czwartek, 28 stycznia 2021

Dystans Stołeczny 8, czyli jak mnie wkręcili na maksa.

Na ósmy etap Dystansu Stołecznego zapisałam się tak z rozpędu, no bo przecież to Dystans. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że biegać będziemy po ciemku i nie po parku, tylko po najprawdziwszym lesie. A w lesie to wiadomo - wilcze doły, krwiożercze bestie, partyzanci i nie wiadomo co jeszcze. Jednym słowem - niebezpiecznie. Nie lubię, boję się i unikam jak mogę, a tymczasem tak się dałam wkręcić. Już od południa miałam palpitacje serca i nadczynność żołądka i liczyłam na kolejne przypadłości, które w pełni tłumaczyły by moją rezygnację z zawodów. Jak na złość po południu polepszyło mi się, no to pojechałam.
Nad lampionem startowym stałam i stałam i nie mogłam się przemóc, żeby się odbić. Przepuszczałam kolejne osoby i wciąż nie byłam gotowa zmierzyć się z ciemnością. 
 
To biec or not to biec?
 
Dopiero wobec realnej groźby, że wystartuję ostatnia i nikogo już nie będzie w lesie, ruszyłam. I od razu głupio. Zamiast pobiec drogą, ja oczywiście wlazłam w największe krzaki, przebiłam się przez gęstwinę i.... wróciłam na drogę, z której tak ochoczo zeszłam. Dobiegłam do ostatniego skrzyżowania przed punktem, ustawiłam azymut, weszłam w las i... za nic nie mogłam znaleźć lampionu. Widziałam światełka wielu osób, ale w żaden sposób nie naprowadzały mnie one na punkt, bo były praktycznie z każdej strony. Wydawało mi się, że błąkam się tam już z pół godziny i coraz bardziej byłam skłonna poddać się i wrócić na start. Nawet zaczęłam już podążać w kierunku parkingu, ale jakiś litościwy człowiek pokazał mi gdzie mniej więcej iść i o dziwo, po chwili natknęłam się na lampion. Uffff.....
 
Najtrudniejszy był początek.
 
Skoro się udało, to postanowiłam iść dalej. Punkty 2, 3 i 4 były blisko startu i w każdej chwili mogłam zrezygnować. Dwójka weszła gładko, co mnie trochę podniosło na duchu. Dookoła wciąż pojawiały się światełka, więc czułam się w miarę bezpiecznie. Szkoda tylko, że tak krótko, bo w drodze na trójkę zauważyłam, że jestem zupełnie sama i nawet się zastanawiałam, czy aby na pewno idę w dobrym kierunku. Mapa mówiła, że w dobrym. Punkt miał być w samym środku sporej zieloności, nie było więc szans, że zobaczę go z daleka. Przedzierałam się więc, rozpaczliwie szukając wzrokiem jakiegokolwiek światełka, ale nic. I nagle zobaczyłam lampion. Tak znienacka. Jak ja się ucieszyłam! Kawałek za lampionem pojawiło się pierwsze światełko. To Karolina, która na mój widok ucieszyła się nie mniej, niż ja na jej. 
W drodze na czwórkę pomyliły mi się skrzyżowania Przedarłam się (wciąż ten młodnik) do pierwszego i nie wiem skąd ubzdurało mi się, że jestem przy drugim i dalej trzeba już na azymut. Dziwiło mnie tylko to, że wszyscy inni zawodnicy (którzy nagle pojawili się na drodze) lecą w innym kierunku niż ja. Twardo jednak ruszyłam po swojemu. Na szczęście nieprzychylny człowiekowi teren powstrzymał mnie na tyle długo, że zdążyłam ogarnąć te skrzyżowania i czym prędzej pobiec na właściwe. Oczywiście w międzyczasie wszystkie światełka już zdążyły zniknąć z pola widzenia. Tłum, który przeszedł przede mną, wydeptał mi ścieżkę, która choć mało widoczna po ciemku, ale doprowadziła mnie na punkt.
Na piątkę był dluuugi przebieg. Najpierw kawałek przyjemnym lasem (o ile w nocy las może być przyjemny) a potem teren tak kijowy, że bałam się czy nóg nie połamię, albo nie powyrywam z d.... (jak na grzybobraniu) przy skakaniu z bruzdy na bruzdę. Odetchnęłam dopiero na drodze. Jeszcze tylko musiałam znaleźć skrzyżowanie, z którego planowałam się namierzyć, a z którego zniosło mnie w lewo i potem już z górki. To znaczy w przenośni, bo w terenie to akurat zaczął się teren z górkami i obniżeniami. 
Do szóstki niemal po linii prostej. Bardzo prawdopodobne, że i tam trafiłam na wydeptaną ścieżkę, choć akurat chodzenie po prostej na ogół nieźle mi wychodzi. Do siódemki leciałam za jakimś światełkiem, ale ponieważ przebieg był długi, to oczywiście nie byłam w stanie nadążyć. Trochę po śladach, ale głównie wpatrując się w kompas, jakoś trafiłam.  Między siódemką a ósemką był dość wysoki wał ziemny. Jasne - można było go obejść, nawet daleko nie było, ale czy ja tam byłam dla przyjemności?  I co? Głupiego wału nie pokonam. Oczywiście, że poszłam po kresce, trafiając idealnie na punkt. 
 
Na skróty.
 
Nie powiem, z lekka się nawet rozochociłam i przestałam myśleć o dzikich zwierzętach i partyzantach. Przypomniało mi się o nich w młodniku, przy dziesiątce, bo przyszło mi do głowy, że młodnik to idealna kryjówka dla dzików, wilków i tygrysów szablozębnych.  Miałam wątpliwości czy lepiej skradać się cichutko, czy wręcz przeciwnie iść z pieśnią na ustach, żeby przepłoszyć ewentualnego napastnika. Przy moich zdolnościach wokalnych to nawet miałoby sens. Tak sobie rozmyślałam, zamiast porządnie nawigować i w efekcie punkt mi się zgubił w tym młodniku, a raczej w ogóle nie znalazł.. Dopiero jak trafiłam na rowek, to wiedziałam w którą stronę iść. Przy punkcie spotkałam Krzysztofa i bardzo się ucieszyłam, że to on, a nie na przykład dzik i że nie muszę śpiewać. I tak bym przecież z przerażenia nie wydobyła z siebie żadnego innego dźwięku jak tylko: aaaaaaaa!!!!!!
Jedenastka, dwunastka i trzynastka były o tyle łatwe, że znowu pojawiły się światełka wskazujące kierunek, a i niezłe inostrady były już wydeptane do tej pory.  Na drodze przed czternastką znowu spotkałam Karolinę, z lekka nie wiedzącą gdzie jest i w ogóle mającą latarkowe przygody na trasie. Jak dobrze, że moja czołówka działała bez zarzutu.
W sumie na piętnastce to już trochę odetchnęłam z ulgą, bo szesnastka miała być przy znanym mi płocie, siedemnastka nad jeziorem, czyli oba punkty łatwe i nie do przeoczenia, a potem to już blisko do mety, a jak blisko, to wiadomo, że jakoś to będzie. I faktycznie - jakoś to było. Nawet nie przeszkadzał mi brak światełek w okolicy (bo przecież wszyscy byli już na mecie), bo byłam pewna, że dam radę.  Oczywiście w lesie byłam tak długo, że Tomek dawno ukończył swoją dłuższą trasę i czekał na mnie przy lampionie metowym. 
 
