszędzie wleźć.

Kiedy już dotarła większość uczestników, odbyla się część oficjalna, Tomek wręczył, co miał wręczyć i dopiero wtedy mogliśmy ruszyć na BnO.

Mistrzowie i wicemistrzowie w pełnej krasie.
 
Tak prawdę mówiąc, to w ogóle nie chciało mi się biegać - byłam totalnie niewyspana po zmianie czasu, zmarznięta i znudzona długim czekaniem. Ale z drugiej strony - co miałam zrobić? Siedzieć, marznąć i czekać na Tomka? To już jednak lepiej pobiec.

Szukanie trójkąta startowego na mapie.
 
Ruszyłam. Do jedynki biegło się grzbietem wydmy, więc łatwo było utrzymać kierunek, nawet bez patrzenia na kompas. Niestety, już drugi punkt okazał się zdradliwy. Zniosło mnie w prawo (jak zwykle), ale naprawdę odrobinkę i musiałam minąć lampion w niewielkiej odległości, nie zauważając go. Niby na mapie były jakieś granice kultur, różne odcienie zielonego, ale w lesie zupełnie tego nie widziałam - las jak las. Kiedy w oddali zobaczyłam kolejną ścieżkę, zawróciłam. Kierując się na odwrócony azymut wyszłam idealnie na punkt.
Przy kolejnych punktach częściej spoglądałam na mapę i kompas i do szóstki szło idealnie, aczkolwiek niespiesznie, bo nogi w ogóle nie chciały ze mną współpracować, a i cały człowiek był jakiś omdlewający i bezsilny. Przed siódemką znowu zniosło mnie na prawo, ale na szczęście charakterystyczny układ górek szybko naprowadził mnie na właściwy ślad.
Gdzieś w międzyczasie dogoniła mnie Marzena, a ponieważ biegłyśmy na tej samej mapie, wyglądało, że dalszą część trasy pokonamy razem. No, chyba że zostanę w tyle, co akurat tego dnia było bardzo prawdopodobne. Aż do dziesiątki nadążałam za nią, chociaż nie było łatwo, mimo że ona szła, a ja chwilami biegłam. Na jedenastkę zamiast iść drogą, jak wszelka logika nakazywała, mi się zebrało na azymuty i w efekcie nie dość, że się zmęczyłam na górkach, to przeszłam obok lampionu nie zauważając go i poszłam dalej. Co prawda daleko się nie wracałam, ale pod górkę. Jedenastka na szczęście była ostatnim punktem, a meta blisko. Już na ostatniej prostej, tuż przed wybiegnięciem na drogę, las chwycił mnie za gardło i myślałam, że normalnie zadusi. Jakaś gałąź owinęła mi się na szyi i nie chciała puścić. Na szczęście udało się uwolnić. Czas oczywiście miałam haniebny, aczkolwiek nie byłam ostatnia, ale to jakiś cud. 
Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale jak w organizacji jakiegoś BnO bierze udział Andrzej K., to ja zawsze mam jakieś problemy - albo nawigacyjne, albo z poruszaniem nogami. Jakieś złe fluidy, czy co?

Niby ślad nie wygląda tragicznie, ale to dlatego, ze nie pokazuje mojego tempa:-)
 

wtorek, 29 marca 2022

Pożegnanie WesolInO

Tydzień temu pożegnaliśmy FalIno, a w sobotę odbyło się ostatnie WesolInO. Tym razem biegaliśmy w Wesołej, na starych terenach. Do startu co prawda trzeba było kawałek podejść, ale parkowaliśmy przy starcie biegów górskich.
W sobotę było tak ciepło, że wreszcie wylazłam, z softshella i założyłam kamizelkę, ale tę grubszą jednak.
 
O, tak było ciepło - wszyscy przed startem porzucali wierzchnią garderobę.
 
 
Przedstartowe wielkie oczy:-)
 
Mapa wyglądała całkiem przyjaźnie, czytelna i przejrzysta - tak jak lubię. Tym razem nawet las i północ znalazłam bez problemu. Szczególnie las - był dookoła.
 
