poniedziałek, 17 maja 2021

Warsaw Orient Races - gorący etap drugi.

Zaczęła się jedna z moich najulubieńszych imprez, czyli Warsaw Orient Races, a ja już opuściłam pierwszą rundę. Wiedziałam też, że na trzeciej nie będę mogła być, więc na drugą musiałam pojechać bez względu na okoliczności. Okoliczności to akurat trafiły się sprzyjające, bo stosunkowo blisko domu i przy pięknej pogodzie. Żeby nadrobić zaległości, zapisałam się na najdłuższą trasę, która i tak wydawała mi się króciutka - 3,4 km. Biegać mieliśmy na Błoniach Elekcyjnych na Kamionku, więc teren dość oswojony.  
Zasadniczo nawigacyjnie odbyło się bez żadnych problemów. No, może do jedynki pobiegłam sporo naokoło, ale to tylko dlatego, że nie chciałam niszczyć żywopłotu przedzierając się przez niego na wskroś i i tak biegłam, biegłam czekając kiedy się skończy. A ten, jak na złość, ciągnął się jak guma w majtkach. Dodatkowo, jeszcze zanim dotarłam w okolice bloków, zaliczyłam glebę, bo w trawniku poukrywane były wilcze doły i oczywiście wpadłam w jeden z nich. Na szczęście poza dumą nic więcej nie ucierpiało i mogłam biec dalej.
Przed siódemką uprzejmi panowie z piwkiem w garści wskazywali drogę i miejsce ukrycia lampionów i najwyraźniej czerpali z tego niezwykłą satysfakcję:-) Byli zbulwersowani, że nie skorzystałam z ich podpowiedzi i pobiegłam w inne miejsce. Niestety, pokazywali mi ósemkę zamiast siódemki.
Nie wiem czy przy jedenastce nie popełniłam przestępstwa, bo jakąś czarną, grubą linię przekroczyłam (a przynajmniej ślad tak pokazuje) i nie wiem czy to był po prostu zwykły obrys parkingu, czy ta nieprzekraczalność. Zawsze mam z tym problem, jak interpretować.
Ponieważ pogoda okazała się aż nadto dobra i było po prostu koszmarnie gorąco, w drugiej połowie trasy zaczęłam wymiękać kondycyjnie. Od PK 20 to już głównie szłam i tylko na dobiegu do mety zdobyłam się na trucht.
Na trasie byłam ponad dwa razy dłużej niż zwycięzca, ale za to nie zaliczyłam missing pointa, jak 11 innych osób.  Jak to czasem nie warto się za bardzo spieszyć....

 Radość na mecie.



 

środa, 12 maja 2021

Mistrzostwa Polski 2021 - z kąpielami błotnymi w pakiecie.

Niedzielny poranek w hotelu zaskoczył mnie pozytywnie śniadaniem, bo już się bałam, że będzie jak z tą wanną i szampanem. Ale nie - śniadanie było smaczne, wybór duży i nawet można było siąść przy stoliku, a nie latać z talerzem do pokoju. Taka odrobina normalności. Przy sąsiednim stoliku najwyraźniej posilali się "nasi", bo rozmowy toczyły się wokół rzeźby terenu i biegania. 
Tomek pocieszał mnie, że czekający nas etap powinien być suchy, bo będziemy przemieszczać się w górę, do rezerwatu „Skałki Piekło pod Niekłaniem". Dla mnie najważniejsze było, że będziemy biegać za dnia i w końcu będę widzieć, gdzie lezę. W całym tym niedzielnym biegu najśmieszniejsze było to, że dojście z parkingu do biura zawodów, a potem na start było dłuższe niż sama trasa. Przynajmniej dla mnie. Musieliśmy się dobrze zastanowić co wziąć ze sobą, a co zostawić w samochodzie, bo kto by po każdą rzecz leciał dwa kilometry? Przy tym przepakowywaniu się zauważyłam, że nie ma mojego czipa. Ale jak to nie ma czipa???? Przecież jeszcze wczoraj był? Przeszukaliśmy kieszenie, plecak, samochód... Niestety, "im bardziej Puchatek zaglądał do środka,tym bardziej Prosiaczka tam nie było". Nie pozostało nic innego jak wyżebrać u organizatorów czip zastępczy i zamówić u Przemka nowy. Buuu...
Pogoda w niedziele zrobiła się przepiękna - słonecznie, ciepło - aż się chciało biec do tego lasu. Nawet to długie dojście okazało się całkiem przyjemnym spacerem. 
Ja startowałam zaraz na początku, w siódmej minucie startowej, Tomek godzinę po mnie, miał więc czas odprowadzić mnie i nakręcić film ze startu.
 

A takie piękne zdjęcie na dobiegu do lampionu startowego wykonał Jakub Kijak :
 
