piątek, 29 grudnia 2023

Dystans Świąteczno-Stołeczny

W drugi dzień Świąt pojechaliśmy biegać. Musiałam zrzucić trochę kalorii przed kolejnym popołudniem za stołem, bo moja kulistość zaczęła się niebezpiecznie powiększać. Wiecie - to serniczek, to piernik, to sałatka, to śledzik i człowieka przybywa. Na szczęście na odsiecz przybył Dystans Stołeczny. Dojazd mieliśmy fajny bo stosunkowo niedaleko (Rynia), a ruch mały. Szybko wzięliśmy mapy i w las.

Clear, check i te sprawy.
 
Start!
 
Pierwszy punkt zapowiadał się łatwo - drogą do odchodzącej ścieżki, a potem kawałek na azymut, a punkt powinien stać przed pustym polem. Kawałek przed tym polem dogonił mnie Tomek, który zaczynał od tego samego punktu i zaczął nakierowywać w prawo, a w końcu wołać, że przebiegłam. No ale jak to? Wiecie co? Biegnąc odwróciłam sobie mapę do góry nogami i byłam pewna, że lampion będzie za tym polem. Coś mi ostatnio nie idzie z tymi pierwszymi punktami.

Wspólnym wysiłkiem zaliczona jedynka.


I co dalej?
 
Kolejne punkty już mieliśmy inne, więc każde ruszyło w swoją stronę. Nie wiem jak to zrobiłam, ale zniosło mnie w lewo. W lewo! Nie w prawo, jak zawsze. Co i tak nie zmienia postaci rzeczy, że przeszłam obok lampionu w odległości kilku, kilkunastu metrów i nie zauważyłam go. W końcu dla stuprocentowej pewności trafienia wyszłam na drogę, doszłam do skrzyżowania i z niego się namierzyłam. Tym razem poszło dobrze. Ale tak się zastanawiam - co ze mną jest nie tak, że ostatnio w ogóle sobie w lesie nie radzę?

Z dwójką się rozminęłam.
 
Do trójki też nie trafiłam tak od razu i znowu zniosło mnie w lewo, więc potem już się naprawdę zawzięłam i  czwórkę znalazłam od razu, a do piątki to już zasuwałam idealnie po kresce.
Szóstka była tak sprytnie schowana za drzewem, że minęłam ją o centymetry i nie zauważyłam. Dopiero kiedy weszłam wyżej i odwróciłam się zaniepokojona brakiem lampionu, zobaczyłam ją tuż przy drodze.
Okolice siódemki i kolejnych punktów pamiętałam z licznych poprzednich zawodów, więc czułam się w miarę pewnie.
Przy ósemce znowu strzeliłam babola. Niedokładnie popatrzyłam na opisy na mapie i zamiast opis do ósemki, zakodowałam sobie opis do dziewiątki i aczkolwiek szukałam w dobrym miejscu, to nie tego to trzeba. Tym sposobem musiałam obejść cały wielobunkrowy obiekt dookoła. Niby nic wielkiego, ale za to bez sensu.
Na szczęście z resztą punktów już nie miałam żadnych problemów i szłam jak po sznurku. Widocznie dopiero teraz zaczęłam się rozkręcać - rychło w czas:-(
Ponieważ Tomek był na najdłuższej trasie, więc chwilę mu zeszło, a potem jeszcze musiał się porozciągać. Cierpliwie czekałam, nawet z uśmiechem na ustach (patrz poniżej).

Przepychanie szlabanu.

Cały przebieg.

środa, 27 grudnia 2023

Inowanie-Ząbkowanie

Grudzień to ciężki logistycznie okres. Ciężki, bo dużo się dzieje. Wszelakie orientalistyczne wydarzenia atakują ze wszystkich stron i to nie tylko w weekend. Do tego należy dodać zwyczajowe przedświąteczne pucowanie okien, glansowanie podłóg, segregację rasową rodzynek do ciast i mamy średnio 26 godzin na dobę zajęte. A jak ktoś jeszcze urodził się w grudniu, to ma zupełnie "przechlapane".

 Staram się robić UrodzIno w terenie, w którym jeszcze nie było i oczywiście blisko domu. W tym roku litościwie UrodzInO wypadło w niedzielę. Aby nie było za różowo, to w sobotę było ChoInO i ZazuTour, a w niedzielę przed UrodzIno kolejny etap biegania z Przemkowym Zazu w... Zielonce. Niestety musiałem wybierać. Biegania w Zielonce nie dało rady odpuścić, więc niestety nie dotarłem na ChoInO – czas poświęciłem przygotowaniu map, lampionów, kodów na serwerze (bo znaczą część map pobierało się na trasie dzięki kodom QR z lampionów) i wieszaniu tego co trzeba w terenie, by w sobotę rano móc spokojnie pobiegać po zielonkowskich bagienkach. 