Dynamiczny start:-)
 

Do pierwszego punktu ruszyłam dość statecznie, bo musiałam nabrać odwagi do biegu. Jakoś poszło. Las był jeszcze niezaludniony, bo startowaliśmy w awangardzie, więc nikt mnie nie rozpraszał i mogłam nawigować po swojemu. Po swojemu, czyli na azymut przez wszystko co po drodze. Sprawdzało się całkiem dobrze aż do PK 7. Zanim trafiłam na właściwy dołek, zaliczyłam kilka sąsiednich. W razie większych problemów planowałam namierzyć się od pobliskich budynków, ale nie było takiej potrzeby - dołek z lampionem udało się znaleźć.
Dalej znowu szło jak po sznurku, tyle że powolutku, no bo wydma. Poza tym w lesie było tak przyjemnie, że w sumie żal było się spieszyć. Przy PK 12 spotkałam Tomka i mam udokumentowane podbijanie punktu.

PK 12.

Od dwunastki do mety było już niedaleko. Jeszcze przy PK 14 musiałam dobrze wysilić wzrok, żeby wypatrzyć lampion, bo ciut zniosło mnie w prawo, ale nawet trudno nazwać to jakimś szukaniem punktu. Ot, rozglądnięcie się. Na dobiegu do mety znacząco przyspieszyła, no bo wiecie - do filmu jakoś to musi wyglądać:-) Gdybym całą trasę tak przebiegła, to ho, ho - pierwsze miejsce gwarantowane.

Dobieg do mety.
 
 Na koniec jeszcze wspólna fotka i do domu. 


Mój przebieg:


piątek, 25 marca 2022

Niewiadoma, czy nie wiadomo, gdzie jest las?

W niedzielę miała odbyć się 3 runda WMTour, ale w ostatniej chwili organizator odwołał imprezę. Jak wiadomo przyroda nie lubi próżni, więc nie minęła dłuższa chwila i jak królik z kapelusza wyskoczyły ZZK w Olszewnicy. Nam pasują każde zawody, wiec od razu zgłosiliśmy akces.

Idziemy na start.

Mapa nazywała się Niewiadoma, ale jaka to tam niewiadoma, jeśli już nie raz tam się biegało. Mimo to kiedy stanęłam przy starcie, w żaden sposób nie mogłam zlokalizować północy i lasu. To znaczy żeby to co na mapie, było zgodne z tym, co przed oczami. Tak to mniej więcej wyglądało:
 
Tam jest las kochanie!
 
W końcu znalazła się i północ i las i ruszyłam. W okolicach drugiego punktu, który nota bene nie stał prawidłowo, ale i tak na niego wyszłam, dogonił mnie Tomek. Potem razem biegliśmy do PK 3, PK 4 i jeszcze kawałek dalej, ale przed piątką nasze trasy się rozeszły.

Widzę lampion!

To jak dalej?
 
Ledwo rozstałam się z Tomkiem, a już wkrótce biegłam w towarzystwie Hani. Pewnie każda z nas się łudziła, że jakoś uda się tę drugą zgubić i w efekcie raz jedna była pierwsza na kolejnym punkcie, raz druga. 
Przy dwunastce Hania była pierwsza i już z daleka było widać, że coś jest nie tak. Nigdzie nie było widać lampionu, a wyszłyśmy niezależnie w to samo miejsce. Po chwili dołączył do nas jeszcze Mateusz, więc wyglądało, że jednak szukamy w dobrym miejscu. Cóż, rozstawiaczowi punktów coś się najwyraźniej pokiełbasiło i postawił lampion nie tam, gdzie powinien. Po dwunastce nasze drogi rozeszły się, bo Hania pobiegła do drogi, a ja, jak zwykle, ruszyłam na azymut. Niestety, ponieważ namierzyłam się ze źle stojącego punktu, zamiast biec po linii, leciałam równolegle do niej, ale z przesunięciem na zachód. Tym sposobem trzynastkę trochę przebiegłam i dopiero kiedy górka zaczęła mi się kończyć, zorientowałam się, że jestem za daleko.
Czternastka weszła gładko, zaniepokoił mnie tylko brak Hani, bo nie wiedziałam, czy została w tyle, czy wyprzedziła mnie. Piętnastka stała znowu nie w tym miejscu, co powinna i powtórzyłam manewr z dwunastki, czyli namierzyłam się z niewłaściwego miejsca. Tym sposobem rozminęłam się z szesnastką, ale za to w oddali mignęła mi Hania biegnąca już na kolejny punkt. Z tą szesnastką chwilę mi zeszło, za to kolejne dwa punkty stały gdzie trzeba i były dość proste, bo każdy w pobliżu ścieżki.
Do dziewiętnastki było pod górkę i w zasadzie to już nawet nie próbowałam biec, a jedynie lazłam pocieszając się, że zaraz meta. Jakoś do niej dobrnęłam. Z Hanią oczywiście przegrałam - ona twierdzi, że jej drogowy wariant był lepszy niż mój azymutowy, ale powiedzmy sobie szczerze - biegowo jestem przy niej cienias, bo tam gdzie ja lezę, ona w najgorszym przypadku dziarsko maszeruje.
A tak wygląda mój przebieg:
 


