czwartek, 31 sierpnia 2017

BPK-i w Skaryszewskim

O ile bieganie na ZPK-ach zrobiło się nudne, to bieganie na BPK-ach dawało nadzieję na jakiś dreszczyk emocji. Bo jeśli dostajesz mapę z 25 PK, lecisz na zaznaczone miejsce, a tam BPK, zero lampionu, czy choćby śladu po nim i tak 25 razy, to jest coś! Jak ktoś ma smartfona i odpowiednią aplikację, to w miejscu domniemanego lampionu coś tam piknie w telefonie, ale wrażenia są bezcenne. Takie właśnie atrakcje zaserwowała nam wczoraj Chrumkająca Ciemność. Jako osoba starej daty miałam początkowo opory przed lataniem z pikającym smartfonem, no bo co będzie jak nie zapika? Ale w sumie co ma być? Polecę dalej, bo chociaż można to jakoś ręcznie przepchnąć, to mój hart ducha w tym momencie już się kończy.
No to było tak: najpierw Tomek odprawiał jakieś czary nad moim telefonem, potem pojechaliśmy do Parku Skaryszewskiego, gdzie miała się odbyć impreza, pobrałam mapę, coś mi tam pomajstrowali przy telefonie i kazali lecieć. Do miejsca startu skradałam się powoli z przerażeniem oczekując pipnięcia, ale jak pipnęło....pooooszła. Taki odruch już mam - start = bieg. Przy pierwszym punkcie znowu piiip, przy drugim też, czyli dobra nasza - działa!
Sam bieg w sumie jak każdy inny - najpierw lecę czujnie, potem ile sił w nogach, w połowie siły się kończą, marsz, marszobieg i na koniec ostatni zryw do biegu. Zdechłam przy PK 15 i długo nie mogłam się ogarnąć. Jak są lampiony (zwłaszcza z perforatorem), to zawsze chwila schodzi z podbiciem i można złapać drugi oddech, a przy pipaniu leci się cięgiem.
Z obiecanych na mapie 5,3 km udało mi się zrobić ciut ponad siedem. Zupełnie nie wiem jakim cudem, bo starałam się lecieć na azymut, a u mnie azymut to po prostej - nie ma, że teren nieprzebieżny, czy coś. Nawet jeziora nie są dla mnie żadną przeszkodą. Zresztą zobaczcie sami mój przebieg.
Dobre, nie? :-))))

środa, 30 sierpnia 2017

Stowarzyszony trening potocki

Trenujemy. Ja co prawda mam wątpliwości czy lepiej trenować, czy może się regenerować, żeby na Abentojrę mieć świeże nogi. Tzn. umyć, na pewno umyję i jakoś tam świeże będą.
Stowarzyszony trening po raz drugi odbył się na Kępie Potockiej, a że i kilka imprez marszowych tam było, więc nawigacji praktycznie nie dało się trenować. Bo co trenować, jak człowiek zna na pamięć rozmieszczenie słupków? Skupiłam się więc na samym biegu. Miałam ambitny plan sprężyć się i pobić jakieś rekordy, ale wyszło jak zwykle. Są dni, że biega się dobrze i są takie, kiedy za nic nie idzie. I w poniedziałek był właśnie ten drugi dzień. Już na start przyjechałam śnięta i zmulona, a potem było tylko gorzej. Starałam się nie przechodzić do marszu i prawie mi się udało, oprócz długiego przebiegu z PK17 na PK 18. Za to dla równowagi między ruchem i bezruchem dużo czasu spędzałam przy każdym słupku. Zawsze to jakaś okazja do odpoczynku:-) Dzięki temu mam najsłabszy czas, przynajmniej spośród tych osób, które pochwaliły się wynikami.
Ale co tam...
Oszczędzać się trzeba!

piątek, 25 sierpnia 2017

Smok

Tak się ostatnio rozdługodystansiłam, że jak nadszedł Oswój Smoka, to wpadam w panikę - czy ja jeszcze ogarnę?! W sensie - czy mapę ogarnę. Bo na tych długich, to mapa taka bardziej TP, czyli kawa na ławę, kombinować nie trzeba, tylko iść. Na szczęście zapisałam się razem z Tomkiem, więc jakby co, to sądziłam, że on zapanuje nad mapą.
Mapa okazała się być.... hmm, niebanalna. To znaczy w pewnym sensie banalna - wycinki mające wspólną część, ale znalezienie tych części nie było takie od pierwszego rzutu oka, bo pochodziły z różnych map i były w różnych skalach.
Zaplanowaliśmy zacząć od PK 14, bo był z leśnych najbliżej startu, a postanowiliśmy iść najpierw w las, póki w miarę jasno. Nooo, to nie udało się go znaleźć i doszliśmy do PK 74. Też dobrze. W drodze na 40 Tomek wynalazł coś po drodze z innego wycinka, ale co? - nie mam pojęcia, bo do tego momentu nie udało mi się jeszcze ogarnąć całości. No dobra, przyznam się od razu - do samego końca nie udała mi się ta sztuka. Skoro i tak nie wiedziałam gdzie iść, postanowiłam iść za Tomkiem i robić mądre miny, kiedy będzie się odwracał, co i tak nie miało sensu, bo mnie zna i wie, kiedy wiem, a kiedy nie wiem. No więc tak sobie szliśmy z rzadka biorąc jakiś punkt, robiło się coraz ciemniej, Tomek przestał ogarniać (on się nie przyzna, ale jak czesze las po całości, to naprawdę znaczy, że tylko mniej więcej wie co i gdzie).

Prawdę mówiąc wpadłam w lekką frustrację. Za trudny ten Smok był, no za trudny. Jako TZ to w porządku, ale na TO idą ludzie od początkujących, do zaawansowanych. Początkujący mieli szansę na raptem kilka punktów. Jak się nastawili na fajną zabawę, to ja wiem czy taka fajna była. Ja to przynajmniej wiem, że cienka jestem i choćbym sto lat chodziła to pewnego poziomu nie przekroczę i większych złudzeń nie miałam. Takie malutkie tylko. A i one umarły...
Do  "miejskiej" części trasy przenieśliśmy się, kiedy skończył się nam czas podstawowy i po kilka wybranych punktów polecieliśmy już biegiem. Tutaj przynajmniej wiedziałam gdzie jestem i dokąd iść. Wiedziałam tak mniej więcej, bo szczegółów mapy to za bardzo po ciemaku nie widziałam, a na głowie miałam tylko malutkie bździdło dające pare lumenów światła.
Tego całego przeliczania punktów, to w ogóle nawet nie próbowałam pojąć, bo co to ma wspólnego z orientacją?
Na mecie okazało się, że sporo osób nie dało rady wziąć wymaganych 126,5 PP i teraz z niecierpliwością czekam na wyniki, bo ciekawa jestem, czy faktycznie było trudno, czy to mi poziom tak podupadł.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Precyzyjna Sudecka Wyrypa

