poniedziałek, 30 września 2019

Niepoślipka

Nie żeby się tak totalnie nic nie działo, tylko czasu mało...
Niepoślipka. Odbyła się.
W tym roku Niepoślipkę (jedną i drugą) potraktowaliśmy trochę po macoszemu, bo nawet do TMWiM-a jej nie zgłosiliśmy. Tak nam jakoś życie przyspieszyło, że najpierw nie mogliśmy znaleźć dla nich terminów, a potem nie byliśmy pewni czy w ogóle wyrobimy się z organizacją. Ale dało radę. Nawet udało się wynaleźć całkiem nowy teren, bo to się już zaczyna robić poważnym problemem. Ile w końcu można organizować imprezę w tym samym miejscu, gdzie wszyscy chodzą już na pamięć?
Teren mieliśmy z wyraźnym rozgraniczeniem etapów - przed autostradą i za autostradą. Każde z nas miało swój obszar i w swoim grajdołku robiło etapy od TP do TZ.  Przez dłuższy czas wydawało się, że w ogóle wystarczy zrobić etap TP/TT bo nikt z wyższej kategorii się nie zapisywał. Ogólnie zgłosiło się niewiele osób, ale wcale to nie oznaczało, że mamy mniej pracy.
Dawno już nie robiłam map dla TU i TZ i ciągle miałam wrażenie, że jest za łatwo, ale ostatecznie uznałam, że Tomek nadrobi to w swoich mapach, a poza tym może w ogóle nie będą potrzebne. W dniu imprezy wśród zapisanych nie mieliśmy nikogo na TZ, śladowe ilości na TU, za to TP i TT było dość licznie reprezentowane i to głównie przez młodzież - harcerzy i SKKT Beaty. Poza tym zapisały się trzy zespoły z rodzinnych.

 Spragniony to nikt chyba nie odejdzie:-)

W dniu zawodów pogoda była taka sobie i może dlatego część zawodników nie dotarła - ta "rodzinna" część. Za to udało nam się tak namącić w głowach tym, którzy przybyli, że ostatecznie mieliśmy obsadzone wszystkie kategorie. Szczątkowo, bo szczątkowo, ale zawsze.
Nawet dojściówka się przydała, bo kilka osób skorzystało z niej. Niektórzy oddali nam własnoręcznie wygenerowane egzemplarze.

 Dojściówka artystyczna:-)


  O matulu! Jak to poskładać??

Zawodnicy poszli w las, wrócili i zaczęli od "bicia autora" i nawet mieli rację, bo Tomek się machnął przy rozwieszaniu jednego z (moich) lampionów, a w opisie dla trasy TZ pomerdały mu się kierunki świata. Na szczęście wszyscy podeszli do tego zdroworozsądkowo i nikt nie zaginął. Ile osób wyszło, tyle wróciło. Trasa jaka była, taka była, ale za to słodyczy, owoców i napojów (dzięki Beata i Irek!) było do wypęku.

Ale na następną Niepoślipkę to jednak przyjdźcie liczniej, bo mam poczucie, że mi się mapy marnują:-)