środa, 23 marca 2022

Białobrzegi, czyli poprawka po FalInO

Żeby nie było, że się obijam – po FalInO pojechałem na finałowy etap Dystansu Stołeczego II. Jakoś nie dane mi było uczestniczyć w drugiej edycji tej szacownej imprezy - zawsze terminy popołudniowe z czymś istotnym kolidowały. Ale zawsze lepiej być na choć jednym etapie, niż na żadnym. 

Po dojechaniu na start – szok: zniknęło gdzieś Ranczo. Znaczy budynek nazywany Ranczem. Wyrównany plac, dzięki temu sporo miejsca na parkowanie. Do kompletu samotny budynek rozdzielni elektrycznej i zjawiskowo prezentujący się na wyrębie zarys tradycyjnego drewnianego wychodka;-) 

Tu stał budynek Leśnego Rancza

Została tylko rozdzielnia elektryczna i widoczny po prawej wychodek

Pobrałem mapy i poszedłem szukać startu. Wystartowałem zaraz za Przemkiem. Tyle , że on szybciej się przemieszcza i po chwili zniknął mi z oczu. 

Do PK 1 przez leżące drzewa. Nie wiadomo czy lepiej niż młodnikiem obok. Dobrze, że niedaleko. Do PK 2 na kreskę, a potem czymś zaznaczonym na biało pomiędzy dwoma młodnikami zaznaczonymi na ciemnozielono. No cóż, powinno być to nie białe, tylko porządnie zielone na mapie! 

Po czymś takim już ciąłem na równo po zielonym, zakreskowanym i ogólnie mało przebieżnym terenie. Taki lajf;-) Niczym Renata (no może nie aż tak dokładnie po kresce, jak ona) dotarłem do PK 12. Dopiero na PK 13 trochę obiegłem drogą, bo ile można biegać po krzalach. Podobnie długi przebieg na PK 15 postanowiłem pobiec drogami. Do momentu gdy drogę zagrodziła pryzma ściętego drewna – wtedy i tak musiałem zbiec ze ścieżki! Jeszcze przyznam się do obiegania na przebiegu PK 19-20 – tu na kierunku był naprawdę nieprzyjemnie wyglądający młodnik i to całkiem rozległy, jak pokazywała mapa. 

A wiecie co było najgorsze - żadnych przygód, błądzenia, szukania zagubionych lampionów lub przekoszonej północy. Jeśli już bardzo dokładnie szukać to PK 26 przebiegłem o kilkanaście metrów i szukałem go ze 20 sekund. Słowem nuda. Może to dobry zwiastun przed Wawel SpringCup, który już za dwa tygodnie. No i 11 km w trudnym terenie to także dobry trening przed Jagą-Korą;-) 


 

wtorek, 22 marca 2022

Ostatnie FalInO tej edycji

Ostatnie FalInO tej edycji, więc nie ma to, czy tamto. Kiedy dotarliśmy na miejsce, właśnie odbywało się wręczanie zaległych pucharów i dyplomów. Nawet i ja się na jakieś dyplomy załapałam, chociaż lepiej nie mówić za które miejsca:-) Ale w sumie dyplom to dyplom. Walnąć na ścianę można, albo i nie.

Przedstartowa fotka - w tle puchary i dyplomy.

Tradycyjnie wybrałam trasę Open K - scorelauf z 16 punktami. Miałam mocne postanowienie  wybrać rozsądny wariant, a nie błąkać się bez sensu to tu, to tam, tylko kiedy ten wariant opracować, kiedy mapę można obejrzeć w chwili startu? Czas biegnie, a tu najpierw trzeba start na mapie zlokalizować, wybrać kierunek biegu i jeszcze nie zapomnieć zegarka włączyć. Kupa roboty.