Do tej pory nie startowałem na 50-tce w górach. Czemu?  Wszystko przez PESEL – bo jak na jakiś zawodach czy treningach podbiegam z Barbarą pod górę to zaraz zostaję z tyłu. Rozum chce pod górę, a nogi i płuca niestety zostają z tyłu. Dodajmy do tego kolano, które nie lubi podejść i wszystko jasne. Jednak góry kuszą, kuszą... i skusiły. Konkretnie Sudety i Sudecka Wyrypa.
Ostatnio Stowarzysze na wszelakie wyrypy jeżdżą masowo. Oprócz nas pojawił się Przemek – by odzyskać prymat w pucharze TP100 i Chrumkająca Ciemność w postaci Michała i Agnieszki – by przełamać fatum kończenia 50-tek bez kompletu PK.
Z Przemkiem mieliśmy jechać tym samym pociągiem i nawet tym samym wagonem, jednak okazało się, że co niektórzy podróżni dostali rezerwacje na miejsca, których nie ma. No cóż takie są te nasze koleje. Do tego pociąg IC (wiec niby ten lepszy niż TLK) spóźnił się dodając dobre 45 minut do planowych 7-miu godzin i 23 minut. Zupełnie jak za młodych lat gdy przejazdy 13-godzinne w góry były normą, a rezerwacja polegała na wskakiwaniu przez okno do podstawianego pociągu.
Summa summarum szczęśliwie dojechaliśmy i zdążyliśmy „na otwarcie” bazy. Numerki startowe czekały już przygotowane zgodnie z tajemniczą listą (jak się okazało alfabetyczną) i dostałem zielony numerek 137, zaś Barbara odpowiednio wyższy - 162. Oczywiście także zielony jak przystało na TP50.
Zostawiliśmy bagaże rezerwując „zaciszny” kątek na pierwszym piętrze (i zajmując miejsce dla Chrumkającej Ciemności, która w ramach rozruchu zdobywała Śnieżkę) i ruszyliśmy na miasto – testować jakość miejscowej pizzy.
Pizza okazała się całkiem smaczna. Żołądek wypełniony kaloriami wykrzesał w nas entuzjazm na zwiedzanie – poszliśmy na mały obchód miasta i zaliczyliśmy wieżę widokową na Wzgórzu Krzywoustego, którą typowaliśmy na PK najbliższy bazy.


Niestety na wieży znaleźliśmy tylko fajną panoramę, a lampionu niestety nie.
Panorama z wieży widokowej
Niezrażeni wróciliśmy do bazy, chwilę po starcie TP 100 – więc nie mogliśmy kibicować Przemkowi na stracie, ale za to objuczeni zakupami spożywczymi.
Baza powoli się zapełniała, wkrótce przybyli także Chrumkający, jak się okazało jednak niepotrzebnie rezerwowaliśmy im kawałek podłogi gdyż postanowili o noc dłużej zostać na kwaterze gdzie spędzali ostatnie dni urlopu. Nie dane było nam jednak posiedzieć dłużej – wkrótce głośny „trzask” i wysiadło światło na piętrze „na amen”. Nie zostało nam nic innego niż iść spać.
W nowym miejscu (i co tu dużo mówiąc na twardej i niewygodnej podłodze) nigdy nie zasypiam zbyt prędko. Gdy zbliżałem się do tego upragnionego momentu oddania się we władanie Morfeuszowi obudził mnie harmider pompowanych materacy, hurgot rzucanych narzędzi rowerowych, ostre światło czołówek i rozmowy prowadzone na pełen regulator. Normalka - pomyślałem - dojeżdżają kolejni uczestnicy i trzeba przeczekać. Niestety to było tylko preludium. Na noc zapowiadano opady i burze – wkrótce zaczęło się błyskać, wiatr próbował wyrwać okna (nie udało mu się, ale przez niezamykalne okna wwiało do środka masę nasion, listków i ich lokatorów maści wszelakiej -pełzających i skaczących, z którymi walczyłem do rana). Potem lunął deszcz i poczuliśmy krople na twarzy. Nie zostało nam nic innego niż odsunąć się z całym bałaganem od okna. Gdy wydawało się, że sala już zasnęła zaczął się kolejny ruch. Tupanie, świecenie, rozmowy, odgłos rozsuwanych zamków błyskawicznych, przelewania wody, gniecenia puszek i butelek plastikowych. Rozbudzony popatrzyłem ze zdziwieniem, że to wracają uczestnicy pierwszej pętli TP 100. Nieźle - to czas poniżej 6-ciu godzin! Szykuje się jakiś rekord czy co? Rano popytałem organizatorów i wszystko się wyjaśniło – pierwsza pętelka miała ze trzydzieści kilka kilometrów tylko!
Czy rekord czy nie, ale harmider trwał co najmniej do trzeciej w nocy. Teraz już wiem czemu na niektórych imprezach są wydzielone sale/miejsca dla setkowiczów! Szkoda, że tu takiego rozdziału zabrakło (albo zwykłej sugestii organizatora). W efekcie rano obudziłem się straszliwie niedospany i oczywiście tradycyjnie połamany.

Rano na szczęście nie padało, a i nawet teren zdążył podeschnąć. Odprawa na boisku szkolnym i start bez odliczania. Większość leci jak i my w prawo. I oczywiście znacznie szybciej. My jak zwykle tuptamy statecznie i wybiegamy z miasta jako jedni z ostatnich. Przebiegając wiaduktem nad torami na torach wydaje się, że widzę Staszka Kaczmarka – no cóż wybrał wariant bardzo autorski wybiegu z bazy! Pierwszy PK 13 bez większego problemu – jest tam gdzie być powinien. Gdy odbiegamy od punktu widzimy Joannę Owcarz z Krystyną Bargieł nadbiegające z… drugiej strony (takiej zupełnie nielogicznej). Z Joanną niedawno walczyliśmy tak prawie łeb w łeb więc to istotna obserwacja. Lecimy dalej – odbijamy za bardzo w prawo i ścieżka wkrótce się kończy – zostaje przebijanie się na azymut, a potem przez opuszczone zabudowania do asfaltu. Biegniemy twardo pod górkę, a w oddali ktoś nas goni i wreszcie przegania przed PK 12. Tu tracimy chwilę – coś w rozjaśnieniu mapa nie odpowiada rzeczywistości. Potem okazuje się, że są wszystkie elementy ale jakby źle zwymiarowane, a lampion nie świeci z daleka. Na odbiegu od punktu znowu spotykamy dziewczyny spotkane punkt wcześniej biegnące nam naprzeciwko z dziwnej strony. Przed nami pierwszy długi przelot. Długi i pod górę na najwyższy punkt na trasie - „Łysa Góra” 707 m n.p.m. Początek biegniemy, a gdy robi się stromiej przechodzimy do marszu. Kilkadziesiąt metrów przed nami biegnie uczestnik, który wyprzedził nas przed PK 12. Biegnie bez przystanku, ale odległość od nas niewiele się zmienia. Wkrótce dochodzą nas dziewczyny i wyprzedzają -  sprawnie idzie im marsz pod górę. Na szczycie następuje przetasowanie – biegnący zwalnia (znacząco stracił na rześkości), my idziemy coraz mocniej i pierwsi dochodzimy do lampionu. Dalej długie zejście z góry dość dobrą drogą.
Widok z PK 11
Dziewczyny – typowo biegowe, lecą do przodu. W dół to i kolega „biegacz” ożywa i leci za dziewczynami wyprzedzając nas z dzikim okrzykiem. My spokojnym truchtem podążamy w dół.
Po drodze „mała zmyłka” – dochodzimy do drogi, którą trzeba się cofnąć kilka metrów pod górę, a   rozpędzeni poprzednicy wyraźnie to przebiegają. Tradycyjnie jesteśmy po chwili wyprzedzani;-)
Zaczynamy podejście pod Górę Szybowcową z PK10
Do PK 10 troszkę „na około” (coś drogi na mapie się nie zgadzają się z tymi w terenie – nie co do ilości tylko odległości) docieramy na końcu grupy. Teraz trudna decyzja – kolejny PK na górce, którą widać za dolinką.
PK 9 na Stromcu widać po prawej
Wydaje się całkiem niedaleko ale to zdradliwa ocena wizualna. Można do górki dojść lekko naokoło – cofnąć się na grzbiet i dalej grzbietem (lepszą drogą) nie tracąc wysokości, można i „na krechę” sporo schodząc w dół i potem piąć się pod górę. Decydujemy się na wersję „pośrednią” - jakąś lekko widoczną na mapie drogą trawersującą grzbiet tak gdzieś w połowie wysokości.
Szukamy trawersującej drogi
Na przejściu przez łąkę moczymy buty na trawie porastającej zbocze. Mamy drogę i wychodzimy nią na pole pod właściwym wzniesieniem. Pole już skoszone, zostały tylko krótkie dość i twarde łodygi – jakby jakiś słonecznik czy coś podobnego. Daje się nawet po tym iść.