Miałem dylemat z ustaleniem limitu czasu na UrodzInO. Jak nic pasuje 58 minut, ale nie jest to zbyt długo jak na nocną walkę z lasem. Wprawdzie las mały, ale noc to noc. Zostawiłem te 58 minut mając świadomość, że wszystkich PK to nikt nie zbierze – traktowałem to wręcz jako pułapkę na tych, co myślą, że mogą wszystko:-) 

Bałem się także, że nie będzie gdzie zaparkować koło startu (w prognozie były jakieś delikatne opady deszczu, a moknąć trzy godziny w bezruchu nie jest zbyt miło) i planowałem awaryjne przesuniecie startu o 160 m, ale o dziwo udało się zaparkować przy samym szlabanie, gdzie przewidziałem start. 

Biuro przy samochodzie

Pierwsi spragnieni leśnych doznań dotarli na start przed godziną zero. W bagażniku auta zaczęły pojawiać się zapasy żelków, a w lesie zaczęły pobłyskiwać pierwsze latarki. 

Pierwsi ruszają w las...

Większość uczestników dotarła sprawnie i ruszyła na trasę w początkowym przedziale minut startowych. Wkrótce zostaliśmy z Renatą sami, z dwoma ostatnimi mapami. Jako że miejsce startu było dość ucywilizowane (taki niewielki lasek w Ząbkach), co chwilę jakiś zainteresowany mieszkaniec (zwykle z pieskiem) dopytywał się co to za zawody. O dziwo, większość albo sama zawierała w pytaniu frazę "na orientację", albo po odpowiedzi od razu wiedziała o co chodzi! Jak to zwiększa się orientacyjna świadomość społeczeństwa! 

Ostatni uczestnik rusza w las...

Wreszcie dotarli na start spóźnialscy i zostało nam wypatrywać pierwszych wracających z lasu. Zegar stanowczo pokazywał, że pierwsi co wyszli, wpadli już w limit spóźnień, a w rogainingu wiadomo - spóźniać się nie opłaca. Wreszcie zaczęły błyskać latarki, dało się słyszeć dyszenie ludzi biegnących na metę. Jak to na mecie: usłyszałem, że dałem za mały limit czasu, albo że w terenie wykopałem kilka wielkich dołów, których nie było na lidarowej mapie ;-) No niestety - naprawdę nie miałem czasu kopać dołów wielkości małej ciężarówki, ale zastanowię się nad takim rozwiązaniem za rok;-) 

Jak widać na załączonym obrazku zwycięstwo daje dużo radości!

 Po podliczeniu wyników okazało się, że jak przystało na kategorię TU (Trasa Urodzinowa) wygrali typowi wyjadacze TU - nie dali omamić się nadmiarem punktów, które poza limitem de facto tylko obniżały końcowy wynik, zmieścili się dokładnie w czasie i wybrali sensowne wagowo PK. Bardzo cieszy to, że nie zmarnował się żaden PK - wszystkie zostały odwiedzone! I na dodatek jeszcze kilka punktów stowarzyszonych! 








 

Teraz zostaje planować kolejne UrodzInO – chyba już wiem gdzie – tym razem na starcie będą wiaty, a utrudnienia… coś się wymyśli;-) Na pewno będzie ciut dłuższy limit czasu, bo imprezę zasponsoruje liczba 59!

środa, 20 grudnia 2023

Zazu Tour w Zielonce, czyli BnO podpełza pod sam próg.

Wreszcie BnO zawitało do Zielonki. Termin co prawda dla nas z lekka kijowy bo w tym samym dniu Tomek organizował UrodzInO, ale jak odpuścić zawody tuż za progiem. Sprężyliśmy się więc i przybyliśmy. 
Teren znaliśmy, bo sami organizowaliśmy tu zawody i to kilka razy, ale nauczona doświadczeniem nawet nie zakładałam, że wszystko pójdzie gładko, bo jakoś ostatnio idzie mi jak po grudzie.
Z mapy wynikało, że dwa punkty będą w bagienku, ale ponoć miało byś sucho. Innych niebezpieczeństw (oprócz dzików, z którymi już na tym terenie miałam do czynienia) nie zauważyłam i upewniwszy się, że niezaznaczona na mapie meta znajduje się obok startu, ruszyłam w las.

Uruchomić zegarek i można lecieć.
 