 
Pierwszy punkt był bardzo blisko startu, na karpie i szczęśliwie udało się wyjść niemal prosto na niego. Ufff.... - grunt to dobrze zacząć:-) Po jedynce wchodziliśmy w teren bardzo, bardzo niebieski na mapie. Niby wyodrębnione były nawet niewielkie jeziorka, ale w terenie dla mnie wszystko było jednym wielkim bajorem i trochę bałam się, czy trafię we właściwe miejsce. Kurczowo trzymałam się więc azymutu, w związku z czym nawet nie próbowałam obchodzić mokrego. Po chwili nogi miałam całkiem przemoczone. W sumie to nawet było przyjemne, bo zrobiło się gorąco i takie chłodzenie było miłe. Przed punktem dogoniłam Becię, która startowała krótko przede mną. Ponieważ mój kierunek tak do końca jej nie przekonywał, więc każda poszła według własnego planu. Jak się potem okazało, Becia pominęła PK 1, to i nie dziwne, że jej nie pasowało, skoro namierzała się z innego miejsca niż ja.
Na trójkę szłam (bo przecież biec po tym mokrym się nie bardzo dawało) za jakąś nieznaną mi zawodniczką, zakładając, że skoro mój azymut i jej poczynania są zgodne, to idziemy na ten sam punkt. Przy trójce ucieszyłam się, że w końcu wyjdziemy na jakiś bardziej suchy teren i może nawet pobiegać się uda. Żeby jednak dotrzeć do tego suchego, trzeba było pokonać jeszcze kawałeczek mokradeł. Ponieważ w butach i tak mi chlupotało, postanowiłam po prostu iść na wprost. Przy którymś kolejnym kroku, kępka na którą stanęłam, zapadła się pode mną i wpadłam w wodę po pas. Od razu przypomniały mi się wszystkie przeczytane książki i obejrzane filmy dotyczące topienia się na bagnach i że zawsze bohaterowie chcąc się uratować, kładli się na płask, żeby ich bagno nie wciągało głębiej. Ale, chwila moment! Jak ja się mam położyć w takiej zimnej wodzie??? Nie ma takiej opcji! Cóż, wobec niemożności uratowania się w ten sposób, po prostu wyciągnęłam najpierw jedną nogę, potem drugą i... poszłam dalej. Cóż, ratować się też trzeba w granicach rozsądku.
Trochę mnie ta niespodziewana kąpiel zdekoncentrowała i czwórki nie mogłam znaleźć. Szczególnie, że teraz już ostrożniej wybierałam drogę i zaczęłam omijać podejrzane miejsca. A przy omijaniu - wiadomo, nie zawsze wróci się na azymut. Na szczęście w okolicy punktu kręciło się kilka osób i ktoś pokazał mi kierunek. Faktycznie, punkt stał kawałeczek na północ od miejsca gdzie szukałam. Ale bo też ten teren cały tak samo wyglądał i nie było się od czego odbić.
Z czwórki na piątkę było daleko, a nawet bardzo daleko. A po drodze - tragedia - tysiące rowów jeden przy drugim i wszystkie w poprzek trasy.  No przecież ja nie mogę przez rowy! Niby można by to jakoś obejść bokiem, nawet gdzieniegdzie jakieś ścieżki były, ale bałam się, że pogubię się na amen, szczególnie, że ja mam słabo rozwinięte poczucie odległości. Postanowiłam jednak iść na azymut, przez te wszystkie rowy i jak się okazało przez gęstą, a chwilami bardzo gęstą roślinność. Boszszsz... Co to była za walka! Jeszcze w życiu nie przeprawiłam się przez tyle rowów! Pocieszałam się, że nie ja jedna wpadłam na tak wariacki pomysł, bo co jakiś czas słyszałam poruszenie w krzakach i to tu, to tam mignęła mi koszulka jakiegoś zawodnika. Było ciężko, ale nagroda była tego warta - wyszłam idealnie na punkt.
Szóstka wreszcie miała być w rezerwacie i cieszyłam się na piękne okoliczności przyrody, które przyjdzie mi podziwiać. Przed wyjazdem na zawody Tomek pokazał mi zdjęcia z rezerwatu i nie mogłam się doczekać, żeby to wszystko zobaczyć na własne oczy. Moje rozczarowanie było ogromne, kiedy okazało się, że moja trasa prowadzi do najbliższej skałki i od razu schodzi z powrotem w dół. Zazdrościłam tym, którzy wspinali się wyżej, ale co było robić - ruszyłam na siódemkę.
Po minięciu drogi i pokonaniu dwóch rowów trafiłam na punkt na górce przy wielkim dole. Już miałam podbić, ale odruchowo sprawdziłam kod. Zaraz! Przecież to nie ten!  Może to lampion z innej trasy, a mój jest gdzieś bliziutko? No bo przecież teren się zgadza. Obeszłam więc okolice szukając drugiego lampionu, ale jak bym nie szła i jak się nie namierzała, wciąż wracałam w to samo miejsce. Przy trzecim powrocie wreszcie skojarzyłam co jest grane - kod z PK8 usiłowałam dopasować do punktu siódmego. To nie miało prawa się udać. Na tym bezsensownym krążeniu wokół dobrego lampionu straciłam ładne kilka minut. Grunt to być ogarniętym...
Zła na siebie ruszyłam dalej. Ledwo uszłam kilkanaście metrów, w krzakach usłyszałam jakiś tumult i gwałtowne przedzieranie się. Oho, ale komuś się spieszy - pomyślałam. Tymczasem z krzaków, wprost na mnie, wypadła przerażona sarenka, najwyraźniej uciekająca przed innymi zawodnikami. Była dosłownie na wyciągnięcie ręki, ale sprawnie zmieniła kierunek ruchu i czmychnęła, zanim doszło do zderzenia. 
Trochę bałam się czy trafię bezproblemowo na ósemkę, bo znalezienie dołka w lesie czasem bywa trudne, ale poszłam sobie po kresce i udało się za pierwszym podejściem. Za to przy dziewiątce ciut mnie zniosło, ale w sumie wystarczyło dobrze się rozejrzeć, żeby trafić. Dziesiątka była już ostatnim punktem i stała przy drodze, więc znalezienie jej nie było żadnym problemem, szczególnie, że biegło do niej wiele osób. Za to dobieg do lampionu metowego chciałam sobie ułatwić drogą, a tu wśród widzów podniósł się wrzask, że nie tędy. No to wróciłam na trawkę i finiszowałam zgodnie z regułami sztuki. Na mecie trzeba było oddać mapy na przechowanie, żeby ci, którzy dopiero będą startować, nie mogli podejrzeć trasy.

 Tak sobie radziłam w terenie.
 
Wszystko fajnie, tylko ja wciąż byłam od pasa w dół mokra po przymusowej kąpieli, a na Tomka musiałam czekać koło godziny, bo gdy ja dobiegałam do mety, on dopiero ruszał. Całe szczęście, że słonko mocno przyświecało i było ciepło. Nadstawiałam więc te mokre części do słonka, a i tak wyglądałam, jak bym się posikała.
Czas oczekiwania spędziłam na miłych pogaduszkach ze znajomymi i dzieleniu się wrażeniami z trasy. Potem odebrałam swoje medale, bo i tym razem zajęłam drugie miejsce w kategorii.

Bardzo ładne medale, podobno srebrne ładniejsze od złotych:-))


Z multimedalistką każdy chciał sobie cyknąć fotkę:-))))
 
Teraz zastanawiam się co to będzie na następnych mistrzostwach, bo jeśli nie będzie ich organizował UNTS, to Joanna wystartuje i na milion procent będzie przede mną. To jeśli zajmę trzecie miejsce, to co ja będę? Pierwsza to mistrzyni, druga - wicemistrzyni, a trzecia? W konkursach piękności to by była druga wicemiss.... W sumie... czemu nie?

poniedziałek, 10 maja 2021

Mistrzostwa Polski 2021- nocny horror.

Jak wiadomo nocnego biegania po lesie to ja nie lubię, ale jak mistrzostwa to mistrzostwa i nie ma wymówek. Do bazy zawodów przyjechaliśmy dużo wcześniej żeby bezproblemowo zaparkować i mieć czas na przygotowanie się moralne oraz zdecydowanie  ile warstw w końcu na siebie włożyć. Noc zapowiadała się zimna, więc wzięliśmy ze sobą zapasowe koszulki, bluzy, kamizelki, buffy, czapki i rękawiczki. Młodzież tu i ówdzie świeciła gołą łydką czy ramieniem, ale to już musiały być wyjątkowe harpagany. Mimo wszystko zadziałało to na mnie i nie wciągnęłam na siebie ani jednej dodatkowej warstwy niż normalnie. Na start oddalony prawie kilometr potruchtaliśmy i wcale nie było mi zimno, a nawet wręcz - rozgrzałam się aż nadto. 
Czekając na swoją kolej (weterani startowali na szarym końcu) obejrzeliśmy start KM16/18 i było to bardzo, bardzo widowiskowe - ciemna noc, wszyscy z czołówkami i na dany znak tłum rzuca się przed siebie, przeskakuje rów (nie wszystkim udało się przeskoczyć) i pędzi w las. Dobra, pokażę to:



Ten rów to mnie trochę przestraszył, no bo wiecie, że z rowami to ja mam na pieńku, ale uznałam, że jakoś się przeczołgam.
Nadeszła nasza kolej. Ustawiliśmy się w rzędach, kategoriami, według opisów na słupkach. Każdy dostał zwiniętą mapę i za nic w świecie nie wolno było jej otworzyć i podejrzeć co tam w środku straszy. 
 