W oddali widać przed nami ze dwie grupy uczestników idących w tym samym kierunku co my, ale różnymi wariantami.
Na mapie góra „Stromiec” wygląda dość groźnie – na szczycie jakiś wał czy skałki, a zbocza bardzo strome. Od razu wybieram azymut na najłagodniejszy w/g mapy grzbiet. Dzięki temu manewrowi wyprzedzamy wszystkie grupy i pierwsi podbijamy lampion.
PK 9 na malowniczej skałce
To chyba jacyś 25-tkowicze sądząc po kolorze numerków - znacznie szybciej idzie im zejście ze skałki i zaraz nam uciekają.
Zejście z PK9
Postanawiamy dalej wybrać wariant wygodniejszy, czyli asfaltem – wiadomo szybciej i mniej człowiek się męczy. W oddali po lewej stronie widzimy konkurentów przedzierających się granicą lasu. W efekcie do następnego PK 8 docieramy prawie jednocześnie.
Widok na Stromiec spod PK8
Przed PK 8 spotykamy spore tłumy biegających 25-tkowiczów, oraz biegnącego odwrotnym wariantem Sebę z naszej trasy. Na półmetku jest jeden punkt przed nami!
Na azymut do PK7
Do puntu żywieniowego trawersujemy zbocze na azymut, do asfaltu, na którym spotykamy coraz więcej uczestników, którzy wybrali przeciwny wariant przejścia. Zbieg do PK 7 się dłuży, ale wreszcie dobiegamy i można uzupełnić brakujące kalorie. Po chwili ruszamy dalej nad jeziorem Wrzeszczyńskim w kierunku PK 6. Coraz większe tłumy idące (i jadące) z naprzeciwka.
Do PK 5 przebijamy się drogą, która zanika w krzakach. Dalej przez łąki na skróty i wreszcie spotykamy ekipę Chrumkającą, która dzielnie idzie „na wszystkie PK”.
PK 5 sprawia nam troszkę trudności – właściwe krzaki są dalej niż przewidywaliśmy. Spotykamy tu jakąś fajna ekipę idącą z naprzeciwka, która podpowiada aby do PK 4 ciąć przez łąki, co robimy.
PK 4 to zejście w dół, kawałek asfaltu, a potem wyczerpujące podejście pod górę. I zaczyna przypiekać słoneczko. Patrzymy czy warto skracać grzbietem gdzieś w kierunku PK 3, ale wegetacja sięgająca pasa nie zachęca do chodzenia na azymut, wracamy więc drogą którą przyszliśmy. Na dole spotykamy Joasię i Krysię idącą w jakiejś większej grupie. Są z 15 minut za nami. To dodaje nam skrzydeł. Długi nudny przebieg asfaltem w pobliże PK 3. Coś tak ze 4 km. Konkurencyjne dziewczyny biegają szybciej więc staramy się biec ile da radę by za dużo nie stracić. 
W okolicach PKP Rybnica, spotykamy uczestnika w czerwonej koszulce z naszej trasy idącego „pod prąd” i pytającego o PK 4.  Idzie żwawo i wesoło, ale o tej godzinie (jeśli idzie z PK 3) to dość dziwny kierunek marszu - my mamy w nogach coś koło 40 km, a on jeśli idzie w przeciwnym kierunku to ma za sobą około 10ciu! A nie potrafimy wskazać żadnego innego wariantu, który by tłumaczył jego obecność w tym miejscu i jego wektor ruchu!
Na PK 3 postanawiamy iść na skróty – zanikającą drogą od przystanku autobusowego. Droga jest ale prowadzi… na podwórko. Jest jakaś ścieżka omijająca zabudowania i ją próbujemy przetestować. Natykamy się na zdziwionego gospodarza. Dopytujemy się czy daje się tędy dojść na grzbiet – zawraca nas na drogę przez podwórko i zaleca nią iść aż do łąki na szczycie. Dokładnie tak jak chcieliśmy!
Grzbiet porośnięty jest jakimś poplonem.
Takie coś rosło na naszej drodze do PK3
Wyraźnie przejrzałym, pokładającym się i z wydeptanymi licznymi zwierzęcymi ścieżkami.
Jakoś udało się przebić
Idąc na azymut „gdzieś tam” dochodzimy do lasu i odnajdujemy drogę przy której powinien być lampion. Lekkie sprawdzenie czy w górę czy w dół i wkrótce podbijamy PK 3. Kolej na przedostatni PK. Zbiegamy z górki i dobiegamy do drogi poprzecznej. Z mapy wynika, że w lewo i za chwilę droga ta powinna zakręcić w prawo. Droga staje się coraz bardziej błotnista, widać odciśnięte liczne ślady poprzedników, ale zakrętu nie ma. Błoto wlewa się butów i stwierdzamy, że to nie ta droga na którą liczyliśmy tylko jakaś wcześniejsza, nie wrysowana na mapę. Strata kilkunastu minut. Przebijamy się na azymut i korygujemy. Przy PK 2 jakaś grupa zagubionych 25-tkowiczów. Naprowadzamy ich na lampion. Przed nami ostatni PK na spenetrowanym wczoraj „Wzgórzu Krzywoustego”. Po tej stronie wieży gdzie nie patrzyliśmy. Lecimy na pamięć. Teraz biegiem w dół i na metę drogą, którą wczoraj wypatrzyliśmy. Po drodze wyprzedzamy trójkę z trasy TP 25 i wpadamy na metę z czasem 8:29 i po przebiegnięciu ok. 49 km. No cóż liczyliśmy na ciut lepszy wynik, a wyszło „standardowo”. Musimy wreszcie kiedyś w parze zejść poniżej magicznej granicy 8 godzin!
Widzimy śpiącego Przemka, ale nie będziemy go budzili – musi odpocząć po setce! Wywieszają za chwilę wyniki cząstkowe i wiemy, ze Przemkowi udało się wygrać. My mamy 19-ste miejsce w open, a Barbara 4 wśród kobiet. Do 3-ciegomiejsca zabrakło jej 7 minut! Ot choćby ta błotnista droga, w którą się mylnie wbiliśmy!
Odmeldowujemy się Agnieszce i Michałowi – wygląda, że im na trasie zejdzie gdzieś do 21. Akurat mamy czas na spacer po mieście, zimną colę i inne takie atrakcje, które są wskazane po 50tce;-)
W okolicach 21 razem z Przemkiem czekamy na naszą ekipę – wreszcie wpadają na metę z kompletem punktów! Udało się przełamać to złe fatum!
Rzadko spędzamy drugą noc w bazie, ale ta jest już spokojna – połowa rozjechała się już do domów, a pozostali grzecznie odsypiają zawody. Ja tam zawsze po 50-tce mam „zespół niespokojnych nóg” i spanie nie jest komfortowe.
Niedziela to nie koniec naszej Sudeckiej Wyrypy. Skoro już przejechaliśmy te 500 km (nie, nie zgłosiliśmy się do zbierania lampionów gdyby ktoś pytał) to trzeba zaliczyć kolejną imprezę. Letnie Błądzenie, czyli spotkanie z orientacją precyzyjną. Jest to dla nas nowość – Barbara startowała w czymś takim raz, ja w takiej „zabawowej” wersji na Binkowski Run rok temu, a Michał z Agnieszką usłyszeli o tym po raz pierwszy. Jadąc na zawody czytaliśmy jakiś samouczek – wszystko wydawało się dość proste. Lecz gdy ruszyliśmy na trasę nic już takie proste nie było. Przy TempO człowiek nie spojrzy na wszystkie symbole i odpowie, a sekundę później wie, że odpowiedział źle. Stres i presja czasu dają popalić. W zawodach (w międzynarodowej obsadzie) był także jakiś wymiatacz (mistrz Europy czy jakoś tak), ale strasznie stresowało jak on manipulował szybko mapami – ja bym nie zdążył nawet tak szybko przekładać kartek!
Teren zawodów TempO, po lewej zawodnik w punkcie decyzyjnym, a ja czekam w kolejce za krzakami by nie podglądać i nie podsłuchiwać.