niedziela, 15 września 2019

Rzodkiewki na wagę złota

W BnO zawsze mam jakieś wtopy. Najczęściej na początku – albo pobiegnę w inną stronę, albo szukam PK przez 30 minut… No dobra, czasami i w środku coś mi się pomyli, okulary zaparują i z dobrej pozycji wędruję na sam koniec. Tyle że się nie poddaję i latam do końca- zapłacone, należy wszystko zaliczyć:-).
Biegi nocne to specjalna „konkurencja” stworzona dla niedowidzących okularników. Dwa lata temu w Międzylesiu zgubiłem się na dobre przy PK10. Rok temu może się nie zgubiłem, ale kilka PK na tyle długo szukałem, że byłem na przedostatniej pozycji. W tym roku miało być inaczej bo…. Zapisane były 3 osoby w mojej konkurencji wiekowej! Podium murowane!  Choć raczej najniższy stopień, bo konkurencja zawsze mnie ogrywała.
W sobotę z rana na rozgrzewkę chodzony parkrun (zamykałem stawkę jako wolontariusz), potem rekonesans na Niepoślipkę i już licznik nabił ponad 10 km.
Na start pojechałem jak zwykle asekuracyjnie – wcześniej. W środku lasu reflektory, kuchnia gazowa, toj-toje – ogólnie wypas;-). I listy startowe, gdzie jest nas już 4-ka w kategorii M-50. Czyli nie mam murowanego miejsca na podium. Wprawdzie bieg o rzodkiewkę, ale….
Wreszcie zapadła ciemność, czas się trochę rozgrzać (bo temperatura spadała i spadała - pewno było już poniżej 10 stopni!). Najpierw rozgrzewałem się chlebkiem ze smalczykiem, a  potem niestety truchtałem wzdłuż drogi, by coś tam rozruszać mięśnie.
Takie coś można znaleźć w środku lasu
Biuro zawodów i jednocześnie meta
 O 20:00 organizator zawołał wielkim głosem i ruszyliśmy na start grupowo – jakieś 150m;-)
Centrum zawodów - tu będą dekoracje
Ustawienie losowe, mapy pod nogi i ostatnie chwile wyczekiwania. Starty do biegów nocnych w środku lasu są niesamowite – czołówki dają złudzenie dnia, a gdy pada sygnał do startu wszyscy giną w ciemnych krzakach i las wygląda jak pełen świetlików. Jak zwykle ruszyłem jako jeden z ostatnich – zanim znalazłem start, zanim znalazłem PK 1 na mapie…. O dziwo, chyba wszyscy biegli do tego samego lampionu co ja. Normalnie wydeptali mi drogę;-) . Do PK 2 także drogę wskazywały latarki. Ustawiłem kompas i lecę na PK 3, ale jakoś w tę stronę ciemno! Po kilkudziesięciu krokach zorientowałem się, że mapa przekręciła się o 90 stopni i lecę… no nie wiadomo gdzie;-)  Zawracam i trafiam na PK 3. Mam wrażenie, że za mną nie widać już światełek. Wyprzedzam gdzieś Konrada z kategorii M65 – nie jestem ostatni zatem;-)