W oczekiwaniu na start
 
W końcu nastąpiło odliczanie i ruszyliśmy. Rów okazał się nie taki straszny, za to po chwili zorientowałam się, że większość kobiet i część panów zawraca z powrotem w stronę rowu, a po tłumie przeszedł szmer: drogami, drogami. W końcu popatrzyłam na mapę, żeby zrozumieć o co chodzi. Jedynka była daleko, na azymucie najpierw zielone, a potem niebieskie z kilkoma rowami i faktycznie drogi, którymi można było obiec cały ten bałagan. Obieg dość daleki, ale skoro wszyscy lecą drogami, to przecież nie zostanę jak ta sierota w lesie z tym swoim azymutem. Też zrobiłam w tył zwrot, ponownie przelazłam przez rów i pognałam drogą. W międzyczasie ustalałam z biegnącymi obok osobami, czy rzeczywiście lecą na ten sam punkt, bo głupio byłoby trafić na jakiś inny. Ula to nawet dwójkę miała taką samą, a dalej to już mi brakło tchu do rozmów, więc nie dopytywałam. Z drogi skręciliśmy w leśną ścieżkę i zrobiło się trudniej - ścieżka była coraz bardziej błotnista, wyboista, chwilami roślinność usiłowała złapać za nogi, a tu jeszcze trzeba było pilnować światełek przed sobą, żeby nie oddaliły się za bardzo. Tak biegliśmy i biegliśmy i już się wydawało, że do końca świata będziemy tak biec, ale wreszcie część osób zaczęła wchodzić w las, ale część pobiegła dalej. No to stanęłam przed dylematem - co robić? Za kim podążać? No bo przecież nie wiedziałam tak dokładnie , w którym miejscu ścieżki się znajduję. Postanowiłam jednak wejść w las i posuwać się równolegle do ścieżki. Wkrótce natrafiłam na punkt, ale niestety, nie mój. To był ewidentnie męski punkt, a ja szukałam żeńskiego. Ruszyłam dalej. Zanim dotarłam do swojego, uratowałam mnóstwo ludzkich istnień machając im ręką w kierunku swoich pleców, za którymi został poszukiwany przez nich punkt. Te poszukiwania były o tyle utrudnione, że w lesie nie było lampionów, a jedynie słupki, które co prawda świeciły z daleka, ale też były trochę poukrywane, a to za drzewem, a to za krzaczkiem, a to w dole i spokojnie można było przejść obok nie zauważając tego świecenia.
W końcu dotarłam na mój pierwszy punkt, tylko jak go podbić skoro między mną, a punktem rozciągało się mokradło? Kiedy tak dumałam, koło mnie ze świstem przeleciał jakiś młodzian, nawet nie patrząc co ma pod nogami i to natchnęło mnie wreszcie do działania. Przelazłam na wprost do punktu, również nie zwracając uwagi na podłoże. Nooo, sucho w butach już nie miałam, ale za to poczułam się jak rasowy zawodnik, co to mu nic nie straszne i na takie drobiazgi jak jakieś tam bagienko, to nawet nie patrzy. I tak ładnie ubłocona od dołu byłam, widać było, że się staram:-)
Ruszyłam na dwójkę, azymutem, ale też patrząc gdzie kierują się inne lampki (bo nocą nie widać ludzi, tylko światełka). W sumie to nie było trudno, bo idąc mniej więcej w słusznym kierunku, tak czy siak trafiało się na rów i potem wystarczyło tylko znaleźć skrzyżowanie z drugim. Udało się i znowu poratowałam kilka osób wskazując kierunek.
Na trójkę przez krzaczory, ale niewielką górkę znalazłam bez problemu. Światełka pokazywały mi się tylko z daleka, ale świadomość, że przecież las jest pełen ludzi i tak dodawała mi otuchy.
Czwórka była tożsama z jedynką, ale ponieważ nadchodziłam z innej strony, więc dla mnie to było jak bym szła na nowy, nieznany punkt. Ponieważ był to punk wielokrotny, więc zewsząd nadchodzili ludzie, co ułatwiło mi trafienie, chociaż i tak zaczęłam brodzić w wodzie ciut za wcześnie.
Na piątkę ruszyłam w towarzystwie jakiejś dziewczyny, z którą razem podbijałyśmy czwórkę. Nie wiem kto to był, bo ciemno, a przy tym ludzie z całej Polski, to połowy nie znam, ale było miło. To znaczy było milo aż do rowu, który dla mnie okazał się nie do przeskoczenia z uwagi na nogę (co prawda świeżo po rehabilitacji, ale tym bardziej wartościowa). Nie namyślając się wiele wlazłam do rowu, który okazał się ciut głębszy niż przypuszczałam i tym sposobem byłam już mokra do kolan. I tak nie marudziłam, bo przecież mogłam się poślizgnąć i cała wpaść do wody. Koleżanka, która do tej pory uchowała się w miarę sucha poszła za moim przykładem, chociaż na upartego mogła obejść, bo rów gdzieś tam się kończył i z prawej i z lewej. Na końcówce, już za drogą trochę nas zniosło w lewo (tak, tak - nie w prawo, a w lewo!) i zaczęłyśmy szukać na sąsiedniej górce. W końcu uznałyśmy, że już za bardzo oddalamy się od ścieżki, przy której miała być górka, więc zawróciłyśmy i po chwili udało się namierzyć tę właściwą.
Do szóstki był długi przebieg. Długi przebieg, trochę zieloności i kilka cieków wodnych. Mnie obchodziło tylko jedno - nie zejść z azymutu! Trzymałam się go więc tak kurczowo, że poszłam  praktycznie po kresce i wyszłam idealnie na punkt. Za to po drodze... Zero obchodzenia przeszkód terenowych, no bo azymut. Tym sposobem zaliczyłam wszystkie najgorsze krzaki, wszystkie zwalone drzewa, wszystkie wody i co tylko tam było po drodze. Nie wiem czy koleżanka, z którą zdobywałam piątkę szła na to samo co ja, bo po podbiciu punktu zniknęła mi z oczu. Tak więc cały odcinek między punktami pokonałam samiuteńka.
Siódemka miała być  na zboczu, za drogą, taki samotny kamień. Trafiłam bez większych problemów. Podobnie ósemka na karpie weszła gładko. Oba punkty były nieprzyzwoicie suche, za to krzaczory w normie, czyli do wyboru, do koloru. Dziewiątka stała już na terenie podmokłym, a ponieważ już zaczynałam podsychać, to czym prędzej znowu nabrałam wody.
Po dziewiątce zaczęły się problemy. Wydawało mi się, że skoro dziesiątka jest punktem potrójnym i idę na niego trzeci raz, to wejdę jak w masło, a tymczasem... Od dziewiątki do drogi doszłam jeszcze jako tako, ale potem to już mnie tak z nagła zniosło w prawo. Chyba chciało nadrobić te chwile kiedy szłam prosto lub wręcz ściągało mnie w lewo. Równowaga w przyrodzie musi być. Doszłam do drugiej drogi i nic mi to nie dało do myślenia. Faktem jest też to, że nocą odróżnienie rozmokłej drogi od reszty terenu nie zawsze było możliwe po ciemku i nawet mogłam nie zauważyć, że to droga. Bo przecież gdybym zorientowała się gdzie jestem, to wystarczyło pójść na północ i po sprawie. Tymczasem ja ruszyłam na wschód. Gdzieś tam w oddali migały mi światełka i zaczęłam kierować się na nie. Jak są ludzie to i punkt będzie - założyłam. Niestety, ludzie szybko zniknęli mi z pola widzenia, a punktu też ani śladu. Dla urozmaicenia trochę zmieniłam kierunek i nawet zaczęłam przybliżać się do dziesiątki, ale wtedy nie miałam o tym pojęcia. Powoli zaczynałam zdawać sobie sprawę, że jestem w czarnej d.... Znowu trafiłam na mocno podmokły obszar i choć to dawało nadzieję na dziesiątkę stojącą w bajorze, to jednak niczego nie ułatwiało. Kiedy więc jakieś dwa światełka zaczęły przybliżać się do mnie, szybko ruszyłam im naprzeciw, żeby nie zdążyły uciec. Koleżanki z młodszej kategorii poratowały mnie, chociaż inna skala mapy nie ułatwiała porozumienia i choć ostatecznie nie doszłyśmy do lokalizacji całkowitej, to przynajmniej wiedziałam w którym kierunku ruszyć. Wiecie jak to jest, kiedy pytany się spieszy, a pytający z jednej strony jest zdesperowany, a z drugiej kołaczą się w nim resztki przyzwoitości i nie chce zatrzymywać za długo pytanych. Mimo oszacowania miejsca pobytu "na oko" pomoc okazała się zbawienna i do dziesiątki trafiłam. Po drodze zaliczyłam oczywiście wszystko co było najgłębsze i jak najbardziej wypełnione wodą. W końcu i tak nie robiło mi to różnicy, a pozwalało utrzymać kierunek.
 