Moja kolej - idę na stanowisko

Najpierw punktu obsługa pokazuje mi lampiony 

Nie wszystkie lampiony są tak dobrze widoczne jak ten przy brzozie. Niektóre ledwo można dostrzec i bez wytykania ich  palcami się nie daje;-).

Dostaje mapę i czas start - 150 sekund limitu i 5 map musze wskazać właściwy lampion, bez ruszania się z krzesełka. Im szybciej tym lepiej
Myślałem, ze lepiej pójdzie w PreO, ale co chwila trafiał się lampion nieoczywisty. Ot taki przesunięty od „właściwego” miejsca bardzo niewiele. A przy dokładności mapy (nieraz nie zgadzała się w okolicach punktów) to była zgaduj zgadula czy właściwą odpowiedzią jest lampion czy zero. Po czymś takim jak podchodziło się do oczywistego PK to człowiek kombinował niczym dziki koń otumaniony jeszcze sytuacją na poprzednim punkcie.
Lampiony bywają bardzo malowniczo ustawione, szkoda, że nie można do nich podejść i zobaczyć gdzie dokładnie stoją
A dobiły mnie punkty czasowe na drugim etapie. Jak podejrzałem nawet ci „dobrzy” polegali na ostatniej mapie. Powiem, że intelektualnie takie zawody wyczerpują znacznie bardziej niż jakaś „Sudecka Wyrypa”.
Jak widać miny całkiem zadowolone po spotkaniu z Orienetacją Precyzyjną!
Ale jak zauważył Michał – każdy budowniczy tras raz na pół roku powinien uczestniczyć w zawodach orientacji precyzyjnej – wtedy nie zdarzałyby się na zawodach źle rozstawione lampiony;-) Budowniczowie z Sudeckiej wyrypy widać byli niedawno na takim „szkoleniu” bo po raz pierwszy od dłuższego czasu trafiliśmy na trasę, na której było ciężko znaleźć jakieś uchybienie, co do lokalizacji lampionu!

I tradycyjnie na koniec dla dociekliwych track

środa, 16 sierpnia 2017

Od rajdu nawigacyjnego do czwórboju

Na Matnię nie pojechaliśmy z różnych powodów oraz "bo nie", ale przecież nie po to brałam urlop żeby leżeć do góry brzuchem i nic nie robić. To znaczy - leżeć też zamierzam, ale nie do góry brzuchem, tylko na dowolnie wybranym boku.
Tymczasem z powodu niedyspozycji prawej kostki, którą oszczędzam na Abentorję, postanowiłam przerzucić się na rower, bo jak by co, to można pedałować jedną nogą. Ale żeby nie jeździć tak bezcelowo postanowiliśmy z Tomkiem  zrobić Wiślany Rajd Rowerowy. 

Rajd niby ma "tylko" 32 kilometry, ale z naszego zadupia trzeba jeszcze dojechać na jego trasę i wrócić. Jasne więc było, że musimy robić go na raty. Pierwszą część zaliczyliśmy w niedzielę. Pociągiem pojechaliśmy na Wileński i był to mój pierwszy w życiu przejazd pociągiem z rowerem. Nie jest łatwo - zwłaszcza z wsiadaniem i wysiadaniem, ale daliśmy radę.
Wyszło nam, że trasę zaczniemy tak gdzieś od środka w kierunku końca. Tomek zajął się nawigacją, ja całą uwagę skupiłam na niezabiciu się na rowerze, bo moje umiejętności jazdy są raczej żałosne. Zresztą cała ta nawigacja jest jakaś dziwna i nie do ogarnięcia zdrowym umysłem. Poza tym jest sporo błędów i jak ktoś się kieruje tylko wskazówkami, a nie znajomością Warszawy to trafi niewiadomogdzie.