Jedynka i dwójka poszły gładko, bo na azymut, a przy trójce już zaczęłam rozpoznawać okolicę i od razu poczułam się swojsko. Trójka to jeden z potencjalnie mokrych punktów, ale faktycznie udało się dojść na sucho. W drodze na czwórkę zaczęło mnie znosić w prawo. Niby oczami widziałam gdzie ma wisieć lampion, ale moje przywiązanie do wskazań kompasu wzięło górę i dopiero w ostatniej chwili nagięłam w lewo po punkt. To mokradło też okazało się być całkiem suche.
Szóstka i siódemka wisiały w znajomych dołkach i tak się podjarałam tą znajomością terenu, że przestałam zwracać uwagę na mapę i ósemki zaczęłam szukać dużo za wcześnie. Co ciekawe, nie ja jedna. Dopiero po chwili ogarnęłam, że przecież punkt jest za ścieżką, a nie przed.
 
Ciut za blisko.
 
Dziewiątkę wzięłam bezbłędnie, a potem zaczął się dramat. Dziesiątka była dość daleko, więc tak sobie szłam, podbiegałam, błądziłam myślami tu i tam i tyle czasu to trwało, że zapomniałam na jaki punkt podążam. Wiem, że to głupie, ale co poradzisz? W końcu wykoncypowałam, że powinnam szukać dziewiątki. Przy takim założeniu oczywistym jest, że nijak nie byłam w stanie dopasować mapy do terenu (albo odwrotnie) i tak mnie to skonsternowało, że zaczęłam wracać skąd przyszłam. Potem postanowiłam sprawdzić co jest bardziej na południe, a ponieważ wciąż było to samo, podjęłam jedyną słuszną decyzję - dojść do autostrady i zorientować się gdzie jestem. Faktycznie pomogło, bo jak doszłam, to przypomniało mi się, że na dziewiątce to ja jednak już byłam, a teraz potrzebna mi jest dziesiątka. No to poszłam i ją wzięłam.
 
Kiedy dopada skleroza:-(
 
Jedenastkę już upilnowałam, a potem tylko meta. Uffff. Tak się zbłaźnić na własnym terenie...
Na Tomka musiałam chwilę poczekać, bo on oczywiście biegł najdłuższą trasę, ale dzięki temu ma w końcu zdjęcie na mecie.

Tomek, odwrocie Bartka i golas. Taka artystyczna kompozycja.

Na koniec jeszcze zażyczyliśmy sobie pamiątkową wspólną fotę i można było wracać do domu szykować się na UrodzInO.
 
Po biegu.

 
 Cała moja trasa.

czwartek, 14 grudnia 2023

Leśny Mózg w siedzibie wampirów

W sobotę biegaliśmy w Emowie i od razu jak się dowiedziałam o lokalizacji, to miałam nadzieję na spotkanie jakiegoś wampira od Magdy Kozak, no ale one to wolą w nocy, a ja wolę w dzień, więc nie wypaliło.
Tym razem pojechaliśmy bez Agaty, obsadzając trasy odważni i profesjonaliści. Wiadomo, kto jest kto.

Odważna z profesjonalnym.
 
Tradycyjnie ja wystartowałam pierwsza, a Tomek dokumentował ten moment (jak by było co:-))

Ruszam.
 
Pierwszy punkt wyglądał na dziecinnie prosty: kawałek drogą, potem w prawo, potem w lewo i punkt tuż przy ścieżce. Może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie śnieg. Ścieżki na mapie, a ścieżki wydeptane w śniegu trochę nijak miały się do siebie, a efekt był taki, że biegłam przed siebie i biegłam i nie było gdzie skręcić w to lewo. W końcu zatrzymałam się przy sporym skrzyżowaniu, co to wiedziałam, że jest już dużo za daleko i tak wpatrzoną w mapę dogoniła mnie Ania. Też nie znalazła ścieżki w lewo i też wiedziała, że jesteśmy za daleko. Powiem więcej - była lepsza, bo zlokalizowała skrzyżowanie, na którym stałyśmy, co dało nam możliwość logicznego odwrotu. Ścieżka, w która powinnyśmy były wejść okazała się jakąś wyślizganą bezpłozowymi sankami rynienką i w niczym nie przypominała tradycyjnej, wydeptanej ścieżki. Jak widać zimą to i nawet właściwości fizyczne ścieżki odbiegają od normy.
Przez moment mignęła mi myśl, żeby wrócić na start i zacząć od nowa jak tydzień wcześniej, ale olałam, bo w sumie po co?

Nieudany początek.
 