Wędrówka z PK 9 do PK 10.
 
Jedenastka miała być u podnóża zbocza, na karpie i wydawała się łatwa. Chyba nawet widziałam przy niej światełka, ale ponieważ kompas nakazywał mi iść trochę bardziej w prawo, to uwierzyłam kompasowi.  Kiedy zbocze za bardzo przybliżyło się do ścieżki, wiedziałam, że muszę odbić na zachód. Gdzieś wtedy spotkałam Andrzeja, ale szedł na moją dwunastkę, więc nie warto było się go trzymać. Jedenastka po chwili wyłoniła mi się z mroku.
Do dwunastki trzeba było wspiąć się na górę i zasapałam się jak mała lokomotywa, ale punkt stojący tak trochę na niczym (w nocy słabo widać, że jasna zieleń przechodzi w żółć) znalazłam od pierwszego kopa.
Została jeszcze trzynastka, na którą podążało sporo osób, a poza tym i tak była łatwa, bo wystarczyło dotrzeć do linii energetycznej i szukać przy niej.
Meta była tuż za trzynastką, dobieg był krótki ale zdradliwy, bo pełen rozdeptanego błocka i trzeba było uważać, żeby się nie poślizgnąć. Starałam się wbiec na metę dynamicznie i z uśmiechem na ustach spodziewając się tam Tomka z kamerka, a tymczasem nikt na mnie nie czekał. Buuu:-( No dobra, może przybiegł tuż przede mną i poszedł do samochodu po kurtkę?  Niestety, przy samochodzie go nie było, a klucz od samochodu najwyraźniej wciąż biegał po lesie. Porozciągałam się, tęsknie popatrzyłam na ciepłe ubrania leżące na siedzeniu i wróciłam na linię mety. Zmarzłam, pobiegałam dla rozgrzewki, wypiłam wodę, a Tomka ani śladu. Pomału zaczynałam oczami wyobraźni widzieć jego zwłoki rozwłóczone po lesie przez dzikie zwierzęta lub też pęczniejące w dole pełnym wody (muszę zmienić lektury) i zastanawiałam się kiedy wreszcie ruszy akcja ratunkowa. Dopóki na metę docierali kolejni zawodnicy, jeszcze miałam nadzieję, ale gdyby przestali, to planowałam wszcząć alarm. No bo przecież nie może być tak, że na Mistrzostwach Polski coś znika zawodnika w lesie. Na szczęście zanim pomysł przekułam w czyn, Tomek wrócił. Zły był jak osa, bo najwyraźniej nieźle musiał się pogubić. Cóż, niektórzy uczestnicy komentowali, że to były najtrudniejsze mistrzostwa w jakich do tej pory brali udział. Fakt - łatwo nie było, ale dla mnie były to najfajniejsze mistrzostwa, w jakich brałam udział. Może dlatego, że pierwsze w moim życiu:-))) I dlatego, że udało mi się wyprzedzić jedną osobę i tym sposobem zdobyłam srebrny medal w swojej kategorii? :-))))
 
Niby nie wygląda to źle, ale co przeżyłam, to moje:-)
 

Mistrzostwa Polski 2021 - trening, wanna i szampan.

Na mistrzostwa w Szydłowcu postanowiliśmy pojechać w sobotę rano, żeby skorzystać z możliwości treningu proponowanego przez organizatorów. Na parkingu stało już kilkanaście samochodów, znaczy się inni też przyjechali trenować. 
 
Idziemy na start

 Mapa w skali 1:10000 wyglądała przejrzyście i mało groźnie, chociaż jej prawa część była mocno niebieska. Nawet samo dojście na start było chwilami dość mokre, choć obyło się bez moczenia nóg. Postanowiliśmy przetruchtać sobie trasę na spokojnie, żeby się za bardzo nie zmęczyć, więc biegliśmy razem, bo ja jestem gwarantem powolnego przemieszczania się.
 