Wbrew moim obawom większość trasy udało się przejechać ścieżkami rowerowymi, ale te fragmenty, gdzie już trzeba było ulicami, mroziły mi krew w żyłach.
Zaczęliśmy od przeprawy promowej "Wilga" (ale bez korzystania z niej), a skończyliśmy na pętli autobusowej na Gocławiu, a po drodze zaliczyliśmy obie strony Wisły. Najbardziej podobały mi się te fragmenty trasy najmniej uczęszczane przez innych rowerzystów, czyli okolice Portu Praskiego i wały, na które wjechaliśmy po błądzeniu na Bartyckiej. To znaczy najbardziej pod względem łatwości jazdy, bo tak wizualnie, to jednak bulwary. Muszę się na nie wybrać kiedyś bez roweru, bo to straszne przeszkadzajło, a strach gdzieś odstawić, żeby czasem nie odjechał, zwłaszcza jak rower pożyczany. Bo wiecie, wciąż nie mam własnego, ale Tomek obiecał mi kupić lusterko rowerowe, więc już kawałek własnego będę miała:-)
Drugi fragment Rajdu zrobiliśmy wczoraj, a żeby nie iść na łatwiznę robiliśmy go "pod prąd". Było to ciekawe doświadczenie - ciekawe pod względem nawigacyjnym, bo i bez podprądu nie jest łatwo się połapać w tym wszystkim. W okolicach Spójni zaczepił nas inny uczestnik Rajdu z pytaniem, czy nie uważamy, że w oznaczeniach trasy są błędy. Potwierdziliśmy, że bardzo, bardzo uważamy.
Wczorajszy fragment  prowadził przez mocno cywilizowane i wielkomiejskie wręcz fragmenty Warszawy, więc poruszaliśmy się głownie po ścieżkach rowerowych. Fajne te ścieżki, ale jak dla mnie stanowczo za wąskie. Tak na jeden rower, to owszem, ale jak już się trzeba wyminąć z kimś jadącym z naprzeciwka to obłęd w oczach. A już zakręty o 90 stopni to niemal nie do pokonania. Na jednym nie wyrobiłam i wyleciałam z trasy, na szczęście na miękki trawnik, więc najbardziej ucierpiała moja duma. No kto to widział robić takie zakręty???
Najwięcej zabawy mieliśmy przy próbie wjechania na most Grota-Roweckiego. Ścieżki rowerowe ciągną się w różnych kierunkach, ale oczywiście nie ma nawet pół złamanego drogowskazu gdzie która prowadzi, a już jak wjechać na ten nieszczęsny most, to jest chyba tajne/poufne.
Nie daliśmy rady zrobić trasy do końca, bo musieliśmy jeszcze rowerami wrócić do domu, a i tak wyszło nam 35 kilometrów. Wyobrażacie sobie??? Ja, ja zrobiłam 35 km na rowerze!! I nawet mnie nogi za bardzo nie bolały. A co zrobiliśmy w ramach relaksu po rowerze? A poszliśmy sobie pobiegać:-))) Tak ze 4 km - niby nie dużo, ale dla mnie aż nadto. A potem długi prysznic i tym sposobem po raz drugi w życiu (pierwszy raz  to ubiegłoroczny Bieg Władysławiaka) zaliczyłam triathlon:-)
Ostatni fragment Rajdu jak nic trzeba będzie połączyć z jakimś czwórbojem:-)

czwartek, 10 sierpnia 2017

Gorący i leniwy ZetPeK

Tym razem do ZPKa dostawiałem 3 lampiony w części lasu niezmapowanej na standardowych ZPK-owych mapach. Miejsca przebiegane 2 lata temu na UNSC CUP. Wybierając miejsca na PK szukałem fajnych „charakterystycznych miejsc”, jednak nie będąc wcześniej na zwiadzie wyznaczyłem niechcący miejsca porządnie zachaszczone – taka refleksja nawiedziła mnie gdy wieszałem pierwszy lampion. Znaczy po treningu będę musiał się chyłkiem wycofać, by mnie uczestnicy nie  dopadli z pretensjami
Wieszając drugi lampion znalazłem w dołku wstążeczkę – charakterystyczną dla treningów OK-Sport – znaczy myślałem podobnie jak Oni projektując trasę!  Nie zdziwiło mnie, że na trzecim dowieszanym PK – kopczyku także zobaczyłem czerwoną wstążeczkę.
Obok naszego lampionu "na kopczyku" wisi wstążeczka OK-Sport

Krótka przebieżka po lesie w celu powieszenia tych trzech lampionów dała mi wyobrażenie co nas czeka: parno, duszno, gorąco i pot lejący się strumieniami. Ciekawe czy ktoś z uczestników wymięknie w taką pogodę!
Jadąc na start widziałem dochodzących pierwszych uczestników. I to nie byle jakich, bo nasza reprezentacja w kategorii 85+!  Na ZPKu po raz pierwszy. Dostali mapę i poszli na trasę. Za chwilę na starcie pojawił się tłumek – jedni przyjechali autami, bardziej ambitni rowerami lub przyszli pieszo, a ci „najbardziej ambitni” przybiegli dobre 5 km w całkiem niezłym tempie! Mapy rozdane i po kolei wszyscy znikali w lesie. Z Barbarą czekaliśmy na ostatniego marudera, który wkrótce zamajaczył na horyzoncie i także mogliśmy ruszyć na trasę. Jako „autor” oddałem ster w ręce Barbary. No dobra – do słupków przy których dawno nie byliśmy, wyrywałem się by choć chwilę poprowadzić, ale lampiony dostawiane zestawiłem dla współbiegaczki. Niedaleko, bo przy drugim PK, dostrzegliśmy Mariusza Góraja, który ruszył dobrą chwilę przed nami. Ale szybko pomknął dalej.  Także zaraz spotkaliśmy Marcina, który już kończył swój przebieg biegnąc wariantem „odwrotnym” (pewnie wyszło mu koło trzydziestu kilku minut). Biegło nam się ciężko i wolno.  Ciężko się biega na niepełnej mapie i nie szło nam jakoś rewelacyjnie szybko.
Przy PK 39 zobaczyliśmy buszujące w krzakach światło czołówki. Okazało się, że latarka podpięta jest pod Przemka, który także biegnie wariantem przeciwnym do naszego. Większość chyba wybrała wariant przeciwny: pomiędzy PK 39 i PK 42 spotkaliśmy Bartka, a potem Zuzę, a troszkę dalej Ulę i Mariusza S. Ostatnie 3 PK robiliśmy już w światle latarek. Oj zapomniałem już jak biega się po nocy, szczególnie gdy wokoło pełno roślinności, która skutecznie ogranicza pole widzenia latarki.
 W okolicach PK 43 coś szeleściło w krzakach – stanowczo ludzko szeleściło – wyglądało na jakiegoś zabłąkanego uczestnika przedzierającego się przez krzaki bez światła.
Na mecie czekał na nas Bartek z Przemkiem i okazało się, że pomimo wystartowania na końcu wcale nie wróciliśmy ostatni.  Chwilę pogadaliśmy i nie widząc w lesie żadnych światełek ruszyliśmy do domu: Przemek biegiem, Bartek I Barbara rowerami, a ja wygodnie autem.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Rocznica