Na mecie

Wkroczyłam dumna i blada, bo oto chyba pierwszy raz w życiu samiusieńka, po ciemku, w groźnym terenie pokonałam cały dystans, znalazłam wszystkie punkty i cała i zdrowa (przynajmniej na ciele) wróciłam na metę. Jakiś medal mi się należy za odwagę, czy chociaż dyplom, czy co...

I na koniec fotka rodzinna.

środa, 27 stycznia 2021

WM Tour 1 Malcanów z morsowaniem w tle.

Wbrew pozorom w niedzielę wcale nie odpoczywaliśmy po choszczówkowym bieganiu, tylko pojechaliśmy do Malcanowa na pierwszy trening przed WM Tour. Pogoda co prawda zupełnie nie zachęcała, bo padało, ale jak się już zapisaliśmy, to jechać trzeba. Agata w ten weekend całkowicie odmówiła współpracy, więc dla zachowania tradycji, że raz w weekend przyjeżdżamy we trójkę, po drodze zgarnęliśmy Basię i ekipa była w komplecie.

 Idziemy do bazy zawodów.

W Malcanowie okazało się, że przy jeziorku, gdzie mieliśmy bazę zawodów, jest wielki tłum, bo oprócz nas przyjechała grupa morsów oraz zwykli spacerowicze. Co popatrzyłam na tych wariatów w przerębli, to robiło mi się coraz zimniej i jednocześnie coraz bardziej cieszyłam się, że u mnie szaleństwo poszło w BnO, a nie w morsowanie.

 
Ci co wychodzili z wody, wyglądali patriotycznie - od góry biali, od dołu czerwoni:-)

Sprawnie ogarnęliśmy biuro i pobranie map i czym prędzej ruszyliśmy na start. Wciąż padało, więc trzeba było jak najszybciej pobiec, żeby się rozgrzać.

 Start!
Na jedynkę zachowawczo pobiegłam drogami, żeby przynajmniej buty mieć jeszcze przez chwilę suche. Zresztą wcale dużo nie nadkładałam i myślę, że większość osób wybrała taki wariant. Dwójka była dość daleko. Najpierw ruszyłam na azymut, a potem wstrzeliłam się w jedną z kilkunastu ścieżek biegnących w słusznym kierunku, ale żeby nie było za łatwo, każda z nich przywalona była ściętymi gałęziami. Do dziś bolą mnie nogi od podnoszenia kolan prawie pod brodę. 
Trójka i czwórka były już na wydmie, ale jeszcze dawałam radę biec. W międzyczasie deszcz zelżał, las zrobił się przyjemniejszy, bez gałęzi pod nogami. Przy piątce spotkałam Tomka, a po chwili nadbiegła też Basia.

Na piątce
Z piątki na szóstkę w sumie mogłam pobiec wygodnie ścieżkami, ale nawet mi to nie przyszło do głowy. Mam już wyrobiony odruch, że najpierw ustawiam kompas, potem biegnę, a potem ewentualnie patrzę czy to ma sens. Nawet jak nie ma, to i tak już dalej biegnę. Fakt, że na azymut było krócej, ale czy szybciej? Nie wiem.
Kolejne punkty bezwzględnie były już azymutowe, ale łatwe i nie miałam żadnych trudności z trafieniem. Drobny problem miałam z trzynastką, bo trochę zniosło mnie w prawo, a ślepota nie doczytałam z mapy, że lampion będzie na najwyższym wzniesieniu i łaziłam dookoła. W końcu poszłam do skrzyżowania żeby się prawidłowo namierzyć i to rozwiązało problem.
Między trzynastką a czternastką znowu spotkałam Tomka, ale biegł na inny punkt niż ja.
Przy szesnastce nie zauważyłam karpy i przebiegłam obok, ale bo też tam były takie ilości gałęzi na ziemi, że malutka, niepozorna karpa wcale nie rzucała się w oczy. I lampion jakoś tak był ukryty i nie świecił po oczach z daleka. Pewnie dłużej zabawiłabym na szesnastce, gdyby nie inni zawodnicy, którzy też mieli ten punkt i swoją obecnością wskazali mi miejsce.
Reszta punktów weszła bezproblemowo, szczególnie, że inostrady były już bardzo wyraźne, a i tłum ludzi powoli podążał w stronę mety.

 Tradycyjne metowa fotka:-)

Żeby nie wredna pogoda to byłby całkiem fajny wypad do lasu, ale z drugiej strony co spojrzałam na morsów w przerębli, to od razu miałam pewność, że to BYŁ FAJNY WYPAD DO LASU :-) Jak to punkt widzenia zależy od miejsca marznięcia.


poniedziałek, 25 stycznia 2021

Dystans Stołeczny 7, czyli klątwa Choszczówki

Nie znoszę Choszczówki! Ile razy tam biegam, to zawsze coś musi pójść nie tak. Dlatego w sobotę pojechałam tam tylko i wyłącznie z sympatii do Dystansu Stołecznego, który pokochałam od pierwszego etapu miłością bezwarunkową. Dodatkowo byłam ciekawa nowej formuły: sztafety jednoosobowej. Co prawda kilka lat temu biegłam coś takiego w Kielcach, ale to było dawno temu i nieprawda:-)

 Sprawdzamy co to za lampiony wiszą w okolicy biura.

Start miał być tym razem masowy, choć dla każdej kategorii odrębny. Organizator twierdził, że każdy będzie miał inny wariant dlatego mapy były podpisane, co przy okazji jest fajną pamiątką. Start był kawałek oddalony od bazy zawodów i dodatkowo utajniony. Znaleźliśmy tylko lampiony clear i check i nic więcej. Staliśmy więc całą grupą jak te sieroty i dopiero Karol zawołał nas w miejsce gdzie leżały mapy.