Pomiędzy PK nie było właściwie przelotów drogami. Wszystko na azymut przy minimalnej rzeźbie terenu, a  zielonościach mało odznaczających się w światle latarki. Czwórkę minimalnie mijam, ale jest w zasięgu wzroku – zresztą znajduje ją ktoś  biegnący z innej strony. Do piątki nie biegnę sam, widać wiele tras ma ten przelot. 6 i 7 prawie bezbłędnie - tak powinienem biegać;-) Na ósemkę ktoś trzyma się moich pleców (chyba już wcześniej dostrzegł, że poprzednie dwa PK dobrze mi poszły) – ja w takich sytuacjach się stresuję i znosi mnie w lewo. Niedużo, ale zawsze na odbiegu jestem za tym co był mi na plecach. Teoretycznie do PK 9 można by kawałek drogą (niewiele nadkładając), ale skoro tak dobrze idzie azymut… Przecinam jedną drogę, drugą drogę, gęstwinę… tu zaraz powinien być dołek. Wokoło pełno latarek. Wszyscy biegają z obłędem w oczach – każdy w inną stronę. „Czy masz 32?” słychać wokoło. Nie mam. Nikt nie ma. W dwie czy w trzy osoby brniemy w jednym kierunku na północny zachód. Gdzieś tam słychać, że ktoś klnie i mówi, że odpuszcza. Dobiegamy do drogi za punktem. Znaczy trzeba wracać. Wracamy, ale PK nie ma. Wreszcie ktoś z tyłu przebiegając mówi – cofnijcie się ze 100 m. Cofamy się mniej i rzeczywiście jest lampion schowany w dołku i krzakach. Uff. Ale za to strata taka, że nie ma co liczyć na podium. Ze złością biegnę do PK 10 ramię w ramię z Katarzyną Ś. – faworytką kobiecej elity. Tyle, że mnie znosi, a ona od razu trafia na punkt. Las robi się ciemny – znaczy jestem na szarym końcu. PK 11 jest na znacznej górce – więc na azymut – górki chyba nie przeoczę. Sam w ciemnym lesie. Dopiero przy PK widzę jakieś światełko na szczycie. Wybiegam prawie idealnie na punkt - to trochę podbudowuje morale;-)  Szczególnie, że kod lampionu klubowy 44! 12 – pyk i zaliczone, 13 znowu mnie zniosło w prawo, ale na szczęście lampion błyska z daleka. Drogę na PK 14 wskazują mi latarki biegnące w przeciwną stronę. Na PK 15 ktoś biegnie przede mną.  Znowu powrót do lampionu o kodzie 40, czyli PK 16. Tu jakieś mocno zdenerwowane i przerażone nocą w lesie dziewczę dopytuje gdzie biegnę – niestety kod 41 jej nie pasuje. Znowu azymut i znowu sam w lesie. Żadnych światełek w zasięgu wzroku. Do PK 18 można drogą – wreszcie można przyspieszyć nie bojąc się o własne życie;-)  No dobra, droga okazała się piaszczysta niczym wydmy w Łebie, ale się udało. Przedostatni PK 19 znowu częściowo drogami. I ostatni PK 20 na niewielkiej górce. Na azymut. Las po przecince gałęzi – w nocy niemiło się po czymś takim porusza.  Metę już widać – z rozpędu chcę biec na kreskę przez młodnik, ale widzę żółtą taśmę. Wyznakowany dobieg. Jak trzeba to trzeba – naokoło. Na mecie pustki – chyba wszyscy już pojechali do domów po dekoracji. Idę do auta po telefon – wchodzę na wyniki on-line – jestem pierwszy!!! WOW! Zostałem Mistrzem Warszawy, Mazowsza a może nawet całego świata w nocnym BnO!!!.
Moje rzodkiewki są najwyżej:-)
 Wracam do bazy, przybiegają pozostali z mojej kategorii. Chwila czekania i mam RZODKIEWKI. Wiadomo, mistrzostwo to bieg o rzodkiewkę :) i Puchar – kawałek drewnianego klocka z tabliczką – mały, ale jak cieszy!