Mokry start
 
Początkowo ja prowadziłam, ale kiedy zaczęłam wymiękać biegowo, Tomek wysforował się do przodu. Czekał na mnie przy każdym kolejnym punkcie, ale z czasem coraz mniej skupiałam się na pilnowaniu kierunku, a bardziej jego pleców. Taki "przewodnik" okazał się dla mnie bardzo demotywujący. Chociaż z drugiej strony Tomek potrafi czasem odstawić niezłe hece nawigacyjne i w zasadzie powinnam była bardziej pilnować trasy. Na szczęście trening był łatwy i punkty wchodziły bezproblemowo.
Przy szóstce spotkaliśmy Bartka z dwójką młodych chłopaków. Jak się okazało byli to "tambylcy", ale skąd Bartek ich wytrzasnął??? Najwyraźniej poczuł jakieś ciągoty pedagogiczne, bo usiłował nauczyć ich poruszania się w terenie za pomocą różnych metod. Jedną z nich było: "trzymajcie się tej pani, to nie zginiecie". Dzieciaki uwierzyły i usiłowały nadążać za mną, bo Tomek to w ogóle pognał pierwszy i zniknął z pola widzenia. Z tego wrażenia, że robię za wzorzec dla młodego pokolenia aż mnie zniosło (oczywiście w prawo) i Tomek musiał głosowo nakierowywać mnie na właściwe miejsce. Bartek z chłopakami jeszcze przez chwilę szli za nami, ale potem zmienili metodę poruszania się z "trzymajcie się tej pani" na jakąś inną, bo straciliśmy ich z oczu.
 
Spotkanie przy PK 6
 
Punkty od 5 do 7 były w mokrej części trasy i mimo starannego wybierania miejsca stawiania każdej stopy, to jednak w końcu wpadłam do wody. Co prawda tylko jedną nogą, ale kąpiel to kąpiel.
Z dziewiątki na dziesiątkę był dłuuugi przebieg i żeby Tomek nie zanudził się przy mnie na śmierć, szczególnie, że trasa prowadziła pod górkę, poleciał w swoim tempie. Z azymutu mnie zniosło tradycyjnie w prawo, jego w lewo. Ja jednak miałam lepszy punkt orientacyjny, z którego mogłam się namierzyć i trochę mniej błądziłam, w zasadzie to wcale, tyle, że nie szłam po prostej.
Od dziesiątki do mety lecieliśmy już razem. Lampion PK 13 wisiał na skraju głębokiego dołka pełnego wody (stary szyb po wydobyciu rudy żelaza) i tak sobie pomyślałam, że jeśli w nocy będą takie punkty, to na 90% zaliczę kąpiel. 

Meta

Trening miał nam dać przedsmak tego co będzie na trasach na zawodach i nawet odrobinkę poczułam się uspokojona, bo nie było jakoś strasznie. I żeby nie to, że w nocy jest zazwyczaj ciemno, to uznałabym podobną trasę za łatwą. Ale wiadomo - w nocy najprostsze rzeczy potrafią się kosmicznie skomplikować.
 
Mój ślad czerwony, Tomka  niebieski.
 
Po treningu pojechaliśmy do hotelu. Z tym hotelem to cała historia. Ponieważ Szydłowiec daleko od Zielonki, więc nie było wyjścia - po biegu nocnym gdzieś trzeba się przekimać w okolicy. Poszukiwania zaczęliśmy od agroturystyki. Okazało się, że teren jakiś strasznie mało agroturystyczny i praktycznie nie ma ofert. Trzydzieści lat temu pewnie zdecydowalibyśmy się na namiot, ale człowiek swoje lata ma, to odrobina luksusu należy mu się jak psu zupa. Zaczęliśmy szukać w poważniejszych ofertach i w końcu Tomek wyhaczył jakiś hotel. Cena jak za trzy agroturystyki, ale co tam - raz się żyje. W końcu czasem można wyjechać z mężem na romantyczną randkę do ekskluzywnego hotelu. Oczami wyobraźni już widziałam się relaksującą po treningu w wannie pełnej pachnącej piany, z kieliszkiem szampana w ręku, potem krótka drzemka i wyjście na obiad.
Hotel z zewnątrz nie wyglądał zachęcająco, ot, taki typowy przy stacji benzynowej, dodatkowo częściowo w remoncie. W środku wrażenie jakiegoś powrotu do przeszłości - kiedyś może miał i swoje lata świetności, ale to już dawano, dawno temu. Może pokój będzie lepszy - pomyślałam. Tjaaa... Pokój okazał się klaustrofobiczną klitką ze ściętym sufitem nad łóżkiem, zamiast wanny co to miałam się relaksować - natrysk z podrdzewiałymi rurkami i przyszarzałymi fugami, a w barku (czyli na tacy, na stole) tylko jedna mała buteleczka wody mineralnej zamiast szampana. I najgorsze - jedna kołdra na łóżku! Bez wanny i szampana da radę, ale bez własnej kołdry??? Albo będziemy w nocy walczyć, albo marznąć, bo każde drugiemu będzie odstępować kołdrę. Jedyna nadzieja, że po biegu będzie nam wszystko jedno i padniemy jak muchy.
Po odświeżeniu się postanowiliśmy pojechać do centrum, żeby coś zjeść. Cóż, pandemia w rozkwicie i wszystko tylko na wynos. Wybór praktycznie żaden, bo na każdym rogu kebab (co oni tam mają z tym kebabem?) i tylko jedno odmienne miejsce - "Krówka i Połówka", czyli burgerownia, jak się okazało. To już wzięliśmy tę krówkę i oszamali w samochodzie.
Szydłowiec zrobił na nas dość ponure wrażenie - opustoszały i bez życia. Czym prędzej więc wróciliśmy do hotelu regenerować siły na nocny bieg.
 
Wymarłe miasto.

piątek, 7 maja 2021

Pierwszy szczyt do Korony Warszawy!

Jaga-Kora zbliża się wielkimi krokami i chyba najwyższy czas przypomnieć sobie jak wygląda bieganie po górkach. Najwyższa górka w okolicy to oczywiście Górka Szczęśliwicka wznosząca się dumnie 152 m n.p.m. Akurat w dogodnym terminie ruszyła druga edycja Warsaw Orient Races, jak na zawołanie w parku z tą górką;-) 

We wtorek lało, we środę do popołudnia także, ale prognozy ciut zmniejszały opady w godzinach startu. Renata także była zapisana, ale po raz kolejny odmówiła wyściubienia nosa poza suche domowe pielesze (poprzednio był Nocny trening UNTS). Nie pozostało mi nic innego jak wciągnąć na siebie biegowe ciuchy i udać się w kierunku Ochoty. 

Biuro zawodów, nie pada będzie fajnie!

Po odbyciu przepisowej rundki po parkingu udało się wreszcie zaparkować tuż obok startowego namiotu. Złapałem co trzeba i ruszyłem na start. Jako że wszystko było wcześniej zgłoszone i opłacone, zostało wziąć do ręki mapę i ruszyć na trasę. Niewiele myśląc zrobiłem to. Przed dobiegiem do mostku (pierwszy PK za jeziorkiem) przypomniałem sobie, że nie założyłem opaski i zaraz pot zaleje mi okulary (o ile wcześniej nie spadną z mojego nosa nie przytrzymywane opaską). Gorączkowe przeszukanie kieszeni – dobra, jest opaska. Dobra, nasz jest pierwszy PK. PK 2 i 3 tuż obok, choć do dwójki trzeba było się stoczyć nad sam brzeg wody. Bez SIACa musiałem się ciut nagimnastykować by wetknąć chipa w dyndającą stację bazową nie zapewniając sobie mycia nóg. 