Na wszelki wypadek po jedynce od razu postanowiłam porzucić ścieżki i lecieć tylko i wyłącznie na azymut, bo to jest jedyny pewnik w tym zwariowanym świecie (jeśli ma się oczywiście sprawny kompas). 
Tak więc do dwójki przedzierałam się przez ciemnozielone, mimo że ścieżka dawała opcje obejścia, ale za to trafiłam bezbłędnie od pierwszego kopa, a ścieżkami, to wcale nie wiadomo.
Do trójki i czwórki szłam idealnie po kresce, do piątki ciut na oko mając dobry punkt odniesienia w postaci zaoranego pola, a długi przebieg do szóstki tuż obok kreski, równolegle do niej.
Od szóstki też w sumie szłam po kresce, tylko najwyraźniej coś źle sobie ustawiłam kompas, bo kreska wcale nie prowadziła do punktu siódmego, tylko gdzieś w bok. Ale po linii prostej, żeby nie było. W pewnym momencie zauważyłam, że stąpam po dziewiczym śniegu, po horyzont nie widać żadnych śladów, a w oddali majaczy tylko jedna postać.  Z rozpędu zrobiłam jeszcze kilkanaście kroków, po czym zaczęłam odwrót po śladach.
 
 Lost.
 
- Gdzie ja kurna mogę być? - zastanawiałam się wracając powoli skąd przyszłam.
I wtedy zobaczyłam Tomka. Biegł kawałek dalej, ale udało mi się zwrócić jego uwagę. Dobrze, że wiedział gdzie jesteśmy i mógł mnie wykierować we właściwą stronę. Zupełnie nie wiem co ja takiego robiłam z tym kompasem, że się zbiesił o jakieś 45 stopni.

I poszłaaaa... w las.
 
Do dziesiątki znowu szło dobrze, szczególnie, że w międzyczasie pojawiło się wiele inostrad i dość mądrze wybierałam miedzy nimi. W drodze na jedenastkę zgubiło mnie omijanie co większych gęstwinek przez co zeszłam z azymutu i zaczęłam szukać za bardzo na wschód. Na szczęście w miarę szybko zorientowałam się, że coś nie gra, wróciłam na drogę i bezczelnie wypatrywałam gdzie inostrada wchodzi w las. Baardzo skuteczna metoda - polecam:-)

Prawie trafiona jedenastka.
 
Po jedenastce zostały jeszcze dwa łatwe punkty z dobrymi miejscami orientacyjnymi dookoła, wydeptanymi inostradami  i tłumami zawodników ciągnących w stronę mety. Na mecie czekał Tomek, który miał co prawda dużo dłuższą trasę niż ja, ale szybciej się z nią rozprawił niż ja ze swoją.

Koniec trasy.
 
Słabo mi poszło, kto chciał, to mnie wyprzedził, ale za to mam dobry przelicznik w złotówkach na minutę zabawy. A to też coś w dzisiejszych trudnych czasach.

Cała trasa.
 

sobota, 9 grudnia 2023

BarbarIna

Barbarina to taka "konkurencja" do mojego UrodzInO. No, prawie konkurencja, bo to impreza imieninowa, a nie urodzinowa;-) Wiadomo - imieniny, czy urodziny - na imprezie wypada się zjawić, choćby nie pasowało. Tak więc zamiast bawić się w Mikołaja, 6 grudnia poszedłem na Barbarinę.

Sam dojazd to dla mnie nie lada wyzwanie - po prostu od dłuższego już czasu nie bywam w Wielkim Mieście. A wydostanie się z parkingu Galerii Mokotów…. Zupełnie inny świat niż u mnie "na wsi", gdzie za centrum handlowe robi Lidl lub Biedronka;-) 

Baza zawodów - pod chmurką

Grunt, że dotarłem na start. Wręczyłem małe co nieco z pewną zawartością %, pobrałem mapę i ruszyłem w świat. Nie chciało mi się dopasowywać lasek (wycinków), więc postanowiłem przejść mapę główną i przy punktach patrzyć, czy coś nie jest podobne do wycinków. No dobrze, na wycinkach i mapie głównej było jedno rondo, więc jedną laskę dopasowałem. A jeszcze jeziorko - taki sam kształt, więc mam kolejne dopasowanie. Szybkie przeliczenie wag punktów z mapy i wychodzi, że coś mi brakuje, ale może znajdę coś na trasie? Ruszyłem żwawym krokiem do najbliższego PK 3B, ale zastopowało mnie, że ludzie kręcą się przy starcie i wyraźnie szukają lampionów. Obejrzałem jeszcze raz mapę i dostrzegłem zdjęcie, które mi umknęło. Więc tego wszyscy szukają! Skoro inni szukają, to ja także! Problemem okazał się PK 4H. Był to typowy punkt "dwuosobowy" - jedna osoba stoi w miejscu zrobienia zdjęcia i patrzy o który słupek chodzi (tam stoi jako znacznik druga osoba). W pojedynkę problem skomplikowany, ale widziałem gdzie stoi Zuza (jako znacznik) i Paweł (jako obserwator) i jakoś zlokalizowałem właściwy (mam nadzieję, że właściwy) lampion. Mając 8 PP na koncie ruszyłem do pierwszego PK z mapy głównej. 