Jak widać w wynikach dziewiątki większość szukała długo;-) Teraz tylko podtrzymać dobrą passę i nie dać ciała w środowym „spacerze z mapą”!

PS. Przy okazji zostałem rekordzistą globu na 1 km, 800m, 400m, 100m i nawet na 60m! – zegarek powiedział, że 4 kilometr (to jak szukałem PK 9) pokonałem w … 58 sekund! Usain Bolt to przy mnie cienias;-)
Rekordowy 4 kilometr
Po lekkiej korekcie przebieg wygląda lepiej;-)



Powakacyjny Szybki Mózg

Brakowało mi już biegania na Szybkim Mózgu, W ogóle ostatnie BnO, na jakim byłam to Wawel Cup, ale to trochę inna jakość. No to cieszyłam się jak głupia. Nie zapomniałam wziąć czipa, kompasu i lampki - głównie dlatego, że Tomek zgromadził mi je do kupy i ułożył na widokowym miejscu. Nie zapomniałam też zabezpieczyć kolana opaską, chociaż miałam dylemat na które ją założyć, bo bolały mnie oba, a opaskę mam jedną. Wygrało kolano prawe.
Wyjątkowo tym razem mieliśmy z Tomkiem niemal tę samą minutę startową (tylko na różnych trasach), a nie jak zwykle w odstępstwie kilkudziesięciu minut.
Już w blokach startowych sprawdziłam gdzie jest północ, wbiłam sobie do głowy jak mam mapę ustawić, popatrzyłam gdzie biegną inni, a potem i tak coś poszło nie tak. Kompletnie nie wiem jak ja to zrobiłam, ale ze startu pobiegłam w jakimś abstrakcyjnym kierunku. Już po chwili otoczenie przestało mi się zgadzać z mapą i w końcu stanęłam zdezorientowana. Ale jak to? Gdzie te bloki? Gdzie ja jestem? W końcu jednak ogarnęłam się, ułożyłam mapę jak trzeba i wszystko zaczęło się zgadzać. Ale czasowo już byłam ponad minutę w plecy.
Do czwórki szło już dobrze, a potem znowu doznałam zaćmienia. PK 5 był przy jedynym okrągłym ogrodzeniu i nawet dobiegłam do niego, ale nagle mi się odwidziało, zrobiłam w tył zwrot i poleciałam gdzieś w krzaki. Trzy minuty zajęło mi przekonanie samej siebie, że jednak zaczynałam szukać w dobrym miejscu. Jak to człowiek sam sobie nie dowierza...
Kolejny kłopot miałam z jedenastką, ale już innego rodzaju. Nie mogłam znaleźć numerka na mapie, bo oznaczenie kompletnie zlało się z szarym tłem. Biegłam więc kierując się linią łączącą punkty i mając nadzieję, że jednak na końcu będzie właściwy punkt. Ufff.  Był.
Tak specjalnie to się w tym biegu nie wysilałam, bo po ostatnich pięćdziesiątkach oba kolana powiedziały mi: dość! basta! Opaskę miałam jedną, ale w połowie drogi zaczęłam się zastanawiać, czy nie skorzystać z rad jakie ktoś mi dawał przed startem i nie przełożyć jej na drugą nogę, ale szkoda mi było czasu. To już wolałam sobie wolniej truchtać. Na metę wcale nie dobiegłam taka ostatnia, bo za mną było jeszcze kilkanaście osób. Może nie jest to wielki sukces, ale nie ma co marudzić. Następnym razem będzie lepiej:-)



wtorek, 10 września 2019

Do źródeł Chodelki.

Zapowiadało się, że we wrześniu będziemy uziemieni, bo czekała nas organizacja Rodzinnych MnO, Niepoślipki i rajdu przygodowego, ale okazało się, że rajd nam odpadł, więc zdecydowaliśmy, że  jeden weekend można  poświęcić na imprezę wyjazdową. Jeszcze tylko trzeba było zdecydować - gdzie jedziemy? A wybór był duży - Abentojra, Rajd Waligóry, Rajd Źródeł Chodelki oraz Muflon Trail. Do Abentojry jakoś nie czujemy specjalnego sentymentu, bo to totalna masówka i jeszcze ten nocleg w namiocie, który zapamiętałam jako mocno uciążliwy; Waligóra ze sporymi przewyższeniami, a ja po ostatnich górskich wyczynach wciąż jestem na NIE; a Muflon nie dość, że po górach, to jeszcze dwa dni. Drogą eliminacji została Chodelka, o której zresztą Hubert już po ubiegłorocznej, pierwszej edycji, wyrażał się dość ciepło. Oprócz tego, że po płaskim, Chodelka miała też inne zalety - na tyle blisko, że można po imprezie od razu wracać do domu i w formule rogainingu, więc nie groziło wielogodzinne błąkanie się po trasie. Ale z piątku na sobotę postanowiliśmy zanocować, żeby nie zrywać się nad ranem i na trasę iść niewyspanym. W bazie nocowało nas całe pięć osób plus jedna sztuka w samochodzie, a organizator to nie wiem gdzie. W każdym razie było kameralnie, z szerokim dostępem do wszystkiego, a szczególnie materacy, prysznica i kuchni.
W sobotę rano przybyli miejscowi uczestnicy i zgromadziła się całkiem spora grupa. Rankiem dotarły także ciasta domowej roboty, na widok których szczęki nam opadły, a ślina obficie napłynęła do ust. Na szczęście organizator nie był świnia i pozwolił jeść od razu. Opędzlowałam trzy kawały, aż mnie zatkało.