Każdy ustawia się nad swoją mapą.

Staaaart!

Pierwszy punkt jeszcze mieliśmy wspólny, ale że jestem jełopa, to zamiast od razu lecieć za wszystkimi, podbiegłam do lampionu oznaczającego trójkącik na mapie (niektórzy pominęli ten punkt programu), pracowicie ustawiłam kompas i dopiero ruszyłam od razu zapewniając sobie ostatnią pozycję. Ponieważ wciąż było pod górę i do tego ślisko, to nawet nie miałam jak kogokolwiek przegonić.
Dwójka była blisko, ale za to na zboczu, zbocze śliskie, więc do lampionu schodziłam powolutku i ostrożnie. Udało się nie zjechać na dół.
No, a potem zaczęła się już klątwa Choszczówki. Ustawiłam azymut i ruszyłam na trójkę. Szłam, szłam, szłam i doszłam do lampionu, tylko nie swojego. Wiedziałam, że mój musi być gdzieś o rzut beretem, postanowiłam pokręcić się po okolicy, bo może rzuci się w oczy. No, nie rzucił. Wróciłam w okolice dwójki, ale nie podchodząc do lampionu. Namierzyłam się od nowa i... trafiłam w to samo miejsce. Prawdę mówiąc nawet się za bardzo nie zdziwiłam, przecież to Choszczówka, więc nie może się udać. Znowu połaziłam po okolicy i nawet przez myśl przemknęło mi, że to nie ma sensu i lepiej wrócić do samochodu, posiedzieć, poczekać na Tomka. W końcu od startu minęło już tyle czasu, że za chwilę powinnam zacząć spotykać tych, którzy zaczynają drugą pętlę. Przynajmniej takie miałam odczucia. Tymczasem wokół zaroiło się od Chojraków. którzy startowali 15 minut po nas. Zebrałam się w sobie i postanowiłam ćwiczyć cierpliwość i konsekwencję. Czyli wróciłam na dwójkę (choć prawdę mówiąc byłam już tak skołowana, że ledwo do niej trafiłam) i namierzyłam się po raz trzeci. Dokładnie tak samo jak poprzednio. Z tą drobną różnicą, że tym razem trafiłam we właściwe miejsce.  No i czy można to jakoś logicznie wytłumaczyć?

Szesnaście minut spędzone na poszukiwaniu trójki.
 
Na czwórce spotkałam Tomka, więc mam pamiątkową fotkę, a i raźniej na duszy mi się zrobiło.

PK 4

Na czwórce byłam już tak umęczona, że wizja wdrapywania się na wydmę była dla mnie przerażająca, postanowiłam więc do piątki pobiec asfaltem i dopiero dalej wbić się w las. W sumie to nawet chyba był lepszy wariant, a najważniejsze, że skuteczny.
Od piątki cały czas biegło przede mną jakieś dziewczę mające najwyraźniej identyczny układ punktów. Trochę mnie to deprymowało, bo człowiek tak z automatu zaczyna podążać tropem, a w każdej chwili punkty mogły się nam rozejść. Przed ósemką moja towarzyszka schyliła się, żeby zawiązać buta, a kiedy wstała, nie pamiętała z jakiego punktu na jaki biegnie. Czyżby i ją dopadła klątwa Choszczówki? Usiłowałam jej pokazać na mapie gdzie jesteśmy i gdzie mamy dojść, co było o tyle utrudnione, że z uporem maniaka usiłowałyśmy zlokalizować się na mapie drugiej, zamiast pierwszej. W końcu spłynęło olśnienie. Teraz dla odmiany to ja się zdekoncentrowałam i... ruszyłam w przeciwnym kierunku. Po chwili widząc, że koleżanka biegnie gdzie indziej, zastanowiłam się, która z nas ma racje i zawróciłam.

 Chwila dekoncentracji.
 
Kolejną głupotę zrobiłam w okolicy jedenastki. Punkt podbiłam i ruszyłam na dwunastkę. Przedarłam się przez gęstsze zarośla (wiadomo - azymut rzecz święta) i natknęłam się na kolejny lampion. Oczywiście nie mogła być to dwunastka, bo miała być dużo dalej, ale tak jakoś stanęłam nad lampionem i zgłupiałam. Ktoś z Chojraków widząc, że zawiesiłam się, pokazał mi na mapie gdzie jestem. 
- O, to mój punkt jest po drugiej stronie gęstwiny! - ucieszyłam się i wróciłam na jedenastkę. Po co? Też bym chciała wiedzieć. Nawet się nie zezłościłam, bo bardziej chciało mi się śmiać z samej siebie.
 

Jedenastkę zaliczyłam dwa razy.
 
Dalsza część trasy, z nieznanej mi przyczyny, poszła jak z płatka i bezproblemowo udało się mi dotrzeć do końca pierwszej mapy. W międzyczasie pogoda zaczęła się pogarszać, zaczęło padać, a moje buty były całkowicie przemoczone. Bliskość ostatecznej mety tak bardzo kusiła... Postanowiłam jednak być twarda i nie poddać się. Mój pech chyba uznał, że dość już mi namieszał i zaczął odpuszczać. Na kolejne punkty trafiałam już bez żadnych przygód, choć może częściowo była to też zasługa wydeptanych w śniegu ścieżek. Ale wybranie właściwej ścieżki też w sumie jest swego rodzaju sztuką, nieprawdaż? 
Od połowy drugiej pętli byłam już kompletnie przemarznięta, nóg nie czułam wcale i co chwilę pojawiała mi się myśl, żeby odpuścić i najkrótszą drogą wrócić na metę. Ale nie poddałam się! Zaliczyłam wszystko co było do zaliczenia i choć zajęło mi to ponad dwie godziny, to i tak nie byłam ostatnia. Tylko przedostatnia:-)) Dużo osób z mojej trasy pominęło punkty - nie wiem czy przypadkiem, czy celowo.
Na mecie od piętnastu minut czekał Tomek, który startował później i na dłuższej trasie, a i tak się wyrobił szybciej niż ja.

Ukochana meta!
 