Co tu dużo pisać - zapowiadał się przyjemny wieczorno-zimowy spacer. Szybki marsz rozgrzewał i wkrótce przestałem marznąć. W okolicach PK 2E dopasowałem kolejny wycinek z punktem 2B. W ten sposób miałem już dopasowane 3 wycinki z pięciu! Gdzieś od tego miejsca znowu zacząłem spotykać się z Zuzą, Anią i Pawłem. Oni wybierali ciut inną marszrutę, ale spotykaliśmy się na kolejnym punkcie. Ja im przypomniałem o punkcie 4G, który ominęli, oni poratowali mnie długopisem, gdy mój zamarzł w ten zimowy wieczór. Gdzieś tam ogarnąłem, że PK 4D to PK podwójny - tak dopasowałem czwarty wycinek!

Od PK 5A szliśmy już razem z bliźniaczkami i Pawłem. Nakierowali mnie na dopasowanie ostatniego wycinka z PK 2H niedaleko od 2F. Tak na marginesie - pytanie w nocy o kolor samochodzika (niebieski chyba) jest dość podchwytliwe, bo w świetle lamp sodowych, czy latarek kolor niebieski i zielony stają dziwnie podobne! 

Przy punkcie 2C wywiązała się dyskusja co mamy jeszcze podbić. Imprezy okazjonalne często mają specjalne zasady, tu chodziło o uzyskanie dokładnie 67 punktów przeliczeniowych, a wagi punktów bazowały na zasadach znanych z rogainingu. Wyszło zarówno mnie jak i pozostałym, że zostało nam jeszcze 7 PP, choć braliśmy do tej pory różne punkty. 2C, 3G i 2A dawały dokładnie brakujące nam 7 PP. Aż żal było pominąć wysoko punktowane 4F i 4A. 

Do ostatniego PK 2A poszliśmy "na skróty". Skróty to elegancki chodniczek, potem schodki (lub do wyboru rampa dla niepełnosprawnych i nagle zatrzymał nas murek, na którym to dogodne przejście się kończyło. Wyraźnie ktoś postanowił się "wyizolować" i zagrodził normalny ciąg komunikacyjny metalowym murkiem. Kilka razy patrzyliśmy z niedowierzaniem na to rozwiązanie. Długonogie dziewczyny niczym łanie pokonały zastaną przeszkodę. Ja trochę dostojniej także ją pokonałem. Paweł zaś, jako że nie dopchał się w kolejce, która przydzielała wysoki wzrost i długie nogi odmówił forsowania przeszkody "z marszu" i znalazł bardziej dostojny sposób jej pokonania:-) 

Dziewczyny biorą przeszkodę " z marszu"

Paweł rozważnie i powoli także daje radę;-)

W efekcie dotarliśmy do jeziorka i mieliśmy komplet punktów. Zostało dotarcie do mety - najlepiej w czasie który powoli się kończył. Na hasło rzucone przez Zuzę ruszyliśmy lekkim truchtem, pokonując różne przygodne przeszkody w postaci górek i ulic i szczęśliwie dotarliśmy na metę (w moim przypadku to chyba już w lekkich minutach), gdzie zastaliśmy co nieco skostniałą organizatorkę.

META!

Pewno gdyby chciało mi się myśleć na starcie, albo trochę podbiegać na trasie byłoby znacznie lepiej, ale liczy się udział, a nie zwycięstwo w imprezie imieninowej;-) 

A tak na marginesie- gdyby tak zmienić nazwę z Barabriny na Barbarellę? Nie była by bardziej chwytliwa? 


 

czwartek, 7 grudnia 2023

ZZK, czyli jak się doprowadzić do desperacji.

Po zdanym na Nocnych Manewrach teście nóg postanowiliśmy zacząć regularnie biegać. Nie żeby od razu jakoś zaraz trenować, ale przynajmniej brać udział w zawodach. Na pierwszy ogień poszły Zimowe Zawody Kontrolne w Olszewnicy. Wybraliśmy się w manewrowym składzie obsadzając trasy A, B i C.
  
Gotowi na wszystko.
 
 
Wspólny start.
 
Na pierwszy punkt postanowiłyśmy z Agatą ruszyć razem, bo dopiero potem nasze trasy się rozdzielały. Ja tradycyjnie chciałam na azymut, ale Tomek spojrzał na mapę i tak nas skołował potencjalnym gąszczem,  co to miał być przy starcie, że dałam się przekonać do obejścia gęstwiny.
Ponieważ ja nie nawykłam do chodzenia na ukształtowanie, a ostatnio w ogóle nie nawykłam do niczego, więc oczywiście za nic nie mogłyśmy znaleźć lampionu. Niby byłyśmy jak trzeba na górce, a nic się nie zgadzało. Całe szczęście, że dość szybko spotkałyśmy Tomka, który pokazał nam na mapie gdzie jesteśmy. Oczywiście byłyśmy zupełnie nie tam, gdzie szłyśmy, a dodatkowo okazało się, że nasz punkt wcale nie stoi na górce, tylko wręcz przeciwnie - w dołku w obniżeniu. Ale wtopa.
 