Przy przebiegu do PK 4 świszcząca zadyszka przypomniała mi, że zapomniałem przed startem zrobić jakąkolwiek rozgrzewkę! No cóż, przepadło. Po dwóch kilometrach powinno wszystko wrócić do normy! 

PK 7. Linia do PK 8 prowadzi przez coś zielonego. Co mi tam zielone, lecę po kresce. Dobrze że chodnikiem, choć ciężko, bo pod górę. O, tu gdzieś w krzakach powinienem zbiec do lampionu w dół. Jest coś na kształt ścieżki. Stromo i śliskawo, jak to po deszczu. Patrzę, a tu dołem wyprzedza mnie zawodnik w odblaskowej pomarańczowej koszulce, który startował po mnie. Co jest? Patrzę na mapę… można było obiec górkę „po równym”, właściwie alejką i - jak pokazują pomiary - wychodzi to 15 metrów dalej w poziomie i 15 metrów mniej w pionie. Eh, brak rozgrzewki i człowiek nie myśli… 

A można było pobiec na około....

PK 9 w najwyższym dostępnym miejscu górki tu już nie daje się oszukać podejścia i uniknąć zadyszki. PK 10 w dół na jakiejś przerwie w żywopłocie. Jest żywopłot i jest przerwa, ale nie ma lampionu. Oj, bo to ten „wyższy” żywopłot. O, jest! Podbijam. 

PK 11 ma być na tej samej poziomnicy, ciut na zachód, także w przerwie żywopłotu. Znowu nie ma lampionu! Nie sprawdziłem kodu dziesiątki, może jestem za bardzo na zachód? Wracam do lampionu sprawdzić – dobry kod – to PK 10. Okulary ciut odparowały, patrzę dokładniej… jedenastka ma być na „wyższej” linii żywopłotu. Zawracam – jest! Tyle że już „po dobrym miejscu”. Sprint nie wybacza takich błędów. Te dwie wpadki dają ze 2-3 minuty straty;-( 

Popis dezorientacji

Lekko zniechęcony zbiegam z górki do PK 12. PK 13 znowu na górze po przeciwnej stronie górki. Staram się utrzymać tempo pod górę i odrobić straty. Kolejne punkty już bez takich strat. Oczywiście traciłem na każdym kilka sekund przez brak SIACa, ale bez wpadek nawigacyjnych. No dobra, przyznam się: była jeszcze jedna wpadka – finisz. Lampion mety zasłonił „tłum”, więc pobiegłem do lampionu startu. 4-5 sekund straty i jedna czy dwie pozycje w dół (ciężko to ustalić jednoznacznie, bo w wynikach coś się nie zgadza przez uczestnika co ma dwa MP, a jest normalnie klasyfikowany). Pewno za tę kompromitację Andrew zmienił mi w wynikach nazwisko na wersję kobiecą;-) 

Uff wreszcie na mecie!

Tu tłum przesłaniający lampion mety (w bramce) już stopniał...

 No cóż, sprinterem nie jestem, ale przynajmniej potrenowałem podbiegi przed Beskidem Niskim.

czwartek, 6 maja 2021

PUKSowa Majówka - dzień 3

Nadszedł trzeci dzień majówkowego biegania. W pogodzie nastąpiła lekka zmiana - przestało padać, za to wiatr chciał głowy pourywać. W nocy z niedzieli na poniedziałek wydawało się, że cały dom odfrunie i oczywiście od razu miałam wizję dziesiątek drzew walących się na nas w trakcie biegu. Na szczęście rano wiało już o połowę lżej. 
 
Kałuże wciąż były, ale nie padało.
 
Po zaliczeniu wszystkich czynności wstępnych wystartowaliśmy. Okazało się, że w lesie jest zacisznie i ciepło i aż buffa musiałam zdjąć żeby się ochłodzić. 
Jedynkę miałam blisko startu, na kopczyku, bezproblemową. Na dwójkę szłam idealnie i na samej końcóweczce zniosło mnie o parę metrów i przeszłam punkt nie zauważając lampionu. Od razu się zorientowałam i wróciłam, ale Tomek zdążył mnie dogonić. W sumie i tak by zdążył jeśli by mu tylko było po drodze.

Spotkanie przy dwójce.

Teren zawodów był prawie tak ładny jak poprzedniego dnia. Za to mapa była jakaś bardziej zgodna z rzeczywistością, azymuty trzymały kierunek, prawie wcale mnie nie znosiło, a jeśli to dosłownie o metry i to na ogół w przypadku omijania czegoś. Nawet na długim przebiegu z PK10 do PK 11 udało się od razu wyjść idealnie na punkt.
Przy piętnastce miałam lekki problem, bo ciut mnie zniosło, a na końcówce widzianą z daleka plamę piasku potraktowałam jako ścieżkę i źle się namierzyłam. Szybko jednak zauważyłam swój błąd i po chwili lampion był mój. Kolejne punkty poszły jak po sznurku, a do mety dobieg porządną drogą. Coś podejrzanie łatwo było.W sumie to jak się człowiek porządnie nie zgubi i leci po kresce, to nawet nie ma o czym napisać. To może lepiej tak się nie starać?

 

wtorek, 4 maja 2021

Puksowa Majówka - dzień 2

Na niedzielę pogoda zapowiadała się jeszcze gorsza niż była w sobotę. Zewsząd atakowały ostrzeżenia o nadchodzącym armagedonie i w końcu zaczęłam brać pod uwagę możliwość rezygnacji z wyjazdu na trening. Ustaliłam sama ze sobą, że jeśli rankiem będzie mi walić w okno (dachowe) żabami, to w ogóle nie wyłażę spod kołdry, jeśli będą lecieć małe płotki to przemyślę sprawę. W niedzielny poranek w okno nie waliło nic, nawet deszcz. No to pojechaliśmy, ale tylko we dwójkę tym razem. Padać zaczęło gdzieś w połowie trasy, najpierw kilka kropel, potem coraz więcej i więcej. Ale wciąż z rozsądkiem. Szybko pobraliśmy mapy i jak najszybciej ruszyliśmy w las.

 
Ostatnie przygotowania

 
Start!