Tak karmią już przed wyjściem na trasę, to co będzie potem???

O dziewiątej odbyła się odprawa i dostaliśmy mapy. Trochę wymiękłam, bo mapa okazała się w dość średniej jakości wydruku, co przy skali 1:50000 ma znaczenie. Jeszcze gdyby były rozświetlenia... A żeby nie było za prosto, dodatkowo mapa pochodziła z lat sześćdziesiątych, jak radośnie obwieścił organizator. Do wyboru mieliśmy coś koło 40 punktów o różnej wartości i wcale nie było łatwo zdecydować się jaki wariant wybrać. Szczególnie, że trzeba było brać pod uwagę zarówno opcję optymistyczną, jak i pesymistyczną. W ogólnym zarysie wyszło nam, że trzeba lecieć jak najbardziej na północ, a powrót będzie zależał od okoliczności.

Staaaaaart!!!!

Podobnie jak wielu uczestników zaczęliśmy od PK 21, więc przy punkcie był tłok jak na Marszałkowskiej. Ot, taki łatwy punkt na rozgrzewkę. Ponieważ żar powoli zaczynał lać się z nieba, bardzo cieszyłam się na kolejny punkt - drzewo przy rzeczce i mniej z powodu drzewa, a bardziej z powodu rzeczki. Tak byłam spragniona ochłody, że powróciłam do tradycji moczenia czapeczki od spodu (czyli kostki, kolana, pas, szyja, głowa i czapeczka), z tym, że rzeczka okazała się za płytka i musiałam poprzestać na kostkach, a czapeczkę zmoczyć metodą zanurzania. Co prawda wyjątkowo tym razem nie użyliśmy na odnóża sudokremu, bo przecież sucho i moczyć się nie będziemy, ale miałam nadzieję, że mokre skarpety mnie nie obgryzą ani innych szkód nie uczynią.
Prosto drogą na północ mieliśmy PK 35, ale trochę kusiło nas odbić na zachód po 24. Opanowaliśmy jednak nasze żądze i po chwili zgarnialiśmy punkt w rogu cmentarza. Tych cmentarzy z czasów pierwszej wojny światowej mieliśmy po drodze zaliczyć więcej i tak trochę poczułam się w klimacie Jaszczura. Szczególnie, że i karta startowa była taka mocno jaszczurowata, czyli cienki wydruk naklejony na tekturkę. Może to i mało praktyczne, ale jakże klimatyczne:-) Kurcze, nawet organizator taki jakiś w typie Malo:-)))
36 przy skrzyżowaniu dróg był prościutki i już się zaczęłam cieszyć, że mimo nieczytelnej i starej mapy idzie nam tak dobrze. Przed kolejnym punktem - czterdziestką - ostrzegał na odprawie organizator, że ciężko znaleźć i właściwie to nawet powinien być za dziewięć punktów i w ogóle. Ja to nawet byłam skłonna od razu go odpuścić, bo licho wie ile czasu można stracić, ale Tomek się zaparł, że znajdziemy. Cóż, nasze pojęcie źródełka nieco odbiega od tego co zastaliśmy w miejscu oznaczonym lampionem. Źródełko, którego przez dłuższą chwilę szukaliśmy w lesie, było tuż przy zabudowaniach, szło się do niego przez wypielęgnowany trawnik i było to właściwie małe oczko wodne, a drewnianego domku z zielonym dachem to w ogóle nie widziałam. A tak poza wszystkim to punkt stał w niewłaściwym miejscu, jak pokazał nam potem ślad gps. Skoro była woda, to oczywiście znowu zmoczyłam czapeczkę, ale tym razem bez wpadania do wody:-)


37 i 38 znaleźliśmy bez problemu, chociaż wychodząc ze źle stojącej czterdziestki, nie wstrzeliliśmy się w planowaną drogę. Tym niemniej PK 37 był w tak charakterystycznym miejscu, że nie mieliśmy problemów z dojściem przez pola.