Rok temu na Orientiadzie zaliczyłem moją pierwszą pięćdziesiątkę. Zaliczyłem i niestety okupiłem to totalną kontuzją podeszw. Po prostu zeszła mi skóra z połowy podeszw i każdy krok okupiony był cierpieniem. Jako twardziel, oczywiście na środkach przeciwbólowych, wystartowałem dwa dni później w BnO na Forcie Bema – ale wiadomo, na takim wspomaganiu to człowiek się miota, a nie biega z głową ;-)
Orientiada 2017
Tym razem miałem wygrać. No może być drugi (wiadomo, Ani S. nie dogonię, co najwyżej mogę nawigacyjnie ją pokonać). Niestety, „po terminie” zaczęły się zapisywać same gwiazdy, z którymi jak wiadomo nie mam szans. Rzutem na taśmę zapisała się Barbara (dziwnie niechętna była imprezie do której sama logo wymyśliła) – więc wiadomo było, że lecimy razem (bez Barbary planowałem się zarżnąć i lecieć na 150% mocy, więc przy prostej nawigacji zbliżyć się znacząco do 7 godzin).
Tradycyjnie startuję z Barbarą - do tej pory tylko 2 pięćdziesiątki pokonałem samotnie
Problem pojawił się dzień przed startem. Pojechałem zbierać lampiony z czwartkowego treningu na ZPK-ach i kilkadziesiąt metrów przed furtką rower za 199zł odmówił mi posłuszeństwa (no dobra chciałem przekroczyć 30 km/h i stanąłem na pedały), łańcuch przeskoczył i jak długi wyrżnąłem na nowiutki asfalt sprawdzając jego odporność na uderzenia. Dobrze, że miałem kask (i tak mam guza na skroni), bo asfalt okazał się wytrzymały ponad miarę. Obtarte kolano i łokieć, poobijane łydki i jakaś przeciążona (lub obita) prawa strona torsu - ból ramienia i obojczyka. Do tego boląca głowa. Słowem – poważnie uszkodzona wiara w dobre jutro. W piątek wieczorem już nie mogłem znaleźć wygodnej pozycji - wszystko mnie bolało. Na wszelki wypadek obrabowałem małżonkę ze środków przeciwbólowych, bo wiadomo – zapłacone, więc nie można odpuścić.

W sobotę rano ledwo zwlokłem się z łóżka. Oczywiście robiąc dobrą minę do złej gry (widomo Moja Druga Połowa pewno by mnie nie puściła na zawody) i ruszyliśmy do Mrozów. Udało się sprawnie dojechać i zapisać (Barbary jeszcze nie było). W bazie od razu łyknąłem jakiś apap, bo w moim stanie biegać się nie dawało (zrobiłem próbę i nie szło – przy każdym kroku bolał tors i głowa ).

Patrzę sobie, a tu w bazie pojawia się Hubert z PKŻ! Oni wcale nie byli zapisani! Także Andrzej Krochmal na TP 50. I Robert Kamela! Normalnie galeria sław – znaczy mój wynik będzie kiepski w porównaniu ze zwycięzcą. „ Na szczęście” nie widzę Mateusza Komorowskiego – on mógłby wyśrubować wynik niebotycznie!
Odprawa
Na ostatnią chwilę dociera Barbara.  Tabletka zaczyna działać i ręka i głowa zaczynają powoli funkcjonować bez objawów ubocznych. Odprawa i dostajemy mapy.
Analiza mapy
Zero rozjaśnień, a w opisach przeważają „bajorka”. Jak nic trasa zapowiada się „bajorancko”;-)Odliczanie i lecimy. 
Dynamiczny start!
Większość wybiera nasz wariant, czyli jak przykazał budowniczy, od PK 1. Wiadomo, że nasz wariant jest lepszy;-) I decyzją Barbary lecimy „ na około” pewnym asfaltem. Przy dobiegu do pierwszego PK jakoś zmienia się całkiem moja orientacja – i próbuję zmusić Barbarę do podążania w przeciwną stronę niż powinniśmy. Na szczęście jej wrodzony upór i dar przekonywania załatwia sprawę pozytywnie.
Czołówka biegająca niknie gdzieś za horyzontem, a za nami majaczą marszerzy. Nasz „świński trucht”  - tak ciut powyżej 7 min/km nie pozwala zbliżyć się do czołówki (odskakuje coraz bardziej), ani urwać się tym co tylko chodzą i czasem podbiegają (utrzymują w miarę stałą odległość). Punkty okazują się ustawione tak, że jedyne sensowne dojście, to odbicie od drogi (głównej) 500-1000 m w bok i powrót z powrotem na drogę główną, by dojść do następnego PK. Dzięki temu co chwila mijamy się z czołówką i z tymi co za nami. W efekcie wydeptane ścieżki do PK (bo nie ma innej alternatywy dojścia), widać dokładnie gdzie jest dojście po zawodnikach wypadających z bocznych dróg. Słowem -  zero zabawy dla nawigatora.  Gdzieś koło drugiego PK spotykamy biegnącego z naprzeciwka Przemka (pruje jak rakieta), a potem Arka z trasy Mix z części biegowej. Dzięki sprytnemu manewrowi udaje nam się także wyprzedzić Huberta z PKŻ – oni mają tendencję szybkiego podbiegania krótkiego odcinka i przejścia do marszu – idzie im to coraz wolniej (znaczy więcej marszu niż biegu), a my jak już zaczynamy biec, to praktycznie biegniemy od PK do PK niezależnie czy to jest kilometr czy pięć. Nie biegamy tylko po nierównych/trawiastych drogach (bo tam można skręcić nogę i wysiłek włożony w bieg jest nieproporcjonalny do zysku czasowego) i pod górę. A że trasa prowadzi asfaltami, czy dobrze bitymi drogami…
Jakoś nie lubię wczołgiwać się pod przepusty...
Właściwie co chwilę mijamy się z Wojtkiem Zającem (życzliwie wczołgał się pod przepust na PK 14 i podbił nam karty) oraz „różową” zawodniczką z Mińska. Wojtek dobrze nawiguje, choć czasem wybiera warianty minimalnie wolniejsze i wyraźnie nie chce mu się zbyt szybko biec. Różowa zaś nagminnie „przestrzela punkty”, albo nie skręca we właściwe drogi i nadrabia sporo kilometrów. Niestety, biega znacznie szybciej niż my i nie możemy jej zgubić.
I gdzie jest lampion? Tak wyglądało czesanie  na PK 4
Źle rozstawiony PK 4, ponad 15 minut czesania powoduje, że cała stawka się komasuje – powinniśmy być tam pierwsi na PK, bo wyszliśmy „idealnie” i na skróty oryginalnym wariantem, ale dobijają do nas ci, co byli wcześniej i nie mogli trafić na PK i ci co za nami, bo szukaliśmy bezskutecznie lampionu na zachodnim brzegu zbiornika. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że przez to Barbara przegrała 2 miejsce w klasyfikacji K50 (no cóż „Różowa”, która dobiła do nas przy PK 4 wyraźnie miała problemy nawigacyjne, biegała bardzo chaotycznie miedzy PK, same lampiony przebiegała i sporo PK znalazła tylko dzięki nam, obserwując gdzie zbaczamy w krzaki, a na koniec wiadomo wypaliła sprintem i tyle ją widzieliśmy;-)
PK 8
Przy PK 8 zmoczyliśmy nogi - jedyny raz w czasie całej trasy!
Pysio mi się cieszy na widok namiotu żywieniowego!
Przy PK 9 (znowu mapa nie zgadzała się z rzeczywistością) prawie „przebiegliśmy” namiot żywieniowy. Zresztą wszystko już nam wyjedli i tyle, że przywitaliśmy się za znajomą harcerską obsługą punktu. Tam także dopadła nas rowerowa ekipa 5-ciu Paprochów (trasa TR 50 miała te same punkty, tyle że wystartowali 1,5 h po nas).
Na drugiej części trasy zacząłem wymiękać. Musiałem zażyć ketonal, bo wracały bóle „wszystkiego” . Zresztą Barbara zachęcona moim przykładem łykała swoje tabletki przeciwbólowe.
Przy PK 10 zdziwiła nas „Różowa” biegnąc w stronę przeciwną niż nakazywała logika. Pierwsza (i jedyna) wpadka nawigacyjna przy ambonie na  PK 16 – szukaliśmy drogi prowadzącej na północ zaznaczonej na mapie na zachód od ambony. Nie znaleźliśmy i wróciliśmy się kilkaset metrów z powrotem. Analizując ślad okazało się, że… PK był źle postawiony. Nie mierzyliśmy dokładnie odległości od drogi głównej do ambony tylko od ambony do potencjalnej drogi leśnej (ambona była prawie o 200 m za wcześnie).
Przy PK 13 źle zaznaczony PK (niezgodnie z opisem) w efekcie dobre 200m na północ od miejsca wskazanego na mapie, a czesanie „wielkiej dziury z wodą i śmieciami” nie należy do najprzyjemniejszych.
Malowniczy i drapiący PK 18
Po ostatnim PK 18 zryw by dobiec do mety przed „Różową”. Próba skrótu przez stację i szaleńczy bieg pod górę do mety (finisz rzędu 4,5 min/km). Niestety, nie udało się wyprzedzić rywalki.
Na mecie dwa zestawy zimnej Coli (no dobra, jedna to była Pepsi) – to jest to, co cieszy najbardziej. Organizatorzy pamiętajcie – butelka zimnej coli dla uczestnika na mecie! A także tradycyjne zdjęcie ze startu i drewniany medal.
Zimna Cola - to ratuje życie po upalnej 50-tce!
Takie zdjęcie każdy uczestnik dostaje na mecie, razem z medalem!
Barbara nie doczekała medalacji (zresztą podobnie jak Darek za TR 50), więc w zastępstwie odbieraliśmy nagrody.
Ten ekologiczny puchar niestety nie dla mnie - tylko dla Barbary.
A właściwie czemu nie było pucharów dla kategorii MW???
Swojej klasyfikacji w PMnO wprawdzie nie poprawię, ale rocznicę jak nic uczcić było trzeba!