Gdzie ten trójkącik startowy?

I gdzie by tu najpierw pobiec?
 
Tak kombinowałam z tym logicznym przebiegiem, że w końcu zupełnie bez sensu pobiegłam na PK 1 zamiast zacząć od trzynastki, która w tym wariancie została mi na koniec, ale wcale nie było do niej po drodze. Trudno, pobiegłam, to pobiegłam. Dobrze, że punkt stał na skrzyżowaniu ścieżki z linią energetyczną, więc trudno nie znaleźć, bo to jak człowiek leci zirytowany własną głupotą, to i różnie bywa z procesem poszukiwawczym.
Według śladu GPS między jedynką a dwójką wyczyniałam jakieś dziwne wygibasy, ale przysięgam - biegłam po prostej, byłam zupełnie trzeźwa, a proces decyzyjny nie był na tyle trudny, żeby co chwilę zmieniać kierunek. To nie ja zgłupiałam, tylko mój GPS w zegarku.
Do dziewiątki zamiast pobiec po poziomnicy (taka namiastka kreski) zupełnie nie wiem dlaczego najpierw wdrapałam się na wydmę, a potem musiałam z niej schodzić do punktu. Chyba ubzdurałam sobie, że tylko cieniasy biegają po poziomnicy, bo co by innego? Ale za to spaliłam kilka kalorii więcej, więc można się upierać, że to w tym celu, o!
Od dziewiątki do czwórki biegłam za Markiem, z tym, że on biegł na skróty, a ja naokoło (bo przecież nie idę na łatwiznę). Spotkaliśmy się na grobli między stawami i skonsternowani bezradnie rozglądaliśmy się za lampionem. Nie było go nigdzie, a naprawdę nie było go gdzie schować. Stał kawałek dalej na skrzyżowaniu ścieżek. Potem okazało się, że pojawił się jakiś problem z terenem prywatnym i ktoś przewiesił lampion.
Do czternastki asfaltem, bez nawigacji, szesnastka na słupie energetycznym, na skrawku lasu między zabudowaniami i praktycznie też bez nawigacji, bo prąd było z daleka widać, trójka łatwa, szóstka znowu na słupie... Wyjątkowo łatwa trasa, taka dla szybkobiegaczy.
Koło piętnastki policzyłam punkty i wyszło mi, że muszę wziąć jeden zza asfaltu i będzie to siódemka. Nie mogłam się tylko zdecydować czy brać ją od razu, czy dopiero po dziesiątce. Wzięłam po dziesiątce, ale chyba jednak lepiej było brać od razu.
Ósemka była kolejnym punktem energetycznym. Coś się autor trasy strasznie czepił tych słupów. Jeszcze tylko jedenastka w dołku przy plątaninie ścieżek, a potem już punkty w lasku przed szkołą i przy kościele, czyli takie co to i bez mapy mogłam iść na nie.
Oczywiście, pomimo tego, że trasa była bajecznie łatwa, nie osiągnęłam żadnego większego sukcesu, bo jak wspomniałam była przewidziana dla szybkobiegaczy, a ja jestem wolnobiegacz, a najczęściej szybkospacerowicz. A spacer był to naprawdę przedni, szczególnie ze względu na piękną pogodę.
Na koniec jeszcze, pod pozorem rozciągania się, usiłowałam zdemolować przyszkolną ławkę, ale ostatecznie nie udało mi się urwać tej bocznej poręczy, co to na zdjęciu tak się z nią szarpię. Może następnym razem się uda.


Moje szesnaście z dwudziestu dwóch punktów.
 

środa, 16 marca 2022

Macierowe Bagno niemal uszło mi na sucho.

Tydzień temu, w sobotę Tomek ganiał Prymulka, a ja początkowo planowałam  zaliczyć FalInO, ale jakoś nie wyszło. Do kolejnej soboty byłam więc już orientacyjnie wyposzczona i na WesolInO jechałam pełna entuzjazmu. Nie żebym planowała jakieś niebotyczne wyczyny, ale co człowiek pobiega, to jego. 
Biegać mieliśmy w okolicy Macierowego Bagna, ale organizator zapewniał, że będzie sucho. 
Na starcie dowiedzieliśmy się, że na punktach mogą być odmienne kody na stojaku i puszce, więc bardzo starałam się zapamiętać sobie tę informację, żeby potem przy lampionie nie zgłupieć, jak zobaczę te dziwy.