Gdzieś między 38 a 51.

51 - karłowata sosna w środku niczego, czyli według mapy szczerego pola, była o tyle podchwytliwa, że po drodze minęliśmy kilkadziesiąt takich sosen i w sumie każda pasowała, ale z pomiaru odległości udało się wyizolować tę właściwą. Gratisem do przygody było przejście przez pole kukurydzy. Człowiek się od razu czuje jak w jakimś filmie, gdzie złe moce ścigają w wielkim łanie kukurydzy jakieś ucieleśnienie niewinności. Nasz łan był co prawda mały, kukurydza dość wątła i nic (poza czasem) nas nie ścigało, ale fajnie sobie pofantazjować.
Do kolejnego PK - 44 prowadziła prościutka droga, a przy punkcie spotkaliśmy mijanego wcześniej kilkakrotnie uczestnika, którego od razu zatrudniliśmy do roli fotografa, bo na punkcie z naszym klubowym numerkiem fota być musi.

 PK 44 - nasz klubowy, więc fotka obowiązkowa.

Do 71 wygodnie drogami, bez żadnych atrakcji i myśleliśmy, że z 92 będzie podobnie, bo przecież nie sposób nie trafić do jeziorka położonego przy drodze. A jednak. Przez 30 minut krążyliśmy po lesie usiłując orientować się według mapy, według wskazań napotkanych innych uczestników, według intuicji, według znaków na ziemi i niebie. Kilkakrotnie byliśmy dosłownie o metry od celu i zbyt wcześnie wycofywaliśmy się, bo wydawało nam się, że to już za daleko. Mocno niefartowny punkt.

Wycieczka krajoznawcza dookoła PK 92.

Nie dość, że przekombinowaliśmy z tym jeziorkiem, to jeszcze zamiast odejść od niego jak cywilizowani ludzie - drogą, my oczywiście poszliśmy jakimiś małymi dróżkami i krzaczorami trochę sobie tym sposobem nadkładając drogi. Dobrze, że chociaż źródełko z PK 82 znaleźliśmy bez problemu.
Przy obydwu "mokrych" punktach mieliśmy problemy z kredkami. Może i te ołówkowe są fajne i dobrze się nimi pisze, ale jak się złamią to umarł w butach - nic nie nagryzmolisz. Na szczęście Tomek ma mocne zęby więc pracowicie niczym bóbr obgryzał kolejne kredki, żeby dostać się do rysika. Na marsze to czasem nosimy temperówkę, ale żeby brać na pięćdziesiątkę to nam do głowy nie przyszło.
Po PK 83 musieliśmy podjąć decyzję - co dalej? Konfrontując zegarek z mapą oraz moją kondycją wyszło nam, że nie ma co ryzykować chodzenia za drogę 747 i trzeba zacząć myśleć o powrocie. Tym sposobem odpuściliśmy optymistycznie zaplanowane na starcie PK 72, 91 i 81. Ale trzeba mierzyć siły na zamiary, a nie odwrotnie.
W związku ze zmianą planów mieliśmy teraz długi pusty przelot na PK 74. Koniec tunelu/przepustu okazał się abstrakcyjną betonową budowlą w środku lasu, bez żadnych dochodzących do niej dróg.

PK 74.

PK 43 następujący po 74, tak się złożyło, był po drugiej stronie Chodelki niż my. Kiedy tylko doszliśmy do rzeczki, postanowiłam od razu włazić w wodę, żeby już nie było odwrotu. Bałam się, że Tomek będzie chciał szukać mostu, a przynajmniej jakiegoś węższego miejsca do przeskoczenia, bo to przed nami jeszcze był kawał drogi do przejścia, nogi nie nasudokremowane i nie wiadomo jakie tam jeszcze argumenty by mógł wyciągnąć. Poza tym było gorąco i mała chwila ochłody była bardzo upragniona przeze mnie. Kąpiel w Chodelce była najprzyjemniejszą chwilą z całej trasy. Serio. Aż żal było wyłazić z wody.