Na mecie skończyła się już gorąca herbata więc musiałam zadowolić się zimną wodą, ale ostało się jeszcze kilka ciastek, więc skorzystałam. W końcu przez dwie godziny to trochę tych kalorii wytłukłam.
Byłam głodna, przemarznięta, zdołowana swoimi osiągnięciami i w sumie jedyną satysfakcją był fakt, że się nie poddałam.
Z Choszczówką nadal mam na pieńku!

czwartek, 21 stycznia 2021

ZZK - Nieporęt - Mroźna Strzelnica

Ja coś pisałam, że w sobotę było zimno? Nie, nooo.... W porównaniu do niedzieli, to było wręcz gorąco. Kiedy w niedzielny poranek mój termometr pokazał temperaturę bliską -20 stopni, miałam poważne wątpliwości, czy Agata z nami pojedzie. Bo, że my pojedziemy, no to chyba jasne. A jednak! 
Tym razem nie zastanawiałam się długo co na siebie włożyć - to samo co w sobotę, tylko buffa na szyję zmieniłam na inny, bo poprzedni nie pasował mi kolorystycznie do zamka w softshela. No wiecie - co nie dobiegam, to muszę dowyglądać, więc trzeba dbać o takie szczegóły:-)
 
Wreszcie ktoś pomyślał o przechowywaniu kluczyków do samochodów!

Na start zbieraliśmy się szybko, bo zimno, ale i tak zanim doszliśmy do lampionu z clearem, Agata stwierdziła, że już przemarzła. No, nie powiem, mi też nie było gorąco.

Szybko na start!

Ruchy! Ruchy!
 
Ja na swojej trasie miałam tylko 11 punktów, ale aż 4,5 km. Aż w stosunku do ilości punktów, bo 4,5 km to bardzo fajna odległość.
Punkt pierwszy był blisko, tuż przy ogrodzeniu strzelnicy, ale i tak zanim tam dobiegłam, czułam, że kciuk przymarzł mi do kompasu, a czip do palca wskazującego.
Do dwójki biegiem wzdłuż ogrodzenia, a na czwartym skrzyżowaniu odbić w prawo. Pomniejszych skrzyżowań nie było widać za bardzo, ale to, od którego miałam odbić było duże i charakterystyczne. Poszło dobrze.
Do trójki był najdłuższy przebieg, ale ponad połowę odległości można było pokonać dużymi, wygodnymi przecinkami, a więc w miarę szybko. Wreszcie udało mi się rozgrzać! Do tego stopnia, że nawet nieco rozsunęłam zamek w softshelu, żeby się nie zapocić.
Nawigacyjnie szło wyjątkowo dobrze. Na kolejne punkty leciałam jak po sznurku, chwilami wręcz niemal po prostej. Eh, żebym tak jeszcze potrafiła szybciej biegać. Albo w ogóle biegać pod górkę. 
Tak gdzieś za połową trasy, kiedy kto chciał już mnie wyprzedził, w lesie były już wydeptane inostrady. Wystarczyło tylko pilnować czy biegnie się po dobrej i podejrzewam, że większość osób ma identyczne warianty przebiegu. Ale w sumie jeśli ktoś przede mną biegł dobrze, to dlaczego dla zasady miałabym biec jakoś naokoło, czy co, żeby nie po śladzie? No i pomna sobotniego zniknięcia w dziurze, wolałam trzymać się przetestowanych szlaków:-). Ostatecznie w niedzielę wyzwaniem nie była trasa, tylko temperatura.
Na mecie czekała już przemarznięta Agata, a Tomek wciąż biegał. Chciałyśmy schować się do samochodu, a tu niespodzianka - autko odmówiło współpracy i nie chciało nas wpuścić. Próby otworzenia z kluczyka  zakończyły się włączeniem alarmu. Tak szybko zamykałam drzwi, że zapomniałam złapać kurtki, a drugi raz nie miałam odwagi otwierać. I tym sposobem czekałyśmy na Tomka marznąc i martwiąc się, czy uda się wrócić do domu.

Próbujemy rozgrzać się rozmową.

Swoją trasę pokonałam w godzinę z maleńkim hakiem, a rekordzistka aż w dwie godziny. Ależ ona musiała zmarznąć! Tym razem lepiej było krócej być na trasie, niż mieć dobry przelicznik opłaty za czas zabawy:-)

Taka miła traska.

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Rogaining - podejście drugie, czyli Dystans Stołeczny inaczej.

Rozszalały się te Dystanse Stołeczne na całego - dopiero co we środę walczyliśmy o przetrwanie w Parku Moczydło, a tu już w sobotę organizatorzy zaprosili nas do Białobrzegów na rogaining. Pamiętacie jak mnie poprzedni (mój pierwszy w życiu) rogaining zirytował? No, to teraz przyjęłam całkiem inną strategię. Zapisałam się na najdłuższą trasę, bo godzina to akurat odpowiedni czas żeby się wybiegać i postanowiłam, że nic, ale to nic nie będę przejmować się tym limitem. Będę biegać dotąd, aż mi się znudzi, to znaczy aż się zmęczę. Jak się uda biegać godzinę to fajnie, a jak dłużej, to jeszcze lepiej. Krócej w ogóle nie brałam pod uwagę. Dobre rady dawane mi przez Tomka podczas dojazdu starannie puszczałam mimo uszu i pilnowałam się, żeby przypadkiem nic z nich nie zapamiętać. Jak bunt, to bunt!
Na sobotę zapowiadano pierwszy mróz tej zimy i mieliśmy straszny dylemat, co na siebie włożyć. Najpierw planowaliśmy: wszystko, ale potem zaczęliśmy eliminować kolejne warstwy, poczynając od kurtek puchowych, a na czapkach uszankach kończąc.
Zaparkowaliśmy dość daleko od startu, bo nie bardzo było gdzie, więc biegnąc na start od razu zaliczyliśmy rozgrzewkę:-)
 
Radośnie biegniemy na start.

Tym razem map nie dostawaliśmy wcześniej, a dodatkowym warunkiem był start w przeciągu trzech minut od wyczyszczenia czipa. Kto się guzdrał na starcie, tego czekała straszna kara!:-) No to się nie guzdrałam, tylko wzięłam i ruszyłam.

Clear.

Dookoła piękna zima.
 
