piątek, 25 listopada 2022

Zaczynamy ZZK!

Nie ma zmiłuj - nadchodzi zima, a najlepiej świadczy o tym rozpoczęcie Zimowych Zawodów Kontrolnych. Pierwszy etap odbył się w niedzielę w Jabłonnej. Dla nas był to też pierwszy dzień biegania w lekko zimowej scenerii, bo choć w sobotę również był śnieg, to nas nie było na bieganiu.

Rozgrzewka, czyli chwilę posiedzimy w ciepłym autku:-)

 
 A po rozgrzewce start.
 
Teren zawodów mieliśmy już obiegany wiele razy, więc stwierdziwszy, że jakoś to będzie ruszyłam na trasę bez ociągania się. Początek był miły, bo drogą, a potem tam, gdzie wszyscy. Hi, hi - z tych "wszystkich" których widziałam przed sobą z połowa wzięła mój punkt zamiast swojego, który stał kawałek dalej i był moją dwójką. Sprytnie to autor mapy rozegrał, sprytnie. Przy jedynce i dwójce nasypało mi się śniegu do butów i potem zaczęło się robić zimno w końcówki. Brrr... Więc jednak zima...
Trójka była o tyle łatwa, że po drodze mieliśmy płoty, więc można się było nimi kierować. Ja co prawda i tak przebiegłam swój punkt, ale na szczęście nie za dużo, bo wyhamował mnie widok drogi. Do czwórki trafiłam jak za startych dobrych czasów - na azymut, bez błądzenia. Aż się nawet z lekka zdziwiłam, bo ostatnio to tak różnie bywa. Z czwórki szybki myk na drogę i drogą już niemal na samiutką piątkę.
Kolejne punkty (aż do PK 10) - azymutowe - wchodziły bez problemu. Istna sielanka. Żeby tylko w nogi nie było tak zimno...
Z dziesiątki na jedenastkę można było już pobiec drogami, ale wyszło mi, że jednak azymut będzie lepszy, zwłaszcza, że po drodze nie było żadnych gęstwin, a wręcz przebieżny las i  otwarta przestrzeń. Za to do dwunastki prościutko dużą drogą z odbiciem na końcówce. Potem nawigację znowu ułatwiały liczne płoty i lekki problem miałam dopiero przy czternastce. Niby wiedziałam, że lampion ma być na zielonym, ale uparcie szłam brzegiem tego zielonego, licząc, że może wypatrzę coś pomarańczowego między drzewami. No, nie wypatrzyłam, za to doszłam do ścieżki, co było znakiem, że trzeba się wrócić. I tak to niby człowiek wie gdzie szukać, a i tak robi głupoty.
Na mecie byłam przed Tomkiem, ale on miał dłuższą trasę, więc wszystko prawidłowo. Potem jeszcze obowiązkowe rozciąganie i do domku grzać stare kości.

Rozciąganie - ważna sprawa!


 Mój przebieg.

czwartek, 17 listopada 2022

Varsoviada na otarcie łez.

W długi weekend wszystkie one sobie pojechały na GEZnO i wydawało się, że zostaniemy w filozoficznym nastroju (czyli z Nietzschem) i będziemy siedzieć na tyłku i zazdrościć tym, co pojechali. Na szczęście są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie i oni zrobili nam zawody ostatniej szansy, czyli BnO na Varsoviadzie. Tłumów nie było (bo tłumy wyjechały), studentów jak na lekarstwo, choć to ich impreza, więc było kameralnie i na luzie. W sumie to było tak kameralnie, że organizatorom nie opłacało się stawiać stacji bazowych i impreza odbyła się na perforatorach. Trochę się bałam, czy nie popełnię błędu i zamiast przedziurkować kartę, to machnę nią tylko przy lampionie, więc starałam się zachować czujność.
 
Hej, hej! To my:-)

Pierwsze spojrzenie na mapę.
 