Nimf wodny:-)

Po zaliczeniu kolejnego cmentarzyka z PK 43 ruszyliśmy na wydawało się, że łatwiutki PK 70. I byłoby łatwo gdybyśmy się od razu wstrzelili we właściwą drogę, albo gdybyśmy przynajmniej wiedzieli, że nie idziemy tą, którą myśleliśmy, że idziemy. W każdym razie wąwóz przy rozwidleniu drogi znaleźliśmy, ale lampionu nie. Na wszelki wypadek, gdyby to jednak było to miejsce, nagraliśmy filmik z wąwozem w roli głównej, a potem poszliśmy czesać kolejne połacie lasu. Niezależnie od siebie znaleźliśmy ten właściwy wąwóz, z tym, że Tomek tę część z lampionem, a ja sporo dalszą. W ogóle nazywanie tego czegoś wąwozem uważam za nadużycie - to było po prostu zwykłe wysypisko śmieci. Ludzie to jednak straszne szkodniki pól i lasów.
Kolejne PK - 39, 45, 34 i 33 były już banalnie proste, chociaż przy 39 Tomek uparł się szukać lampionu dużo za wcześnie, ale dał się przekonać. A potem, już w drodze na ostatni zaplanowany punkt, natknęliśmy się na  jakieś składowisko piachu, żwiru i innych temu podobnych rzeczy.  Oczywiście mogliśmy przejść drogą przebiegającą w pobliżu, ale co będziemy iść na łatwiznę. My bohatersko przedarliśmy się przez wszystkie przeszkody. Ponieważ tam zastał nas 44-ty kilometr, więc strzeliliśmy sobie kolejną pamiątkową fotkę. Grunt to mieć swoje rytuały:-)

 Borzechów - 44-ty kilometr.

Po "piaskownicy" został nam jeszcze ostatni PK 11 i powrót biegiem na metę, żeby zdążyć w limicie. Ufff... udało się.

Na metę wpadliśmy niemal w ostatnich minucie!

Bohaterem mety bezapelacyjnie został Hubert, który spóźnił się 19 minut, tracąc tym sposobem 19 ze zdobytych punktów. Nabiegał się jak głupi, był prawie wszędzie i nic mu z tego nie przyszło. Czasem jednak warto czytać regulaminy:-)

Na trasie udało nam się zebrać 93 punkty przeliczeniowe i zajęliśmy siódme miejsce. Jak na "dziewczynę", której od kilku dni bliżej do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki, to uważam to za bardzo zacny wynik. Tak więc jestem dumna i blada i zadowolona z imprezy:-)
Jak sam organizator już zdążył zauważyć, było trochę niedociągnięć, ale i tak to była jedna z fajniejszych imprez i gorąco ją polecam na przyszły sezon!

A tu można popatrzyć jak chodziliśmy:


niedziela, 8 września 2019

Zielonkowskie Rodzinne

W organizacji Rodzinnych doszliśmy już do takiej rutyny, że kiedy kilka dni przed imprezą nie mamy gotowej ani jednej mapy, wcale się nie przejmujemy. Oczywiście, że jeszcze w czerwcu obiecywałam sobie, że mając w perspektywie lipiec i sierpień, mapy przygotujemy odpowiednio wcześniej, ale sami wiecie jak to jest. Podobnie miało być z lampionami, które również planowałam zrobić z miesiąc przed imprezą. Życie pokazało, że pośpiech konieczny jest jedynie przy łapaniu pcheł, bo chociaż wszystko robiliśmy na ostatnią chwile, to jak zawsze, udało się. Ja zrobiłam trasę łatwiejszą, Tomek trudniejszą i wszyscy chcieli iść na moją:-) To znaczy, na TF A zapisało się bardzo dużo zespołów, na TF B tylko kilka. Hmmm..., ostatnio kilka razy pod rząd trasy B robił Tomek i niektórzy twierdzili, że były za trudne. 
Mapy mapami, ale i tak najbardziej jestem dumna z nowych lampionów, które wyszły mi przecudnej urody, że się tak nieskromnie pochwalę. No, sami popatrzcie:

Może i troche nieregulaminowe, ale za to jakie ładne.

W niedzielę na miejsce startu pojechaliśmy godzinę wcześniej żeby na spokojnie rozłożyć się ze wszystkim, a pierwsi uczestnicy dotarli... tuż po nas:-) Ale to miłe, że nie mogli się już doczekać. A potem już poszło normalnie - ja ogarniałam sekretariat, Darek szkolił, a Tomek puszczał w las. Wszyscy wrócili, nikt się nie zgubił, o dziwo nikt tym razem nie narzekał, że mapa za trudna. Jednym słowem - impreza się udała.

Bannery rozwieszone, czekamy na uczestników.

Tam pójdziecie, do lasu! Szkolenie:-)

Książeczki wypełniamy hurtowo.

Mapa TF B wcale nie była trudna!

Najpierw pójdziemy tutaj...

czwartek, 5 września 2019

64. OrtInO

Mimo intensywnego tygodnia przed Rodzinnymi MnO i kompletnego braku czasu, postanowiliśmy się rozerwać i jechać na OrtInO. Zgubiliśmy się już przy poszukiwaniu startu, ale za to zwiedziliśmy całą okolicę i mieliśmy nadzieję, że przyda się nam to na trasie.

Miejsce startu znalezione!

O OrtInO w zasadzie powinien pisać Tomek, bo ja wiem tylko tyle - odbyło się i jak zwykle w przypadku OrtInO poszło nam kijowo.  Wycinków do połączenia było z tysiąc pińćset, a co drugi to albo obrócony, albo zlustowany, albo nie na swoim miejscu. Ja z moim "sokolim" wzrokiem nic nie widziałam na tych małych wycineczkach, zresztą nawet gdybym widziała, to taka ilość dopasowań jest poza zasięgiem moich możliwości w tak ograniczonym czasie. I jeszcze na stojąco. Do myślenia to ja wolę siedzieć. Tomek dopasowywał wycinki przykładając je do siebie, ja patrzyłam co widzę w terenie przed sobą i dopasowywałam wycinek do terenu. Raz sprawdzała się jedna metoda, raz druga. Mój udział dość szybko się skończył, bo wkrótce zrobiło się ciemno, czego ja absolutnie się nie spodziewałam, w związku z czym nie wzięłam czołówki. Serio? To już chwilę po dziewiętnastej słońce zachodzi??? Kiedy to się stało??? Jedna czołówka na dwoje zdecydowanie się nie sprawdza - przetestowane.

W związku z posiadaniem światła Tomek miał pełne ręce roboty.

Konkurencja czuwa i świeci!

Kiedy już nie miałam jak patrzyć na mapę, jedyne co mogłam zrobić to nie zgubić się, potakiwać Tomkowi jak pytał o coś z mapy i robić mądrą minę. Nawet nieźle mi to szło.
Tradycyjnie wykorzystaliśmy cały przysługujący nam czas, a potem ten mniej przysługujący oraz w ogóle nie przysługujący. Pilnowaliśmy się jedynie żeby wrócić na metę zanim organizatorzy sobie pójdą. Udało się! I właściwie był to nasz jedyny sukces, bo dwóch punktów w ogóle nie wzięliśmy, zgarnęliśmy cztery stowarzysze (z czego jeden poprawiony z właściwego) i nabiliśmy w sumie 570 punktów karnych. Może już pora zacząć chodzić na TP????