Porządna informacja na stojaku startowym wieszana przez organizatorów.

Kiedy już ustaliłam kierunki świata i zorientowałam mapę, ruszyłam w las. Początkowo ścieżką, a od skrzyżowania na azymut.

 Start
 
Jedynki o mało nie ominęłam, bo ja biegłam tam, gdzie była zaznaczona na mapie, a ona stała tam, gdzie stała. Na szczęście mignął mi pomarańczowy kolor, więc to ułatwiło trafienie. Oczywiście skrupulatnie sprawdziłam kod na puszce.
Dwójka i trójka poszły gładko, a na końcówce drogi do czwórki władowałam się w bagno. Trochę mnie zniosło w prawo i zamiast biec między podmokłym, ja oczywiście pakowałam się w sam środek. Kiedy już nie było żadnej możliwości ominięcia wody, wycofałam się i postanowiłam obejść bokiem. Bok okazał się właściwą drogą i wkrótce dosłownie wlazłam na lampion.
Dalsza część trasy poszła już bez niespodzianek, chociaż nie wszystkie punkty stały idealnie tam, gdzie skazywała mapa, ale na szczęście tam, gdzie ja szłam. Bo aczkolwiek nawigacja szła mi bardzo dobrze, to bieganie już tradycyjnie słabiej, szczególnie, że teren był wydmowy. Między PK 9 a 10 spotkałam Tomka i radośnie mu pomachałam zza drzew.
 
 Spieszę na PK 10
 
Przed trzynastką dopadło mnie jakieś dziewczę, z rozwianym włosem, obłędem w oczach i pytaniem na ustach, czy wiem, gdzie jesteśmy. Zasadniczo wiedziałam i ochoczo podzieliłam się wiedzą. No, to byłyśmy bardzo, bardzo daleko od miejsca, gdzie koleżanka powinna aktualnie przebywać. Tuż za punktem trzynastym kolejna zawodniczka poprosiła o ratunek, ale byłyśmy niemal na punkcie, więc można uznać, że w sumie to trafiła.
Ja zaś drobną wpadkę zaliczyłam na ostatnim punkcie. Tak się jakoś rozkojarzyłam, że coraz bardziej oddalałam się od kreski, oczywiście w prawo. Nawet natrafiłam na jakiś obcy lampion i podbiegłam go obejrzeć, mimo pewności, że to nie może być mój. Kiedy zorientowałam się, że trochę mnie zniosło, nadrobiłam (już na wysokości punktu) w lewo, ale ciut za dużo i poleciałam kawałek za punkt. Dobrze, że nadbiegli inni zawodnicy i naprowadzili mnie swoją obecnością, bo pewnie jeszcze chwilę by mi zeszło z szukaniem.
Na mecie Tomek już czekał, bo mimo, że szło mi nieźle, to jednak bardzo powoli.

 
Meta

 
I pamiątkowa fotka.

Na mecie Tomek od razu zaczął ciągnąć mnie do Andrzeja, bo Andrzej dawał medale. Nie żebym jakoś specjalnie zasłużyła na medal, ale jak dają, to biorę. Okazało się, że to za udział w biegach w Skaryszaku. Ale medal, to medal i nie ma co analizować za co:-)

Za bohaterski udział w BnO.

Cały mój przebieg.
 

piątek, 4 marca 2022

ZZK Rajszew, czyli jak się odkuć za sobotę.

Po żałosnym występie w sobotę miałam nadzieję, że dwa dni pod rząd nie da się zrobić tego samego głupstwa, ale nie wzięłam pod uwagę, że z powodzeniem można zrobić inne. A ponieważ nie wzięłam pod uwagę, więc do Rajszewa jechałam pełna nadziei, że ho,ho - jak ja się tam odkuję.

Parking po jednej stronie drogi, a start po drugiej.