Dla dociekliwych nasz przebieg w postaci obrazka:

i link do 3DRerun:
http://3drerun.worldofo.com/2d/index.php?idmult%5B%5D=-441062&idmult%5B%5D=-441072


Nudna relacja

Gościnnie relacja mojej 50-tkowej partnerki. Wprawdzie "jakaś nudna" ta relacja ale to zawsze inne spojrzenie na oczywistą rzeczywistość:

Po 11 miesiącach znów przyszło zmierzyć się z Orientiadą. W zeszłym roku dla mnie była to pierwsza pięćdziesiątka po ponad półrocznej przerwie, a dla Tomka – pierwsza impreza o tym dystansie w życiu. Wyszło wtedy 60 km w czasie trochę ponad 11 godzin, a Tomek do tej pory wspomina swoje bąble giganty na podeszwach ;) Od tamtego czasu już trochę się wprawiliśmy przebywając na długodystansowych zawodach ponad 700 kilometrów ;)
Pierwotnie start był zaplanowany na 8:00, jednak kilka dni przed imprezą z komunikatu technicznego dowiedzieliśmy się, że jest przesunięty o godzinę do przodu. Niby lepiej, bo można dłużej pospać, ale i ciepło się zacznie robić wcześniej.
Poranna sobotnia pobudka, pakowanie, montaż roweru do samochodu (Darek startuje na TR50) i z trzyminutowym opóźnieniem ruszamy w stronę bazy. Po drodze krótki przystanek na stacji benzynowej po kawę. W międzyczasie zakładam stuptuty, wcinam „tradycyjnego” wafelka i nagle… rondo, ziup, chlup i widzę tylko lecący kubek kawy! Prawa nogawka spodni, lewy but i przód plecaka zachlapane, a telefon obficie napojony kawą :) Nie ma to jak zewnętrzny doping kofeiną! (dla niewtajemniczonych: wewnętrznego nie stosuję, bo kawy nie pijam w ogóle).
Plecaczek pełen kofeiny
Docieramy do bazy. Formalności sekretariatowe, przywitania z mniej lub bardziej niedawno widzianymi znajomymi, pamiątkowa fotka, rozdanie map, odliczanie i w drogę! Od razu narzuca się wariant prawo - lub lewoskrętny. Decydujemy się rozpocząć od PK 1, żeby przebijanie się przez miasto mieć na końcu. Większość też wybiera nasz wariant. Na początku asfaltem, potem szutrówką, skręt w trawiastą drogę, na której mijamy szybszych od nas i po chwili punkt jest nasz. Powrót, szuter, Przemek W. z naprzeciwka, ścieżka, PK 2, powrót, asfalt, polna droga, PK 14 (na „przecieciu”), powrót. Nudzę się, nic tutaj się nie zdarza.* Asfalt, PK 3, asfalt… Nudzę się, żeby choć żabę złapać, la la la pomęczyć płaza troszkę. Cały czas truchtamy trzymając średnie tempo ok. 7:00-10 min/km. Na PK 14 decydujemy się na wariant od północy: przecinka, od skrzyżowania duktów na azymut i idealnie wychodzimy na „zachodnią stronę bajorka”, przy którym ma być punkt. Szukamy.
Dokładnie tu powinien wisieć lampion PK 4
W koło już się kręci kilka osób, ale nikt nic nie znajduje. Dochodzą nowi ludzie. Obchodzimy bajorko, wychodzimy na drogę, jacyś lokalni drwale coś mówią, że źle szukamy i „kolorowa szmatka” jest w innym miejscu. Jak to w innym, jak tu wszystko się zgadza?! I odległość, i bajorko, i przepust. Nawet płaz jest (przy jeziorku jest tablica o płazach) :) Dzwonimy do kierownika.
Dzwonimy do orga - już po znalezieniu źle rozstawionego lampionu
Mówi, że chyba dobrze powiesił. Hmm… Nic to. Wycofujemy się z zamiarem wbicia BPKa i ze 100 metrów na południe trafiamy na znacznie mniejsze zaglonione oczko wodne. Tramwajem wchodzimy w krzaki i bingo: lampion wisi! Tam spotykamy Darka na rowerze. Na PK 4 straciliśmy dobre 15 min, ale przynajmniej coś się działo ;) Teraz znów truchtem i asfaltem na PK 15. Powrót, asfalt, szuter, na horyzoncie cały czas Czerwony (przed nami), Niebieski (za nami) i Różowa (raz tu, raz tam)… Nudzę się, ludzie wciąż tacy sami. Docieramy do PK 6 z opisem „50 od krzyża świerk” – o co chodzi? 50 czego? W którą stronę? Domyślamy się, że chodzi o metry i raczej za krzyżem niż przed. Wydeptaną ścieżką docieramy do małego niecharakterystycznego iglaka, na którym zawieszono lampion. Popijamy wodę z baniaka i dalej w drogę. Szuter, skręt, szuter, Piotrek K. biegnący z naprzeciwka, mówiący, że budowniczy kłamie i na PK 5 nie ma przepustu tylko jest mostek :) W istocie, lampion ukryty przy mostku. Droga wzdłuż kanałku nie wzbudza naszego zaufania i decydujemy się na powrót do niebieskiego szlaku. Spotykamy samochód z organizatorami, sesja zdjęciowa i pytają ile czasu straciliśmy na czwórce (i informują, że ją przewiesili w dobre miejsce). Szuter. PK 7 bez rewelacji. Ile może być tych przepustów? Znów Przemek W. – tym razem na rowerze. Na PK 8 decydujemy się na przygodę i od zabudowań lecimy na północ. Rów. Wpadam do pół uda w wodę. Przyjemny chłodek. PK 8 na suchym drzewie szybko jest nasz. Znów asfalt. Nudzę się, za oknem wciąż to samo. Szuter, skręcamy w las w stronę żywieniowego PK 9. Drogi trochę się nie zgadzają. Namiot harcerzy stoi nie na tym skrzyżowaniu, które jest zaznaczone, a PK jest na kolumnie na szczycie pagórka kilkadziesiąt metrów dalej. Można było to dobrze zaznaczyć na mapie (szczególnie, że górka jest narysowana). Trzy kubki wody, Tomek podjada banana i ciacho. Ja mam „słodkowstęt”, niestety w menu harcerskiego namiotu nie ma nic słonego.