Spotkanie, które nas uratowało.
 
Tomek niby nam pokazał kierunek gdzie iść, ale żeby mieć pewność, że trafimy, wróciłyśmy na start i zaczęłyśmy wszystko od nowa. Tym razem na azymut.
 
Pierwsze podejście do PK 1.
 
Po jedynce już się rozdzieliłyśmy, bo miałyśmy inne punkty na swoich trasach i dalej ruszyłam sama. Na azymut oczywiście, bo to jednak najpewniejsza metoda, szczególnie jak człowiek wypatrzy w podłożu kreskę łączącą punkty na mapie. Kreska prowadziła mnie idealnie, za to przy piątce ewidentnie zawiódł mnie wzrok. Jeśli wierzyć śladowi, przeszłam tuż obok lampionu i nie zauważyłam go. Jak zawsze najlepszym wyjściem okazało się namierzenie z miejsca pewnego - w tym przypadku skrzyżowania. To zawsze działa.
 
Przegapiona piątka.
 
Szóstka i siódemka weszły gładko, a za siódemką przekombinowałam. Zaczęłam normalnie - na azymut, a potem pomyślałam: 
- Takie duże, ładne obniżenie - no przecież nie zginę, jak pójdę przez nie na skos.
Tak się tym podjarałam, że zupełnie zapomniałam o odległości i punktu zaczęłam wypatrywać w połowie odcinka, po przejściu malutkiego obniżenia, a nie tego dużego.  Kiedy doszłam do ścieżki, byłam stuprocentowo przekonana, że to przecinka leżąca jeszcze dalej na zachód. Nie bardzo mając pomysł co dalej, zatoczyłam kółko, zapominając o zasadzie, że lepiej mądrze stać, niż głupio łazić i z powrotem wyszłam na ścieżkę. Teraz dla odmiany postanowiłam pójść na południe do drogi i to był całkiem dobry pomysł. Nie, nie dlatego, że zorientowałam się gdzie jestem i wymyśliłam co dalej. Dlatego, że na górce spotkałam Janka i miałam kogo zapytać o drogę. Co prawda trochę głupio mi było zatrzymywać go, wiedząc, że walczy o dobry wynik, ale moja desperacja osiągnęła już poziom krytyczny. Jako, że Janek to porządny człowiek, więc poratował, a właściwie kluczowa była informacja, że oboje szukamy tego samego punktu, choć na różnych trasach. Teraz moim jedynym zmartwieniem było utrzymanie tempa, żeby plecy Janka nie zniknęły mi za horyzontem zanim dotrzemy do punktu. Ufff, udało się.
 
Tak to już dawno nie przekombinowałam.
 
Do dziewiątki i dziesiątki szłam grzecznie po kresce, a przy dziesiątce wymiękłam psychicznie i uparłam się, że za nic nie wejdę w las i muszę po ścieżkach. Sensu w tym wiele nie było, ale jak się człowiek uprze... Poleciałam sobie tymi drogami i w sumie dobrze mi to zrobiło na uspokojenie, bo jak dojrzałam do zejścia z przecinki, to ruszyłam idealnie na jedenastkę.
 
Naokoło, ale skutecznie.
 
Przy jedenastce byłam już mniej więcej ogarnięta psychicznie, umysłowo, a i sił ciut się jeszcze tliło, więc resztę trasy pokonałam w niezłym stylu, nie gubiąc się, nie błądząc, nie kombinując. Tyle, że powoli, ale kto mi zabroni. W lesie było tak pięknie i przyjemnie, że nawet szkoda by się było spieszyć.
Tym razem na mecie to ja z naszej trójki zameldowałam się ostatnia, choć zawsze jest to specjalnością Agaty. Nawet byli już nieco zaniepokojeni moją przedłużającą się nieobecnością, co w sumie jest miłe, że się o mnie martwią:-)
 
Dotarłam do mety.
 
To zdecydowanie nie był zmarnowany dzień i koniecznie musimy częściej ruszać tyłki z kanapy.
 