Mapę dostałam w skali 1:5000, więc długi przebieg na mapie, w terenie okazał się krótki. Trochę ściągnęło mnie w prawo, ale wystarczyło się rozejrzeć, żeby wypatrzeć lampion na kopczyku. Kopczyków było bez liku, trochę górek i obniżeń i wszystko to tworzyło iście bajkowy krajobraz. Już biegaliśmy kiedyś w tym terenie, ale znów zrobił na mnie wielkie wrażenie. 
Dwójka była widoczna z jedynki, a trójka z dwójki, ale dla pewności za każdym razem sprawdzałam kod. Teren był przecież idealny do różnych zasadzek ze "stowarzyszonymi" lampionami. Czwórka, piątka i szóstka poszły dobrze i już się nawet zaczynałam cieszyć, ze spodziewanego sukcesu, ale na siódemce się zacięło. Ruszyłam bardziej w kierunku dziesiątki niż siódemki i zniosło mnie daleko w od punktu. Na szczęście ukształtowanie terenu było na tyle charakterystyczne, że szybko ogarnęłam gdzie jestem i raz dwa naprawiłam swój błąd. Ufff, udało się.

No i gdzie mnie tam poniosło?

Dla równowagi ósemka i dziewiątka weszły gładko, a z dziesiątką rozminęłam się o parę metrów. Zupełnie pogubiłam się w tych nierównościach terenu, kopczykach, dołeczkach itp. i dopiero Sylwia wyratowała mnie z opresji. Kiedy spotkałyśmy się, ona szukała dziewiętnastki, ja dziesiątki. Okazało się, że bliżej nam do dziewiętnastki, ale przynajmniej miałam się od czego namierzyć w dalszą drogę.

Gdzie ta dziesiątka?

Myślałam, że limit zagubień już wyczerpałam, a tymczasem po dziesiątce wylądowałam na dwunastce. To znaczy od razu wiedziałam, że lampion do którego podchodzę to nie jedenastka, bo był w dole skarpy, a nie na kopczyku, ale miałam nadzieję, że dowiem się dokąd mnie tym razem zniosło. Tym sposobem odbyłam rundkę z dwunastki na jedenastkę i z powrotem. Za to "z powrotem" miałam łatwo, bo znałam drogę:-)

 
10-12-11-12

Do trzynastki znowu poszłam naokoło, ale wypatrzyłam lampion na kopczyku, a potem... wszystko się naprawiło. Kolejne punkty wchodziły bezproblemowo, mimo że przebiegi były dłuższe niż dotychczas. A może właśnie to mi pomogło? A może deszcz, który coraz bardziej nabierał intensywności zmobilizował mnie do większej skuteczności? Bo co to za przyjemność gubić się w ulewie, nawet jeśli w terenie przecudnej urody.
Dla polepszenia samopoczucia po niezbyt udanym i mokrym biegu, na mecie nażarłam się ciastek i nawet nie zdobyłam się na wyrzuty sumienia. W niektórych sytuacjach ciastka się po prostu należą.

 
Mój przebieg.

Kiedy w domu zgraliśmy nasze gps-y i Tomek usiłował nanieść je na mapę, okazało się, że jest to praktycznie niemożliwe. Jak skala zgadzała się w pionie, to rozjeżdżała się w poziomie, a jak zgadzało się w poziomie, to pion się rozłaził. Jednym słowem biegaliśmy na totalnie niezgodnej z rzeczywistością mapie.  No i przynajmniej teraz wiem, że ja to biegłam dobrze, tylko mapa do bani. I niech mi nikt nie próbuje mówić, że było inaczej!

niedziela, 2 maja 2021

PUKSowa Majówka - dzień 1.

Nie wszyscy pojechali na Bukowa Cup, więc dla tych co zostali, PUKS przygotował treningi na każdy dzień majówki. Wszystko fajnie, tylko pogoda zrobiła się parszywa i usiłowała zepsuć nam zabawę. Sobota zapowiadała się jeszcze znośnie, więc i Agata zdecydowała się z nami pobiegać i znowu mogliśmy obsadzić wszystkie trasy, czyli A, B i C.
 
Gotowi do startu.
 
Kiedy startowaliśmy jeszcze nie padało, a jedynie z lekka straszyło. Szybko więc załatwiliśmy formalności i bez ociągania się każde ruszyło na swoją trasę. Pierwsza Agata, potem ja i na końcu Tomek - według rozwijanych prędkości:-)

Z górki, to można się rozpędzić.

Na jedynkę pobiegłam sobie ścieżkami, bo skoro były, to co się miały marnować. Do dwójki granicą kultur, choć w pierwszym odruchu zrobiłam krok w stronę młodnika. Dobrze, że się opamiętałam, bo to byłaby już straszna głupota tak utrudniać sobie życie. I przy jedynce i przy dwójce gdzieś tam mignęła mi Agata, najwyraźniej początek miałyśmy taki sam.
Dotarcie do trójki, czwórki i piątki ułatwiały mi płoty, bo stanowiły świetny element lokalizacyjny i było się od czego namierzać. Teren średnio sprzyjał bieganiu, więc na szóstkę postanowiłam pobiec trochę naokoło, ale drogami i faktycznie pobiec. Nie wiem czy był to wariant szybszy, wolniejszy, czy taki sam, ale mi pasowało i już.
Na siódemkę wyszłam idealnie, za to ósemkę kawałeczek przeszłam, ale tylko odrobinę i zaraz się wycofałam z pomysłu brnięcia w stronę drogi. Po ósemce nie mogłam się zdecydować czy kolejny płot obiec od prawej, czy od lewej strony. Jak teraz patrzę na spokojnie na mapę, to jasne jest, że od lewej, więc wiadomo, że ja wybrałam wersję od prawej. W ogóle do dziewiątki trochę dziwnie pobiegłam, ale chciałam ominąć gęstsze poziomnice, bo po co się męczyć, jak można nie. 
Dziesiątka, jedenastka i dwunastka po kreskach i to dosłownie. Tuż za dwunastką spotkałam Karolinę i zakładając, że biegniemy na ten sam punkt, puściłam się w pogoń za nią. Nie żebym nie umiała sama trafić, tylko włączyła mi się żyłka rywalizacji. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie biec w takim tempie, ale co szkodzi próbować.
Czternastka stała źle. Azymut kierował mnie zdecydowanie bardziej na południe niż biegli wszyscy poprzedzający mnie zawodnicy (a tłok zrobił się już niezły). Cóż, sprawdzić nie zawadzi, na azymut można wrócić jakby co. Faktycznie wlazłam na lampion, a skoro był, z dobrym kodem do tego, to podbiłam.
Do piętnastki maszerowałam ostrożnie, bo teren był zarowiony, a rowy to mój wróg, bo psują mi nogę. Pomalutku, ale do skutku i piętnastkę zdobyłam.
Został jeszcze tylko dobieg do mety, ale to już ścieżką, chociaż kawałek pod górkę. Na mecie czekała  Agata, która miała dużo krótszą trasę.
Ponieważ w trakcie biegu zaczęło padać coraz mocniej, byłyśmy obie ciut przemoczone i chciałyśmy wreszcie schronić się w suchym miejscu. I co się okazało? Kluczyki od samochodu biegały po lesie razem z Tomkiem:-( Tęsknie wypatrywałyśmy go na mecie, ale za to w miłym towarzystwie Karoliny, która z kolei czekała na swoją siostrę. W końcu Tomek wrócił, ale niezbyt zadowolony ze swoich wyczynów, bo trochę się pogubił. Może znowu próbował pobić Leszka? Ja tam ze swojej trasy byłam zadowolona.