Tuż przed ruszeniem Tomkowi udało się wsączyć mi w uszy nieco niechcianych rad i w efekcie porzucając PK 33 i 32 od razu pobiegłam na 31, żeby z niego dostać się do 50. Punkty w sumie były łatwe, chwilami dawało się korzystać ze ścieżek, a widoki zapierały dech w piersi. I wcale nie było zimno. No, może przez kilka pierwszych metrów, potem już musiałam rozpiąć softshela. 
Między 62 a 49 przydarzyło mi się zniknięcie. Biegnę sobie biegnę, nagle patrzę, a mnie nigdzie nie ma. Rozglądam się, patrzę, a ja leżę pół metra pod ziemią, w dole i tylko mi nogi wystają. Pułapka tak była zamaskowana gałązkami i śniegiem, że nic nie zauważyłam. 2D (d..a i duma) nawet mi nie ucierpiało, bo było miękko i nikt nie widział (chyba).
Tomek, który wystartował tuż po mnie, oczywiście szybko zniknął mi z oczu, zaraz za PK 31 i spotkaliśmy się dopiero przy PK 65., który trochę mu się schował, bo za wcześnie go szukał. 65 był moim dziewiątym punktem, Tomek w międzyczasie obleciał ich znacznie więcej. Tomek znowu zalał mnie dobrymi rady i z jednej to nawet postanowiłam skorzystać. Brzmiała ona: zacznij iść w stronę mety zbierając co się da po drodze. Skorzystałam tylko i wyłącznie dlatego, że rada była zbieżna z moim poczuciem zmęczenia, żeby sobie nikt nie myślał! Na zegarek planowo nie patrzyłam i nie miałam pojęcia jak tam mój limit czasu. 
Zebrałam kolejno 58, 43, 37, zawahałam się nad 36, ale odpuściłam i poleciałam prosto na 35, a gdyby nie trudny teren między 35 a 34, to i ten bym wzięła, ale już mi się chciało łazić po bruzdach i dołach. Jeszcze tylko dobieg na metę, gdzie mocno przyspieszyłam zdopingowana przeganiającym mnie Piotrkiem (oczywiście, że nie nadążyłam za nim) i wiecie co się okazało? Wyrobiłam się w godzinę i minutę. Da się ogarnąć ten rogaining, tylko nie należy patrzyć na zegarek. To tak, jeśli ktoś potrzebuje dobrej rady:-)

W kolejce do sczytania się (fot. Andrzej K.)

Na Tomka musiałam poczekać chyba z dziesięć minut, bo postanowił polecieć na najdalsze punkty nie patrząc na limit czasu (moja szkoła!). Okazało się, że punkty były tak wycenione, że w ogóle nie opłacało się wracać w limicie, tylko zbierać do upadłego co się da. Nooo, widzę, że organizatorzy podążają moim tokiem myślenia - limity to samo zuo!

piątek, 15 stycznia 2021

Dystans Stołeczny 5, czyli jak zabawa jest dobra, to musi długo trwać.

Piąty etap Dystansu Stołecznego poza tym, że miał odbyć się wieczorem, nie zapowiadał się szczególnie groźnie, bo Park Moczydło jest zasadniczo ucywilizowany dużo bardziej niż Park Młociński, z którym ostatnio toczę nierówne boje. I tak było do momentu, kiedy spadł śnieg. Dużo śniegu. To całkowicie zmieniło postać rzeczy, bo w parku jest spora górka i są skarpy. Skarpy miałam już "przyjemność" zaliczyć w bardzo błotnisty dzień i nie spodziewałam się żeby na śniegu miało być łatwiej. Co najwyżej bardziej czysto.
Pierwszym napotkanym problemem było zaparkowanie. Okazało się, że górka przyciągnęła amatorów saneczkarstwa z połowy Warszawy i na okolicznych uliczkach szpilki nie dawało się wetknąć, a co dopiero samochód. W końcu jednak udało się. Ufff. Jeszcze tylko należało znaleźć bazę zawodów, pobrać mapę i w drogę! Ponieważ ten etap przewidziany był jako sprint, to trasy były króciutkie. Wzięłam więc i przechytrzyłam organizatorów i zapisałam się na Chojraka, a nie jak zwykle na Wkręconego. O, taka jestem. Ci mi się zabawa ma marnować?
Zaczęło się spokojnie - cywilizowane alejki, trawniczki, nieliczne drzewa. Zasadniczo nie było żadnych problemów z trafieniem, jedynie lampiony były nie dość, że pochowane za drzewami (patrząc z kierunku nadbiegania), to jeszcze małe i nie rzucające się w oczy, mimo jakiś tam świecących elementów. Gdzieś kolo szóstki czy siódemki dogonił mnie Tomek, który startował chwilę po mnie i jeszcze nawet przed dziewiątką widziałam jego plecy.  Na dziewiątce doznałam jakiegoś zaćmienia i zamiast na dziesiątkę zaczęłam przedzierać się do jedenastki. Przez największe krzaki jakie były w okolicy oczywiście.  Szłam na jedenastkę, ale w głowie miałam jednak zakodowane, że mam wziąć dziesiątkę i kiedy kod nie chciał mi się zgodzić, dopiero uprzytomniłam sobie jaką głupotę robię. Kiedy już ogarnęłam i dziesiątkę i jedenastkę, zaczęły się pierwsze "schody", czyli słynne serpentyny z żywopłotami stanowiącymi barierę nie do pokonania. Czy tak całkiem nie do pokonania to okazało się już po chwili. Co chwilę z krzaków sterczały jakieś tyłki lub dolne odnóże, a głowy były już niewątpliwie po drugiej stronie roślinności. Wyszukałam sobie i ja luźniejszy fragment żywopłotu i przeczołgałam się. Hmmm... Stateczna, starsza pani czołgająca się w parku miejskim... Dobrze, że te zawody odbywały się po ciemku.
Do trzynastki najpierw wlazłam alejkę za daleko, bo się po ciemaku pogubiłam gdzie alejka, a gdzie prześwit, ale szybko zorientowałam się co jest grane. Czternastka była na szczycie górki. Większość wysokości miałam już pokonane alejkami, ale do punktu wpełzałam wyślizganym zboczem. Zupełnie nie wiem dlaczego nie weszłam jak cywilizowany człowiek po schodach, które były tuż obok. 
Do piętnastki bałam się schodzić po zboczu, przeprosiłam się więc ze schodami, a potem pobiegłam dookoła alejkami. Szesnastka była na skarpie, w połowie zbocza i bardzo, bardzo bałam się do niej zejść. A tym bardziej zjechać. Przez kilka minut kombinowałam jak za pomocą kija, roślinności i wbijania pięt w podłoże zejść niżej, nie stracić równowagi, podbić punkt i wdrapać się z powrotem na górę. Udało się, ale chyba pobiłam rekord czasowy pokonywania tego punktu.
Kolejne punkty, aż do 21, ustawione były dookoła i na zboczach górki i trzeba było dobrze się zastanowić którędy najbezpieczniej i najskuteczniej dostać się do nich.  Oprócz tego, że cała górka była totalnie wyślizgana i stanowiła niemal lodowy monolit, to jeszcze co chwilę przed człowiekiem przelatywały rozpędzone sanki, a co druga z miliona osób szalejących na śniegu dopytywała się po co tak biegamy, co mamy na mapie, ile nas jest osób, a czy to jest fajne itp. No, to zanim odpowiedziałam na te miliony pytań, zanim umknęłam przed tysiącami sanek, zanim wczołgałam się do wszystkich punktów to kupa czasu minęła.
Po górce autor trasy jeszcze raz pognał nas w serpentynowe żywopłoty, potem chwila oddechu na płaskim i nie zarośniętym i znowu między saneczkarzy na lodową pułapkę. Mówię Wam - bieganie nie jest nawet w połowie tak męczące jak walka o utrzymanie się w pionie na lodowej powierzchni. Że też nie pomyślałam o wzięciu nakładek na buty. Jakoś zupełnie nie skojarzyłam że zima + śnieg + górka + saneczkarze = lodowisko.
Po zaliczeniu PK 26 odetchnęłam z ulgą, bo z mapy wynikało, że dalej będzie już tylko lekko, łatwo i przyjemnie i faktycznie tak było. Na mecie Tomek czekał na mnie od co najmniej dwudziestu minut, ale on ma jakąś inną przyczepność do podłoża i nie boi się schodzenia w dół po śliskim. Mi (teoretyczny) dystans etapu - 2,8 km zajął prawie 51 minut, podczas gdy zwycięzcy poniżej szesnastu. No i kto się lepiej, a zwłaszcza dłużej bawił? Warto było się tak spieszyć? Jak to ludzie sami sobie ograniczają przyjemności...