W sumie zaczęło się całkiem dobrze, aczkolwiek powoli, bo przez chwilę nie dowierzałam kompasowi, że ze startu mam lecieć w prawo, kiedy na wszystkich zawodach, które się tam odbywały (a przynajmniej te co pamiętam), biegliśmy w lewo. W końcu okazało się, że w prawo jest tylko ciut, ciut,  a cały teren zawodów uczciwie ciągnie się tam, gdzie należy.

Z pewną niepewnością startuję.

Zaczęło się całkiem dobrze - jedynka, dwójka, trójka poszły jak po maśle. Na trójce spotkałam Tomka. Nawet się trochę zdziwiłam, bo wydawało mi się, że wystartował tuż po mnie, a to był jego drugi punkt, więc powinien być już dużo dalej. W końcu biega szybciej niż ja.

To gdzie to teraz?
 
Czwórka była dość daleko i trochę się bałam, czy utrzymam kierunek, ale najpierw trzymałam się kreski, a potem grzbietu i w efekcie trafiłam gdzie trzeba. W drodze na piątkę - do skarpy po kresce, a potem, jak zaczęłam coś omijać, to zniosło mnie mocno w prawo, al;e przed punktem przypomniałam sobie, że trzeba to skorygować i jakoś się udało. Na szóstkę ciut mnie zniosło w prawo i dzięki temu wyszłam idealnie na punkt, który stał nie tam, gdzie zaznaczono na mapie, tylko tam, gdzie ja poszłam. Skąd autor mapy wiedział???? 
Kolejne punkty wchodziły bardzo dobrze, tylko niemal ominęłam jedenastkę. Tak się zasugerowałam widokiem Andrzeja i kilku innych osób wspinających się wydmę, że odruchowo ruszyłam za nimi. Na szczęście po kilkunastu krokach opamiętałam się  i zawróciłam po mój punkt.
Do piętnastki szło znowu bardzo dobrze, a potem cios padł z najmniej spodziewanej strony. Punkt szesnasty wydawał się zwykłą formalnością - kawałeczek za drogą, na wysokości skarpy. Łatwizna!  Albo niedokładnie ustawiłam azymut (no bo przecież blisko i łatwo), albo coś mnie fantazja poniosła i zamiast iść po kresce, beztrosko ruszyłam coraz bardziej w lewo. Nawet kiedy już od pewnego czasu wydawało mi się, że coś za długo idę, to i tak szłam dalej. Znowu spotkałam Andrzeja, który pokazał mi gdzieś tam ręką mówiąc, że tam jest punkt. W sumie to nawet był, tyle że nie szesnastka, a czwórka. I tak się ucieszyłam, bo było się z czego namierzyć. Nooo, to tak się namierzyłam, że przeszłam obok szesnastki, nawet jej nie zauważając. A w sumie blisko, bardzo blisko było. Zaczęłam krążyć wokół zielonego, no bo gdzieś przy nim miał stać lampion, ale gdzie tam... Z bliżej nieokreślonego powodu nagle ruszyłam na północ. Serio - nie wiem po co. W końcu opamiętałam się, zeszłam do drogi, uczciwie policzyłam skarpy, wlazłam w las przy właściwej i ... znowu minęłam lampion nie zauważając go.  Pewnie w życiu bym tej szesnastki nie znalazła, gdyby ktoś jej akurat nie biegł podbić, wiec ja oczywiście za nim. Kurcze, tyle razy byłam tuż przy niej i nie ogarnęłam. Jakieś totalne zaćmienie.

Rozpaczliwe poszukiwania szesnastki.

Tak mnie zdenerwowała ta szesnastka, że jeszcze na kolejne dwa punkty szłam zakosami, bo nie mogłam utrzymać się na kresce. Eh, te nerwy. Od osiemnastki już się trochę ogarnęłam, uspokoiłam, znalazłam na glebie kreseczkę i jak po sznurku, przez ostatnie trzy punkty, poleciałam na metę.

Do mety dobiegłam razem z Andrzejem.

I w taki właśnie sposób odkułam się za niedzielę. Jak nie jedna głupota, to inna... Ale najważniejsze, że mam pobiegane i to z nadmiarem.

Cała trasa.



czwartek, 3 marca 2022

Kompromitacja na WesolIno

Kolejne WesolInO blisko i w znajomym terenie. I do tego  na tyle wcześnie, że nie dewastuje całego dnia. Plan był taki - jedziemy, szybciutko przebywamy swoje trasy, ja wracam do domu autkiem, Tomek biegnie za mną, a wieczorem spotkanie rodzinne.