Mój przebieg. Mi się nawet podoba.

sobota, 1 maja 2021

Pokonać Leszka

Renata do Aleksandrowa nie dała się wyciągnąć. Chyba go jakoś niezbyt lubi- szczególnie po nocy! 

I gdzie jest ten organizator???
 

Jak zwykle sprawca treningu wpadł na miejsce zbiórki pędem, w ostatniej chwili. Rozdał… koszulki na mapy (map nie) i ruszył w stronę startu. 

Komu koszulkę???
 

700 metrowy dobieg na start, który okazał się dobiegiem kilometrowym, pozwolił większości uczestników wyzionąć ducha.


 

Na odprawie dowiedzieliśmy się, że „wszystkie chwyty dozwolone” – będzie obracanie mapy i one-man-relay z rozbiciami, klasyczne motylki i teren ze sporą ilością „niezbyt wysokiej roślinności” jak na najbliższych MP. Fajnie. Mapy pod nogę (tu wynikł problem trasy B, która niby była dostępna w zapisach, ale jako omyłka i ci zapisani na nią dostali mapę A, czyli ponad 7 km). Odliczanie i start. Co ciekawe, sprawca-organizator nie został na miejscu, tylko pobiegł gdzieś z czołówką wydając jakieś głośne okrzyki. Pomyślałem sobie, że pewno chce przepłoszyć dziki. Niedaleko miejsca zbiórki pasło się stadko tych zwierząt, a miejscowa młodzież przyglądała się temu stadku z miną zdziwiono-zaniepokojoną. 


 

PK 1 był tuż obok startu – w młodniku. Za punkty służą odblaskowe znaczniki wbite gdzieś pod poziomem gruntu – tak, pod poziomem, bo większość PK w dołkach;-) 

Nie byłem nastawiony na jakieś bardzo szybkie bieganie, więc do PK nie musiałem się tłoczyć jak inni. Do PK 2 już trochę dalej – peleton się rozciąga – ja statecznie, dbając o swoje stawy skokowe, powoli pogrążam się w ciemności. Jest dołek z PK 2 – skręt w lewo i kierunek… kolejny młodnik! Akurat nie dołek tylko mulda, więc znacznik widoczny z daleka. Przynamniej dla mnie – spotykam po chwili tu Leszka, który jakoś ma mniej szczęścia i kieruję go we właściwą stronę. Dla ścisłości nie jest to zwykły młodnik, tylko taki specjalnie spreparowany przez leśników (ścięte gałęzie i drzewka) - metoda rzucania kłód pod nogi biegającym;-). 

PK 4 na drugim końcu tego samego młodnika w dołku. Przedzieram się – są dołki. Ale coś nie widać świecącego znacznika. Krążę dłuższa chwilę nim wreszcie go znajduję z grupa dziewczyn, która chodzi, a nie biega… 

Na szczęście PK 5 już nie w młodniku (ale najpierw trzeba z młodnika wyjść) i łatwo go znaleźć. Rozochocony biegnę na PK 6. Biegnę, biegnę i nagle droga, której tu być nie miało. Znaczy przebiegłem i na dodatek zboczyłem z kierunku. Chwila zastanowienia i wracam po punkt. Znowu pojawia się ta grupa dziewczyn co na PK 4 (one szły, ja biegłem i na jedno wyszło. Wrrr). 

PK 7, 8, 9 – idzie mi ciut lepiej, trochę mnie znosi, a i teren nie jest szybki i ciągle czuję damski oddech na karku… 

Po PK 9 odrywam się od konkurencji – wyraźnie biegnę po kresce, dobiegam do zakrętu górki – na zboczu ma być dołek ze znacznikiem i…. dołka brak. Zajumali! Krążę, szukam, zjawiają się inni poszukiwacze. Wreszcie dołek się znajduje – musiałem na samym początku przejść dwa metry od niego nie zauważywszy znacznika (i dołka). Wkurzony biegną na PK 11. Znowu krzale. Wreszcie droga. Coś mnie zniosło – ale nic, pobiegnę drogą. Tyle że coś źle policzyłem drogi i to obieganie nic nie daje. Znowu słychać damskie głosy. Pierwszy wypatruję dołek z PK 11 i ruszam dalej na azymut do PK 12 w… młodniku! Czy te MP mają być tylko po młodnikach? Ile można! 

Obrót mapy. 

PK 13 jest tożsamy z PK 4 i podobnie nie mogę znaleźć znacznika. Jakieś feralne miejsce:-) Za to kolejne trzy punkty wchodzą jak powinny. Wreszcie jestem sam na sam z nocą w lesie! 

PK 17 ukryty w kolejnym młodniku – chwilę do niego się przedzieram (liczyłem na lepszą widoczność znacznika ze ścieżki, wiec go ciut przebiegłem). Na osiemnastce już byłem (PK 11) i znowu chwilę go szukam, bo coś kompas zawodzi i mnie znosi. PK 19 tradycyjnie … w młodniku, ale nauczony doświadczeniem, nie daje się nabrać i go szybko znajduję (bo tak naprawdę już tu byłem – PK 5). 

PK 20 to punkt węzłowy motylków. Biegnę do niego bezpiecznie drogą, może ciut naokoło, ale teren poza drogami szybki nie jest – szczególnie w nocy. 

Przy PK 21 znowu spotykam Leszka. Jest ciut przede mną, ale pewno go przegonię. Na PK 22 jest ciągle pierwszy. Powrót na punkt węzłowy PK 23/PK 20. I strzelam babola. Znosi mnie w lewo i dłuższą chwilę szukam znacznika. Światełko Leszka znika w oddali. PK 24, przedzieram się w kierunku PK 25. Dobiegam do drogi – wygląda, że mnie zniosło. Postanawiam odszukać charakterystyczne oczko na ścieżce. Jako że mnie znosiło ostatnio w lewo, biegnę w prawo. Oczka nie widać, tylko rozwidlenie ścieżki. Rzut oka na mapę – muszę zawrócić. Po chwili – chyba jest oczko – skręcam w prawo. Szukam. Nie ma znacznika. Wracam na drogę i znowu szukam oczka. Jest. Teraz już znajduję 25 i węzłowy 26. Światełka Leszka już od dawna nie widać. Żadnych innych światełek także.

Tak gubić się nie należy...

 Wreszcie meta i kilometr do auta. Oprócz mojego stoi jeszcze jeden samochód i świeci światłami, ale chyba nie Leszek tylko organizator kontrolował czy wszyscy wrócą. Więc jak by się dopytywał – wróciłem. I udało mi się pokonać samego Mistrza Leszka w długości czasu spędzonego w lesie;-)

Warszawska Mila 2021 TV