czwartek, 14 stycznia 2021

ZPK, czyli zemsta na Parku Młocińskim.

Park Młociński sponiewierał mnie niedawno nocą, więc nie mogłam przepuścić okazji, żeby się na nim nie zemścić za dnia. W niedzielę całą trójką wybraliśmy się na BPK, co to go w ostatniej chwili Barbara zorganizowała, kiedy okazało się, że niedziela zieje pustką.
 
 Idziemy po mapy.
 
 
Najważniejsze - włączyć zegarek przed startem!

Pierwszy punkt był daleeeko od startu, ale w zamian mogliśmy dobiec do niego alejką niemal na samo miejsce. Dwójka już po lesie, na azymut, z rowem w połowie drogi, który bardzo ostrożnie przekroczyłam, bo grzybobranie na rowie jeszcze trochę czuję i przed rowami nabrałam dużego respektu. Ten rów zresztą przekraczaliśmy jeszcze kilkukrotnie, tak dla urozmaicenia trasy:-) 
W okolicach trójki spotkałam wszystkich startujących przede mną oraz tych, którzy mnie wyprzedzili. Bo trójki nigdzie nie było. Słupek ZPK miał stać na polance, ale w związku z wycinką polanki były co kawałek, a dla odmiany słupka nie było widać nigdzie. W końcu znalazł się - przywalony gałęziami i ledwo widoczny. Ci, którzy biegli z opcją BPK mieli łatwiej, bo nawet jeśli przypadkiem trafili w odpowiednie miejsce, ale nie zauważyli punktu, to telefon zapipał im, że to tu.

PK 3
Z potwierdzaniem punktów to w ogóle były nierówne szanse - jedni biegli na pipanie i nawet nie musieli za bardzo zbliżać się do słupków, inni na zegarek, więc wystarczyło dobiec i nawet nie zatrzymywać się, a najgorzej mieli ci, którzy pracowicie podbijali dziurkaczem karty startowe. Nie żeby ktoś narzekał (a przynajmniej mi nic o tym nie wiadomo), bo raczej większość biegnie dla fajnego spędzenia czasu, a nie po laury pierwszego miejsca, więc tak tylko jako ciekawostkę podaję.
Od trójki zaczęło robić się coraz trudniej - mało przebieżny, zakrzaczony las z różnymi zdradliwymi przeszkodami pod nogami oraz wzniesienia i obniżenia dawały trochę popalić. Ja akurat miałam do wybiegania pewien smutny problem, więc im było gorzej, tym dla mnie lepiej, bo skupiałam się na biegu i przez chwilę nie myślałam o tym, co mnie gnębiło.
Do szóstki nawigacyjnie szło bezproblemowo, chociaż z tym nawigowaniem to tak było trochę naciągane - biegła nas cała gromada i mapy pilnowali chyba tylko liderzy. Co jakiś czas odpadałam od grupy, jeśli pobiegli szybciej, a ja nie mogłam nadążyć, ale kiedy tylko zacięli się na czymś - doganiałam ich. W drodze na siódemkę zaliczyłam trzynastkę, ale przede mną ktoś zrobił dokładnie to samo. Widocznie sama się narzucała.
Z dziesiątki na jedenastkę, a potem dwunastkę była chwila oddechu, bo niemal pod same punkty można było dobiec główną alejką, więc wygodnie i w miarę szybko.
Z czternastki na piętnastkę był długi przelot, ale za to ścieżką, a przed siedemnastką czekał już Tomek i poganiał mobilizował mnie aż do samej mety, żebym nie zostawała w tyle. Nie było to łatwe, bo byłam już wykończona, ale tradycyjnie na ostatnich metrach dałam z siebie wszystko. 
 
Kto pierwszy podbije?

 
 Takie tam przepychanki na mecie.
 
Potem czekaliśmy na Agatę, która co prawda miała krótszą trasę, bo wybrała opcję scorelauf, a nie klasyk jak my, ale ona pokonuje dystans rekreacyjnie i statecznie. I jeszcze ostatnie pięć punktów odpuściła.! Zbulwersowało nas to, ale co zrobić. Najważniejsze, że byliśmy i miło spędziliśmy czas.
 
Meta nie zając - nie ucieknie.
 

Pobiegane!

sobota, 9 stycznia 2021

Trzej Smokowie i niedobiegany GPS-O, czyli: "a nie mówiłam?"

Cały czas było mówione, że w Trzech Króli biegamy na GPS-O w Lasku na Kole, a tu dwa dni przed zawodami okazało się, że Tomek zapisał mnie też na Oswoja Smoka, co to był z bieganiem sprzężony, ale na przykład Agaty to już nie. Po rodzinnych konsultacjach i targach ustaliliśmy, że wszyscy idziemy na wszystko. Czułam lekki niepokój, ale co tam - jak wszyscy, to wszyscy - babcia też!
 