Cała trasa (od drugiego rozpoczęcia).

piątek, 1 grudnia 2023

Nocne Manewry w sąsiedztwie

W tym roku już znacząco spuściliśmy z tonu i odpuściliśmy sobie trasę himalajską, a nawet alpejską. Powiem więcej - w pierwszym odruchu pomyśleliśmy o beskidzkiej, no ale to już przesada. Tomek uznał, że jego noga da radę na tatrzańskiej, a ja miałam nadzieję, że moja nie rozsypie się jak rok temu. Trasę beskidzką tradycyjnie obsadziła więc Agata razem z nową koleżanką z ogłoszenia, bo nikt ze starych znajomych nie przejawiał chęci włóczenia się nocą po lesie.
Jak zawsze przed Manewrami, typowaliśmy gdzie mogą się tym razem odbyć i Tomek strzelił bezbłędnie - okolice Nieporętu. Dla nas to super bo po pierwsze blisko domu, a po drugie okolica tak obiegana na wszelakich zawodach, że ciężko się zgubić (to znaczy Tomkowi, bo ja to i we własnym ogródku mogę).

Formalności wstępne.
 
Po rozlokowaniu się na sali gimnastycznej i pobraniu karty startowej mieliśmy chwilę czasu na przygotowanie się fizyczne i psychiczne, pogadanie ze znajomymi i nacieszenie się atmosferą zawodów i już trzeba było zbierać się na autobus.

Wywożą nas w "nieznane".
 
Tym razem "nieznane" było dla nas znane, bo po podaniu w sobotę rano miejsc startu, szybko znaleźliśmy je na mapie.
Na starcie nie zauważyliśmy żadnej znajomej gęby - wiadomo: wszyscy na himalajskiej i alpejskich. Trochę mi się łyso zrobiło, ale cóż - tak krawiec kraje, jak mu materii staje.
Wkrótce nadeszła nasza kolej, dostaliśmy mapy i mogliśmy ruszać.

Co my tu mamy?
 
Mapa (poza tym, że czarno-biała i nieaktualna) wyglądała bardzo przyjaźnie - żadnych dopasowań, przekształceń i innych kombinacji, do których przywykliśmy w wyższych kategoriach. Wyglądało na to, że wystarczy iść, zebrać co trzeba i wrócić na metę. No i nie zapomnieć o dwóch zadaniach.

No to ruszyliśmy!
 
Pierwszy punkt taki rozgrzewkowy, na górce przy drodze, co to nawet w mapę szkoda patrzeć. Ale już w drodze do drugiego był lekki haczyk, bo ścieżka biegła ciut inaczej niż na mapie i niektórzy poszli w złą stronę. W sumie ja też bym poszła (przynajmniej kawałek, bo jednak zerkałam na kompas), ale Tomek był czujny i od razu skorygował marszrutę.
Po podbiciu dwójki stwierdziliśmy, że to już czas na przygodę i od punktu postanowiliśmy ruszyć na azymut, prosto przez podmokły i pełen dziur teren. No dobra, nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak. Co prawda wcześniej widzieliśmy, że inni zawodnicy obchodzą teren, ale my wiadomo - twardziele. Ale w sumie było bardzo klimatycznie wśród wysokich traw i tylko raz noga wpadła mi do mokrej dziury.

Może i trudny teren, ale przynajmniej ciekawy.
 
Trójka znowu łatwa, w wielkim dole niedaleko ścieżki, trafiona od pierwszej próby, a potem ruszyliśmy na część trasy za linią kolejową.

Przekraczamy tory pierwszy raz.

Czwórka miała być na granicy kultur, tylko raczej tej granicy z lat świetności mapy, a nie obecnej. Chwilkę musieliśmy poczesać - najpierw żeby znaleźć, a potem żeby się upewnić, że to własciwy lampion.

Może to PK 4, a jak nie, to coś w okolicy:-)
 
Piątka stała na zakręcie rowu, którego ja nie mogłam wypatrzeć na mapie, bom ślepota, ale Tomek w okularach wypatrzył. A potem jeszcze wlazł w zarośla żeby podbić. Po podbiciu punktu mało się nie zgubiliśmy, bo odeszliśmy od niego w złą stronę. Kiedy po chwili marszu zerknęłam na kompas, natychmiast podniosłam larum, ale Tomek usiłował uspokoić mnie, że dobrze idziemy. W sumie byłoby dobrze, gdyby nie przyłożył kompasu do mapy odwrotnie - północą na południe. Na szczęście nie zdążyliśmy ujść daleko i po chwili znowu byliśmy na właściwej marszrucie.
Szóstka była łatwa, za to z siódemką chwilę się męczyliśmy. Tomek zaczął tak kombinować, że po chwili nie wiedziałam gdzie jestem, a potem mi wmówił, że znaleziony lampion wcale nie pasuje, bo nasz powinien być w innym miejscu. Fakt, że odwzorowanie terenu na mapie było oględnie mówiąc ciut do sempiterny i nawet namierzanie się z charakterystycznego skraju pola nie dawało pewności, że bierzemy dobry punkt. Jednak był dobry, co potwierdzają wyniki i zapisany ślad.

Problematyczna siódemka.
 