Pierwszy punkt od razu był w lasku, kawałek za naszym zaparkowanym samochodem, ale oczywiście biegnąc, wcale samochodu nawet nie zauważyłam, tak byłam zaabsorbowana mapą. Dwójka przez lasek, na azymut, prawie po prostej, za to do trójki już postarałam się biec ścieżkami, bo jakoś mnie znudziły zarośla. Poza tym kolano dało mi lekkie ostrzeżenie, więc chciałam mu dostarczyć odrobiny luksusu. 
Czwórka blisko trójki, przy ogrodzeniu, za to do piątki daleko. Za czwórką przegonił mnie jakiś zawodnik i odruchowo przyspieszyłam, bo co mnie jakieś będą przeganiać. Po chwili dogonił (i przegonił) mnie Tomek, więc znowu przyspieszyłam. Prułam niczym rakieta i tuż przed piątką zdechłam. Do szóstki to już leciałam na rezerwie, a jak się skończyła droga, to wręcz szłam. Chyba przegapiłam ścieżkę, w którą planowałam wejść, bo ślad pokazuje, że jakoś trochę naokoło dobierałam się do tej szóstki. Grunt, że skutecznie. 
Siódemka weszła metodą: do drogi i od drogi, żeby nie azymucić długiego kawałka. Ósemkę obchodziłam dookoła, bo myślałam, że chaszcze za którymi miała stać, ciągną się jakoś obficiej, a potem okazało się, że to tylko złudzenie. Najważniejsze, że znalazłam. Dziewiątka i dziesiątka były już całkowicie ucywilizowane, pomiędzy budynkami, więc sprawa jasna i klarowna. Na ostatnim punkcie czekał Tomek i uwieczniał:

Ostatni punkt.
 
Jak uwiecznił to mobilizował do szybkiego biegu na metę, to znaczy biegł przede mną, a ja automatycznie usiłowałam go dogonić. Tym sposobem na metę dobiegłam wykończona, bo to w ogóle nie był mój dzień na bieganie (a który jest w ostatnim czasie...?) Ale i tak byłam zadowolona, bo zawsze to lepiej nawet byle jak pobiegać niż najefektowniej posiedzieć w domu. Nieprawdaż?

Meta.

Nasze czipy już sczytane:-)

 

 Mój przebieg.

środa, 9 listopada 2022

Podkurek, czyli nikt mi nie będzie mówił, kiedy mam wracać!

Na Podkurek zapisałam się na trasę 45-minutową. Tomek do ostatniej chwili namawiał mnie, żebym zmieniła na 60-minutową, ale nie dałam się przekonać. Najpierw w ogóle nie chciało mi się biegać, a potem pomyślałam, że przecież i tak spędzę w lesie tyle czasu, ile sama zechcę (i ani minuty mniej, ani więcej) i w sumie nieważne jak mnie sklasyfikują. Nie lubię scorelaufu czasowego, bo nigdy nie potrafię sobie dobrać trasy do czasu i albo wracam za szybko, albo się spóźniam. No to olałam klasyfikację.
Już na dzień dobry minutową stratę otrzymałam w bonusie wraz z mapą, bo stacja bazowa startu leżała przy wydawaniu map i bez mojej wiedzy rozpoczęła mi naliczanie czasu. A tu jeszcze trzeba było mapę spakować do koszulki, rozebrać się z wierzchnich warstw, ogarnąć emocjonalnie i dopiero ruszać. Mi to akurat niespecjalnie robiło, ale słyszałam, że inni nie byli zachwyceni kiedy im czas niespodziewanie ruszył. 
 
Kurna, co teraz???
 
Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że nie muszę zaliczać punktów w określonej kolejności i odruchowo ruszyłam na jedynkę. Potrzebna mi ta jedynka była jak dziura w moście, szczególnie, że nie mogłam jej namierzyć. Może i dlatego, że mapa była w innej skali niż się spodziewałam. Szukałam jej do spółki z Jackiem, który wystartował chwilę przede mną, ale w końcu się poddałam i postanowiłam wziąć czwórkę, bo była w miarę blisko i wyglądała na łatwą do namierzenia. W międzyczasie zorientowałam się, że nie włączyłam zegarka i chwilę znowu mi zeszło na walce z nim, szczególnie, że skubaniec nie mógł namierzyć satelity. Czwórkę zgarnęłam łatwo i z przykrością skonstatowałam, że warta jest tylko jeden punkcik. Trzeba było ruszyć gdzieś dalej. Wybrałam ósemkę, bo można było do niej dobiec drogą i wyglądała na prostą, no i była warta już 2 punkty. Trzymając się dalej drogi zaliczyłam dwunastkę za 3 punkty, a potem piętnastkę za 4. Nie bardzo wiedziałam co robić dalej. W pierwszej chwili chciałam pobiec na wschód, ale zniechęciły mnie duże niebieskie obszary, bo a nóż widelec rzeczywiście będzie tam mokro... Nie, wschód nie był dobry. Postanowiłam więc zaszaleć i wziąć osiemnastkę za 5 punktów.  Tak mi się trochę zaczęło wydawać, że w limicie to raczej się nie zmieszczę biegnąc tak daleko, ale co tam limity - nikt mnie nie będzie żadnymi limitami ograniczał. A poza tym nie popatrzyłam na zegarek ruszając, więc i tak nie wiedziałam dokładnie ile czasu już zużyłam.
Po osiemnastce planowałam wziąć czternastkę, ale nie azymutem, tylko wygodnie ścieżkami i drogą. Rezygnacja z azymutu była moją najmądrzejszą decyzją tego dnia, bo ktoś przestawił punkt i stał tuż przy drodze, którą biegłam. Co prawda byłam z lekka zszokowana widząc czternastkę w tym miejscu, bo chyba nawet najgłupsza jełopa nie ustawiłaby punktu tak idiotycznie w stosunku do tego, co miałam na mapie, no ale skoro był, kod się zgadzał, to podbiłam i poleciałam dalej. W zasadzie to powinnam już biec jak najszybciej na metę, ale po drodze zaliczyłam jeszcze jedenastkę, a przed siódemką ledwo się powstrzymałam. Kawałeczek przed metą jeszcze mignął mi w lesie jakiś lampion, a ponieważ mogła to być tylko jedynka, więc postanowiłam jej nie odpuścić, szczególnie, że miałam z nią porachunki z początku trasy. Spod jedynki było już widać bazę, więc do mety było blisko. 
Po sczytaniu czipa okazało się, że przekroczyłam i limit 45-minutowy i 60-minutowy, ale kij mu w oko, hak mu w smak - fajnie było, to zostałam ciut dłużej. Gdybym wiedziała, że Tomek nie wystartował zaraz po mnie i muszę na niego czekać, to pewnie jeszcze dłużej zabawiłabym w lesie.

Po biegu.
 
Po części biegowej przewidziane były jeszcze inne atrakcje - ognisko, rzut jajem, podsumowanie sezonu w BnO, ciasto, kiełbasa i te sprawy. Niestety, musielibyśmy na to wszystko czekać ponad godzinę, a nie bardzo mieliśmy czas, więc wszystko nas ominęło. Może następnym razem...


Początek trasy dorysowany tak mniej więcej - pewno bardziej błądziłam szukając jedynki.

niedziela, 6 listopada 2022

Wesoły Helloween

Kiedyś już pisałem, że z orientacji najbardziej lubię rogaining. Nie dość, że można się umęczyć, to ciągle trzeba myśleć i układać strategię. Układać i na bieżąco modyfikować, a bo to teren nie zgadza się z przewidywaniami, albo nasze siły są inne niż się myślało. 

Biuro zawodów - wiaty w Wesołej

W poniedziałek halloweenowy nadszedł czas na dwugodzinny nocny rogainig – oczywiście o nazwie (jak można się domyślić) Halloween-O. Wesoła, wiaty przy urzędzie dzielnicy. Miejsce znane zarówno z WesolInO, ZPKów i innych imprez. Raczej kameralnie – choć tras do wyboru 4 (2 sportowe i dwie turystyczne). Start po zmroku, czyli gdzieś od 17:30. Ja postanowiłem ruszyć dość wcześnie, bo w planach miałem jeszcze poniedziałkowe bieganie z Rembertów Team. 

Na starcie czekała nas pewna pułapka. Nie wiem kto projektował te wiaty, ale co chwila ktoś przydzwaniał głową w daszek znajdujący się na dość absurdalnej wysokości – właśnie takiej by nabić sobie guza. Ciekawe czy ktoś zliczał osoby poszkodowane? Znam te wiaty i udało mi się uniknąć przyjemności zderzenia z daszkiem. 