Pobór map
 
Ruszaliśmy zaraz na początku zwodów. Każdy zespół miał przydzielone minuty startowe, ale Tomek miał asa w rękawie - karty startowe dla organizatorów:-) Tuż przed wyjściem na trasę nasz zespół niespodziewanie powiększył się o młodą zawodniczkę Dianę. Michał poprosił, żeby zaopiekować się nią, bo szła pierwszy naz na MnO. Na szczęście z mapą i kompasem była obcykana, bo biega na orientacje. 
Mapa niby nie była jakoś specjalnie przekombinowana - raptem trzy wycinki i czwarty malutki, ale ortofoto i ten malutki bardzo długo stanowiły dla nas tajemnicę. O orto przynajmniej było wiadomo, że znajduje się pomiędzy pozostałymi dużymi, ale ten malutki mógł być wszędzie.
Zaczęliśmy od wycinka startowego na nietypowej mapie, bo mapie pokrycia terenu. Cóż, niby ta roślinność, a szczególnie drzewa powinny zgadzać się z tym, co mieliśmy przed oczami, ale jak dla mnie punkt widzenia robi dużą różnicę. Na szczęście wycinek był zorientowany, więc można było posiłkować się kompasem, żeby trafić przynajmniej w zbliżony obszar. Niestety, przy stowarzyszach trafiać trzeba idealnie, a nie mniej więcej, ale to już zostawiałam Tomkowi:-)
 
Idziemy na A1
 
 
A5 - podoba mi się umiejscowienie lampionu:-)
 
Z orto udało nam się na początek rozpoznać dwa punkty przy zabudowaniach, więc zgarnęliśmy je i poszliśmy na wycinek z mapą biegową, bo tam przynajmniej wiadomo co i jak. 
 
Wiemy gdzie jest F2!
 
C1 według śladu gps wcale nie zaliczyliśmy, ale chyba po prostu źle stał, albo mapa nie do końca się zgadzała. C2 dla odmiany przeszliśmy, bo fajnie się nam szło alejką, ale szybko naprawiliśmy błąd.
Zbierając punkty  z mapy biegowej cały czas kombinowaliśmy jak wkomponować te nieszczęsną ortofotomapę i w końcu stanęło na tym, że wrócimy na podbity już F2 i jakoś stamtąd ogarniemy. 
 
D2
 
No, i to był bardzo dobry pomysł. Pominąwszy oczywiście fakt, że na mapie tego typu g... widać i o ile ogólne zlokalizowanie miejsca  było łatwe, to już odróżnienie punktu właściwego od stowarzysza wiszącego pięć drzew dalej  nie wydawało mi się możliwe. Ale co ja tam wiem...
Mały wycineczek z górką, który bezskutecznie usiłowaliśmy dopasować na początku trasy do górki w okolicach startu, nagle sam nam się zlokalizował pod koniec trasy. Obie górki były niemal identyczne, ale ta była lepsza:-) No i był lampion.
 
Meetaaa!!!

 
 Cała ekipa na mecie.
 
Niby trasa nie była długa, ale na mecie moje plecy miały już dość. Byłam zesztywniała i nawet schylić się nie mogłam. No i czy ja nie mówiłam, że chodzenie szkodzi??? Miałam nadzieję na lecznicze działanie biegania, więc pobrałam mapę, rozebrałam się z grubej kurtki i ruszyłam z powrotem w las. Nooo, nie było dobrze. Pierwszy punkt zdobywaliśmy niemal rodzinnie, przy czym ja oczywiście przez największe krzaki. Eh, to moje przywiązanie do azymutu... Do dwójki i trójki dawało się dotrzeć alejkami i już planowałam rozwinąć zawrotne prędkości żeby się rozruszać, ale nie. Nie dość, że kręgosłup wciąż był na mnie obrażony za to chodzenie, to jeszcze poczułam pilną potrzebę skorzystania z WC. Tak mnie jakoś suszyło w drodze na zawody i beztrosko wytrąbiłam pół butelki wody. No dobra, porzuciłam bieganie, szczególnie, że na PK 4 to już inaczej jak przez krzaki nie dawało się. Pod względem roślinności Lasek na Kole jest wredny - krzaki, krzaczory i krzaczyska. Omijając to całe badziewie całkowicie zeszłam z azymutu i zamiast na PK 4 wylądowałam na PK 10. Spotkałam tam Tomka krzyczącego, że to nie ten kod i jakoś tak mi namieszał w głowie, że zamiast pójść z tej dziesiątki na czwórkę, ruszyłam od razu na piątkę.  Przy piątce zorientowałam się jaką głupotę palnęłam i w tym momencie padła mi psyche. 
- Nie dam rady:-( - pomyślałam. Perspektywa powrotu na czwórkę, a potem zaliczenie ponad dwudziestu punktów okazała się ponad moje siły - i te fizyczne, i te psychiczne. Nawet powiedziałabym, że bardziej te fizyczne tym razem. Pomaszerowałam więc najkrótszą drogą na metę, wzbudzając moim spacerowym krokiem zainteresowanie i bulwersację innych zawodników, pobrałam kluczyki do samochodu, usiadłam i... odetchnęłam z ulgą. Na siedząco znacznie lepiej przebywać na tych zawodach.
Jak by jednak nie patrzeć była to bardzo pouczająca wyprawa - wiem już teraz, że albo chodzenie, albo bieganie, ale nigdy, przenigdy nie łączyć tych dwóch aktywności! I nie pić przed zawodami:-)))

wtorek, 5 stycznia 2021

Zdystansowani nad jeziorem

Rozpędzili się z tym Dystansem Stołecznym na całego. Jeszcze nie doszłam do siebie po nocnej edycji, a tu już w niedzielę kolejny etap. Tym razem za dnia, w okolicach Jeziora Zapadliska. Kilka imprez już było w tym miejscu i choć teren dość trudny, to jak widać, na żadnej imprezie nie zgubiłam się na zawsze. To było pocieszające.

  Ekipa w drodze na start.
 
Oboje z Tomkiem mieliśmy pierwsze trzy punkty takie same, Agata dla odmiany ruszała w całkiem innym kierunku. Wystartowałam jako pierwsza. 
 