Ósemkę znaleźliśmy tam, gdzie powinna być i udaliśmy się na ognisko z PK 9. Ognisko, zgodnie z naszymi wcześniejszymi przewidywaniami (i oczywiście zgodnie z mapą), zlokalizowane było w Forcie Baniaminów. Przed oddaniem map chcieliśmy jeszcze przygotować sobie materiał do przemyśleń związany z zadaniem o odległości i skali, ale bez porządnej linijki i w powietrzu nie bardzo nam to szło. W końcu odpuściliśmy.
 
Próba zmierzenia odległości za pomocą podkładki.
 
Tymczasem na czas-stopie organizatorzy desperacko usiłowali wydusić coś z dwóch smętnych kupek drewna, co w efekcie dawało kilkusekundowy ogień i wielominutowe zadymienie.  W ubiegłych latach, kiedy przychodziliśmy znacznie później (bo na dłuższych trasach), ogień był tak wielki, że strach się było zbliżać. Najwyraźniej tym razem byliśmy dużo za wcześnie.

 
 Chwila odpoczynku.
 
Przy "ognisku" nie posiedzieliśmy zbyt długo, bo przecież nawet nie byliśmy zmęczeni, a ogrzać się nie bardzo było jeszcze przy czym. Ruszyliśmy więc dalej. Po ogniskowej dekoncentracji bardziej szłam za Tomkiem niż nawigowałam i nie bardzo pamiętam PK 10, ale mam dowód rzeczowy, że osobiście go podbijałam:-)

Niewątpliwie PK 10
 
Jedenastka - łatwy dołek prawie przy ścieżce. Dobry moment żeby z powrotem wrócić do nawigowania:-) Zawsze to lepiej wiedzieć gdzie się jest i dokąd idzie.

Jedenastkę podbija Tomek.
 
Dwunastka była równie banalna jak jedenastka, podobnie trzynastka. W sumie to z mapy wynikało, że cała reszta punktów jest tylko formalnością i myk myk zaraz dotrzemy do bazy. I pewnie tak by było gdyby nie czternastka. Już zbliżając się do punktu widzieliśmy spore nagromadzenie światełek, co mogło oznaczać tylko jedno - czeszą teren. Podeszliśmy dumni i bladzi, że my im pokażemy jak się znajduje punkt, bo co to za problem znaleźć miejsce gdzie przecinka dochodzi do ścieżki. Kurcze, okazało się, że jednak jest problem, bo nie znaleźliśmy ani przecinki ani lampionu. Mało tego, nie udało się także znaleźć pobliskiego dołka, z którego ewentualnie można by się namierzyć. Nic, kompletne nic. Po kilku nieudanych próbach znalezienia lampionu stwierdziliśmy, że raczej na pewno go w ogóle nie ma  i wpisujemy BPK. 
Został nam już ostatni punkt, już całkiem w cywilizacji, przy asfalcie. Jeszcze tylko zaliczyliśmy ostatnią "przygodę" - spektakularny synchroniczny upadek na śliskich podkładach kolejowych, kiedy przechodziliśmy przez tory. Para, która szła tuż za nami miała niewątpliwie interesujący spektakl typu taniec na lodzie zakończony bardzo bliskim kontaktem z PKP.
Przy ostatnim punkcie znaleźliśmy odpowiedź na jedno z zadań, dotyczące szwagra Florentyna Pogorzelskiego.

 Punkt ze szwagrem.

Do bazy wracaliśmy już asfaltem zaliczając po drodze słynna kładkę nad Kanałem Żerańskim. Widziałam ją już kilka razy, ale zawsze robi na mnie wrażenie.
W bazie przed oddaniem karty startowej musieliśmy jeszcze przeliczyć odległość z mapy w skali 1:25 000 na skalę 1:84 000 przy czym największym problemem okazał się brak długiej linijki, bo samo przeliczenie to już pestka.

Oddajemy kartę startową.
 
Myśleliśmy, że w bazie już będzie na nas czekać Agata z Anią, ale gdzie tam. Co prawda ruszały godzinę później niż my, ale trasę miały krótszą. Dość długo czekaliśmy na ich powrót, za to tym razem udało się zebrać wszystkie punkty, a w tym tylko dwa stowarzysze.  Wpadły w grube minuty, więc wynik taki sobie, ale za to mają lepszy od nas przelicznik opłaty za minutę zabawy:-)
Rano odbyło się tradycyjne ogłoszenie wyników i wybór nagród. Ponieważ niewiele osób zostało do końca imprezy, w nagrodach można było przebierać jak w ulęgałkach, dla każdego starczyło i jeszcze dużo zostało. 

Dumni z dyplomami i nagrodami.

Tak więc tego - jeśli ktoś śmieszkował z naszego budowania formy tydzień wcześniej, to proszę: da się? Da!