Ja i morderczy daszek;-)

Chwila przygotowań i ruszyłem. Najbardziej wartościowe punkty w czterech rogach mapy (dwustronnej). Największe zagęszczenie punktów na wschodzie i południu. Fragment na północnym zachodzie „odseparowany” od reszty lasów. Chwila szybkiego zmóżdżenia i decyduję – zaczynam od północnego zachodu. Czemu tam? Bo tak się nastawiłem przed startem. Pewno gdybym dobrze pogłówkował, mógłbym ominąć PK 11, ale takie punkty są dobre „na wejście w mapę”. 

Przy PK 11 światełka – tych z tras turystyczny i jakaś konkurencja. Przy PK 52 śmiga mi Marcin Krasuski, ale on ma prawo śmigać;-) 

Dobrze, że lampiony mają odblaski i są dobrze widoczne z daleka, bo azymut mnie troszkę znosi raz w prawo, raz w lewo. 

Przy pierwszej siódemce (PK 73) daję ciała. Za wcześnie szukam lampionu. W nocy łatwo przeoczyć właściwy zakręt ścieżki i szukać nie tam, gdzie trzeba. 

Z PK 54 postanawiam biec na PK 32. Nie podoba mi się ścieżka, którą biegnę – pamiętam, że mapa tam nie oddaje dobrze wszystkich ścieżek. Zbiegam ze ścieżki w dół, trochę na azymut, trochę na wyczucie. Powinno być ogrodzenie, wydaje mi się, że już je minąłem. Jest droga, skrzyżowanie w literkę T, szukam dołku z lampionem. Lipa. Nie ma dołka, a tym bardziej nie ma lampionu. Chwila myślenia – wiem gdzie jestem. Znacząco za wcześnie! Nie opłaca mi się lecieć na PK 32 – lecę dalej na PK 63. 

Potem już bez przygód zawracam w stronę startu po PK 22 i PK 51. Pewno mógłbym je brać pod koniec, ale liczę, że uda się wrócić z ostatniego wycinka bardziej na północ. 

PK 23, 53, 62…. Warto jeszcze w drodze na drugą siódemkę, zgarnąć PK 42. Najkrótsza droga – pomiędzy dwoma terenami zabudowanymi i ogrodzonymi. Wbiegam… niestety mapa sobie, a teren sobie. W rzeczywistości obie zabudowane enklawy połączyły się i ogrodziły siatką. Pewno bym forsował siatkę górą, ale groźnie szczekający pies mnie zniechęca. Wracam i naokoło lecę do PK 42. 

Za chwilę mam drugą siódemkę. Niedaleko jest trzecia. Przez PK 24, drogą gdzie biegamy czwartkowe trialowe górki, lecę na PK 65. Trochę nieoptymalnie, bo nie dostrzegłem ścieżki prowadzącą pod wydmą, ale za to lepszą, szerszą drogą. 

Czas zaczyna się kończyć – postanawiam jeszcze lecieć na PK 72. Po drodze mijam jakieś żądne wrażeń dzieciaki włóczące się w halloween po ciemnym lesie. Zostało jeszcze 27 minut do końca i robię kolejnego babola. Szukam PK 72 ścieżkę za wcześnie. Prawie 5 minut w plecy. Gdy wybiegam z PK 72 zostaje mi 20 minut i 2 km w linii prostej do mety. Gdybym chciał lecieć na ostatnią siódemkę, to wyszłoby prawie 4 km. Nie da rady! Wracam więc bezpiecznie do mety przez PK 33, obok podbitych wcześniej PK 23 i 51. Mam zapas ok. 4 minut. 

Karta startowa

Pewno dałbym radę podbić jeszcze PK 12, ale byłoby to na styk z czasem. Gdyby nie te wpadki przy siódemkach i przy PK 32 miałbym dodatkowe 10-15 minut czasu i na pewno wynik byłby lepszy. Ale Orientacja to walka z błędami. Gdyby ich nie było, było by nudno – ot, takie zwykłe bieganie;-)