W drodze na start.

Tam pobiegnę.

I słowa dotrzymałam.
 
Zaczęłam bardzo dobrze. Na ziemi niemal widziałam kreskę łączącą punkty, więc do czwórki trzymałam się jej kurczowo, a jedynym spowalniaczem była wydma. Piątka stała w miejscu, gdzie już kilkakrotnie miałam problemy z odnalezieniem się, więc żeby tradycji stało się zadość, również i tym razem polazłam nie do tych rowów co trzeba. Gdyby nie pozwalane drzewa, to może by i poszło lepiej, ale jak zaczęłam szukać odpowiedniego miejsca na wejście w las ze ścieżki, a potem omijać przeszkody, to zniosło mnie daleko za punkt. W końcu zorientowałam się, gdzie jestem i do właściwego usytuowania lampionu poszłam azymutem, już nic nie omijając, tylko prąc przez wszystko co było po drodze - przełażąc przez powalone drzewa, czołgając się pod nachylonymi, przedzierając przez stosy gałęzi.

Przy tych rowach zawsze się gubię.
 
Zwalczywszy tę nieszczęsną piątkę, wróciłam na kreskę i biegłam /szłam nią aż do dziewiątki. A na dziewiątce stało się coś dziwnego.  Ustawiłam azymut i ruszyłam. Miałam znaleźć koniec rowu przy zabudowaniach. Faktycznie zabudowania były i wyglądało, że wyszłam na punkt idealnie. Tyle tylko, że ani rowu, ani lampionu nigdzie nie było widać. Poszłam kawałek dalej, bo może mnie zniosło. Kawałek dalej pojawiły się kolejne budynki i kolejne i kolejne. Ależ tu się nabudowało! - pomyślałam. I nic mapa nie uaktualniona! Teren chwilami całkowicie się zgadzał, a chwilami ani trochę. Postanowiłam nawet dojść do asfaltu i tam szukać konceptu, ale asfalt wcale, ale to wcale nie biegł we właściwym kierunku. No ki czort???? Po niemal półgodzinnych poszukiwaniach poddałam się. Postanowiłam wrócić do lasu i jakimś sposobem znaleźć drogę na metę. W lesie wreszcie napotkałam innych zawodników i ktoś tam machnął mi ręką w zupełnie dla mnie nieoczekiwanym kierunku twierdząc, że mój punkt jest właśnie tam. Ale skąd tam? Ale faktycznie był. Zupełnie nie mogłam pojąć dlaczego ja szukałam gdzie indziej, lampion wisiał gdzie indziej i co się w ogóle wydarzyło. Dopiero w domu oglądając ślad zobaczyłam w czym tkwił diabeł. Z dziewiątki, zamiast iść w kierunku południowo wschodnim, ja ruszyłam w kierunku północno wschodnim. 90 stopni różnicy. Jak ja ten kompas ustawiałam? - nie mam pojęcia. I jak długo trwałam w przeświadczeniu, że jestem tam, gdzie trzeba...

 Peregrynacje w poszukiwaniu zaginionej dziesiątki.

 Skoro znalazłam dziesiątkę, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby kontynuować dalszą trasę. Co prawda stratę czasową miałam ogromną, ale co to przeszkadza. Szybciutko odnalazłam na ziemi kreskę i podążając jej śladem bezproblemowo zaliczyłam wszystkie pozostałe punkty. 
Tymczasem na mecie Tomek był już bliski organizowania akcji poszukiwawczej, bo wszyscy wracali na metę, a ja nie. Stał na tej mecie i stał, nafilmował różne osoby, a żony ani widu, a ni słychu. W sumie to było nawet miłe widząc jego radość na mój widok, kiedy wreszcie dotarłam.

Ufff, meta.
 
Dobra, wiem, że się cieszył, bo wreszcie mógł sobie pobiec do Zielonki i spełnić swoje marzenie o długim wybieganiu:-) O, i cieszę się, że mnie nie zostawił w tym lesie i nie pobiegł sobie wcześniej. Ludzkie panisko.
A ze mnie trąba, co kompasu nie umie ustawić. Wstyd, po prostu wstyd:-(

Cała trasa.