Pięć Paprochów, których jak wiadomo jest cztery
Spotykamy Pięć Paprochów na rowerach. Znów wracamy. Znów asfalt. Trucht. Kuflew. PK 10 zupełnie bez polotu, na szczęście do środka kępy krzaków prowadzi już dobrze wydeptana ścieżka. Asfalt, szuter…
Nudno mi, żebym choć lalę miała, zaraz bym coś jej amputowała. Nie mam, o! lali ni pajacyka. PK 16 na ambonie trochę za wcześnie (ślad GPS to potwierdza). Darek zdaje relację smsową, że już jest na mecie. Las na północ wygląda na średnioprzebieżny, więc decydujemy się na znalezienie drogi na północ na zachodzie od PK. Idziemy i nic nie ma. Wracamy i przy ambonie wbijamy w las. Pseudościeżkami i rozjeżdżoną drogą zawaloną gałęziami docieramy do poprzecznego szutru. Asfalt. Trucht w dół. Droga wzdłuż lasu. Na PK 11 Tomek zleca nakarmienie pastylką na K. ze szklanej buteleczki :) W dół przebieżnym lasem idziemy szybkim marszem. Przy PK 12 spotykamy Różową. Lampion ma być od północy, ale nic tam nie ma. Po chwili wypatrujemy charakterystyczny pomarańczowo-biały obiekt trochę bardziej na zachodzie. Wracamy na poprzednią drogę. Pastylka chyba zaczyna działać, bo Tomek proponuje truchtanie :) Biegniemy. W pewnym momencie o coś zahaczyłam dużym palcem prawej nogi, szpetne słowo pod nosem, kilka chwil lotu i żabich skoków, ale wyratowałam się i nie upadłam. Uff. PK 13 ma być „przy płn stronie bajorka”. Płn raczej oznacza północ, ale mamy wątpliwości, bo na mapie oznaczona jest strona południowa :/ Nachodzimy od zachodu. Stroma skarpa, w dole jakaś woda majaczy, ale umiarkowanie sensownego zejścia nie ma. Tomek mówi, że jesteśmy za daleko i proponuje najście na PK od asfaltu na wschodzie. Wracamy, namierzamy się. Znów za daleko, ale spotykamy Czarnego i Różową wychodzących z krzaków, czyli coś tam musi być. Wchodzimy i my. Po chwili przedzierania się przez trawy w dole widzimy brzozę z lampionem. Chwila moment i już PK podbity, a przy okazji dzikie jabłka zdobyte :) Na śladzie znów widać, że autorowi się też ten PK trochę omsknął. Powrót, szuter, trucht… Nudno mi, ta nuda wprost mnie zżera. Tu mnie nikt, do ZOO nie zabiera. Nudzę się, a zresztą brak tu ZOO. Do PK 17 na „płd stronie cieku wodnego (30 m)” prowadzi wydeptana ścieżka. Szybkie podbicie i wracamy, żeby nas komary nie zeżarły.
PK 17
Z bazy dostajemy info, że Renata już dotarła na metę TP25. Przed nami jeszcze tylko PK 18 – podobno w miejscu mocno zapokrzywionym i zaostowionym. Trochę idziemy, trochę truchtamy, siły już nie te, co na początku. PK 18 zdobywamy razem z Paprochami, którzy w międzyczasie nas dogonili. W dużej mierze przedzieramy po już wydeptanych ścieżkach, ale i tak co chwilę poszycie parzy i zahacza o ubranie. Tu mała obserwacja: na jeden krok Dużego Paprocha przypadają dwa moje :)
Chaszcze przy PK 18
Wracamy na asfalt. Pod górę idziemy. Skręcamy w szutrową drogę. Truchtamy. Powietrze stoi i zaczynam się przyduszać. Maszerujemy. Nudzę się, nic, tylko się wyrażać. Na peronie już miałam dość, wyraziłam się dosadniej i zarządziłam bieg do bazy. Schody w dół, przejście podziemne, schody w górę, park miejski, asfalt. Tomek mówi, że w takim tempie pod górę nie damy radę. Jednak nie przestajemy biec i w całkiem dobrym tempie ok. 5 min/km wpadamy na metę: 8 godzin i 8 minut.
(chrum, chrum)

Na koniec dwa, dla mnie najistotniejsze, zarzuty do trasy:
- Znaczna większość PK miała dojście i odejście z punktu tą samą drogą. Z jednej strony konkurencji idącej z tyłu znacznie ułatwia to namierzenie się, a z drugiej znacznie dodaje „nudności”…
Wracamy lub idziemy do) z PK 2. Zaraz spotkamy tych co za nami (lub przed nami)
- Na odprawie zapowiadano, że asfaltu ma być niewiele. Nasz wariant miał długość 53,66 km, z czego 18,2 km wyszło po asfalcie (co stanowi 34%) ;) W kilku miejscach pewnie mogliśmy minimalnie skrócić, ale niektóre warianty były typowo asfaltowe (może wynikało to z faktu, że trasa rowerowa miała dokładnie te same PK?) Zapewne ułatwia to szybki przebieg, ale wybierając się na 50-tkę spodziewam się trasy w znacznej mierze po terenie (jakbym chciała deptać asfalt to bym się wybrała na zwykły bieg uliczny).
34% asfaltu


*Cytaty pochodzą ze skeczu „Nudzę się” Kabaretu Potem (polecam!):
https://www.youtube.com/watch?v=ilsQK4UAIv0