 Zrywam się do biegu

Trochę bałam się jak sobie poradzę w gąszczu przebogatej mikrorzeźby, ale na szczęście lampiony były widoczne z daleka, więc wystarczyło biec mniej więcej w dobrym kierunku i jakoś się trafiało. Ja oczywiście starałam się biec więcej niż mniej w dobrym.
Tomek dogonił mnie przy trójce, biegliśmy kawałek razem, ale kolejne punkty już mieliśmy rozdzielne. Tomek twierdzi, że tak go zdekoncentrowałam, że zupełnie nie pamiętał czy podbił trójkę i aż na wszelki wypadek wrócił na nią. Czyżbym mu przyniosła pecha?
Kolejne punkty wpadały bezproblemowo, to znaczy bezproblemowo pod względem nawigacyjnym, bo biegało mi się fatalnie. Dzień wcześniej chyba przesadziłam z treningiem i jakaś taka zmarnowana byłam. Za to truchtając sobie powolutku mogłam delektować się widokami, a las w tamtych okolicach jest ładny, przebieżny, wciąż zielony od mchu i nawet jakieś grzyby widziałam po drodze.
Gdzieś w połowie trasy organizatorzy władowali nas w młodnik i to akurat taki z przecinką, więc mieliśmy lekkie urozmaicenie, ale punkty były łatwe do znalezienia.
Dobra passa opuściła mnie przy PK 21. Zniosło mnie w prawo z azymutu i w żaden sposób nie mogłam trafić na punkt. Oprócz mnie jeszcze kilka osób miało problem z wyczesaniem lampionu, szczególnie, że tu już las nie był przebieżny i samo rozglądanie się dookoła nic nie dawało. W końcu zdecydowałam się wyjść na skrzyżowanie i namierzyć się z niego. Podziałało.
Końcówka trasy przebiegała przez teren mocno naszpikowany bunkrami, który pamiętałam z kilku innych imprez. Super przefajna sprawa.
Biegnąc z PK 27 na PK 28 (za niebieską zawodniczką, która  już jakiś czas temu zaczęła mi się pojawiać w tle) ucieszyłam się, że lampion widać już z daleka. Co prawda wydawało mi się, że powinien być bardziej w lewo, ale wiadomo jak to jest z azymutem - czasem się zatraca.  "Niebieska" biegła tak przekonująco, że po chwili obie stałyśmy pod lampionem z PK 31. I znowu pokarało mnie wożenie się na kimś:-) Na 29 leciałam więc po swojemu, a daleka omijając właściwy dołek, ale "niebieska" koleżanka poczuła chyba więź duchową ze mną i kiedy znalazła punkt, od razu zaczęła mnie wołać. Dzięki!
 Przed ostatnim punktem znowu spotkałam Tomka, a na bunkrze, w którym wisiał lampion czaił się Andrzej z aparatem, dzięki czemu mam rzeczowy dowód, że tam byłam.

  PK 32 okiem Andrzeja.

Na mecie czekała już Agata, a na Tomka musiałyśmy dobrą chwilę poczekać. On miał do zaliczenia aż 43 punkty.
A tak wygląda mój przebieg - w sumie całkiem przyzwoity.
 

sobota, 2 stycznia 2021

GPS-O w Wesołej na dobry początek roku.

Zanosiło się na to, że pierwszy dzień roku spędzimy w domu zamiast w lesie, bo zwycięzca ubiegłorocznej Noworoczno-Bąbelkowej InO nie przejawiał żadnej działalności związanej z organizacją zawodów. Ponieważ jednak świat nie znosi pustki, tuż przed Nowym Rokiem pojawiły się dwie inicjatywy - Noworoczny GPS-O i Noworoczno-Bąbelkowy Spacer z Mapą. Jak nie ma, to nie ma, a jak zrobią, to nie wiadomo czy się rozdwoić, czy jak. Ponieważ GPS miał być niemal tuż za rogiem, czyli w sąsiedniej wsi, to padło na bieganie, a nie na spacerowanie.
Po odespaniu sylwestrowych szaleństw (he, he) w noworoczny poranek koło południa, we trójkę zjawiliśmy się na starcie. Do wyboru mieliśmy trzy trasy i oczywiście, jak nakazuje rodzinna tradycja, obsadziliśmy wszystkie trzy.

  Rodzinnie w Nowy Rok. (Fot. A. Krochmal)

Ruszyłyśmy ze startu razem z Agatą, bo do szóstego punktu miałyśmy taką samą trasę. Tomek zresztą też, ale on woli indywidualnie, za co go zresztą pokarało, bo miał problemy z dobrym rozpoczęciem biegu.

Pierwsze koty za płoty!

Na jedynkę poszłyśmy niemal po linii. Dowodziłam zespołem i bardzo, bardzo się starałam, żeby nie zrobić sobie obciachu i nie zgubić się już na początku. Niestety, na obciach nie trzeba było długo czekać i już przy dwójce zniosło mnie w prawo i choć mniej więcej wiedziałam gdzie jesteśmy, to potrzebnego dołka nie mogłam wyczesać. Nie chciało mi się schodzić do drogi i namierzać się od skrzyżowania i tak na oko celowałam gdzie by to mogło być. Po chwili przemknął koło nas Krzysiek, a ponieważ mógł biec tylko na dwójkę, więc podążyłyśmy jego śladem. I to było słuszne.
Trójka weszła gładko, więc myślałam, że dalej też tak będzie. Agata chciała na czwórkę trochę naokoło, ale bezpiecznie ścieżkami pod sam punkt, ja jednak twardo na azymut. No i pokarało mnie. Źle oszacowałam odległość i kiedy już nie wiedziałam czy jesteśmy przed punktem, czy za punktem, w końcu zarządziłam odwrót na drogę i podjęcie wariantu Agaty.
Na piątkę konsekwentnie chciałam azymutem i tu Agata już nie zdzierżyła i wyłamała się z zespołu. Ona poszła drogami, ja pobiegłam na przełaj. Spotkałyśmy się jeszcze za punktem, a potem już nasze drogi na stałe się rozeszły.
Jak tylko rozstałam się z Agatą, od razu przestałam się gubić. Czyżby przynosiła mi pecha? :-) Co prawda na ósemce nie zauważyłam słupka stojąc koło niego i zatoczyłam niewielkie kółeczko zanim go wreszcie wyłuskałam wzrokiem, ale to na pewno wina Tomka, bo był w pobliżu (spotkaliśmy się przy słupku) i wysyłał fluidy maskujące punkt.


PK 8

Ponownie z Tomkiem spotkaliśmy się przy dziewiątce, na którą on pobiegł łukiem, a ja po prostej, a potem jeszcze przez chwilę w drodze na dziesiątkę oglądałam z daleka jego plecy.
Drobny problem miałam z dwunastką, bo dość mocno ściągnęło mnie w prawo, ale udało się skorygować błąd. Dalsza część trasy poszła już znacznie lepiej - najwyraźniej nabrałam wprawy:-) Nawet na metę udało mi się trafić, chociaż chwilę trwało zanim zajarzyłam, że słupek z PK 17 jest moją metą, Nie wiem dlaczego byłam przekonana, że zastanę tam napis - meta.
Trasę pokonywałam sobie powolutku, bo najpierw z Agatą, a ona biega jak już naprawdę musi, a potem byłam po prostu zmęczona. Zresztą od samego początku zakładałam raczej rekreację niż wyścig.
A tak wyglądała trasa:

Ślad zielony - Agaty, czerwony - mój.