wtorek, 16 września 2025

Mistrzostwa Mazowsza na dystansie średnim z psem Pawłowa na końcówce.

I znowu trafiła mi się długa przerwa od InO, bo to albo nikt nic nie organizował, albo musiałam wybierać między kilkoma równie atrakcyjnymi aktywnościami i orientacja przegrywała (ale z bólem w sercu). W końcu zgrała się i impreza i czas i zapisałam się na dwudniowe Mistrzostwa Mazowsza. Zapowiadało się nieco ponuro, bo biegać mieliśmy w Ponurzycy, ale postanowiłam nie brać tego za zły omen.
Start był przewidziany na ludzką godzinę i nawet można było się wyspać i na spokojnie dojechać, bo trochę daleko od nas. Konkurencji miałam na tyle dużo, że o medalu za sam udział mogłam zapomnieć, a za dokonania nie za bardzo miałam szansę, bo dziewczyny mają jednak lepszą kondycję niż ja.
Do startu trzeba było podejść jakieś 600 metrów i to akurat był dobry dystans, żeby się trochę rozruszać, a nie zmęczyć. Rozgrzewki to już od dawna nie robię, bo u mnie albo rozgrzewka, albo zawody - na oba sił nie starcza:-) Dodatkowo akurat w sobotę jakaś taka niedorobiona byłam i już samo życie wymagało ode mnie nadludzkiego wysiłku.
 
W drodze na start.

W oczekiwaniu na start trochę odbija.


Ruszam w las.

Do pierwszych dwóch punktów można było większość trasy pokonać ścieżkami, ale ja oczywiście nie zhańbiłam się pójściem na łatwiznę, tylko poleciałam azymutem. Ścieżki są dla cieniasów, a że ci cieniasi dotarli do punktów szybciej niż ja, to już inna sprawa. Na szczęście nie miałam żadnych problemów z trafieniem, więc z pełnym samozadowoleniem pognałam dalej, o ile pognaniem można było nazwać przedzieranie się do trójki stojącej w podmokłych krzaczorach. To znaczy tej podmokłości na żywo nie widziałam, ale na mapie była. Między trójką a czwórką były płoty, więc azymut nie wchodził w rachubę i tym sposobem wreszcie skorzystałam ze ścieżek. Chociaż w sumie to akurat ścieżka  w pobliżu czwórki była taka bardziej teoretyczna i raczej spowalniała niż dawała pobiegać. 
Do piątki wydawało mi się, że biegnę leśną drogą, ale na mapie nic takiego nie było zaznaczone, więc albo faktycznie mi się wydawało, albo to jakaś droga-widmo. W okolicach piątki spotkałam Tomka, więc pomachaliśmy sobie i rozbiegliśmy się do swoich punktów.

Okolice PK 5.

Szóstka i siódemka weszły bezboleśnie, za to ósemka była w takiej gęstwinie, że obawiałam się, czy uda mi się ją namierzyć. Tutaj znowu spotkałam Tomka i miałam nadzieję, że szukamy tego samego punktu, ale nie. Za to chwila zatrzymania się dobrze podziałała, bo kiedy się rozejrzałam gdzie iść dalej, zobaczyłam lampion. Pewnie gdyby nie to spotkanie, to przeszłabym obok niego nie zauważając go. 
Dziewiątki troszkę się bałam, bo do znalezienia był krótki rowek pośrodku lasu, bez żadnego ukształtowania terenu - dookoła  płasko i przebieżnie. Ale spoko, po drugim rzucie oka na mapę zobaczyłam, że obok jest skrzyżowanie i jednak jest się z czego precyzyjnie namierzyć. Dziesiątka była bliziutko, do jedenastki na azymut, a do dwunastki dokładnie po kresce. Końcówka - blisko i łatwo, ale ponieważ przez całą trasę nawigacyjnie szło mi dobrze, to chociaż na sam koniec musiałam zrobić jakąś głupotę. Wiedziałam, że czternastka (ostatni punkt) musi być przy początku wytaśmowanego dobiegu, ale jednak kiedy zobaczyłam w lesie jakiś lampion na prawo od azymutu, to odruchowo skręciłam i pobiegłam do niego. Normalnie jak pies Pawłowa: widzę lampion - biegnę do niego. Już biegnąc wiedziałam, że źle robię, ale nie potrafiłam przestać. Dodatkowo na drodze prowadzącej do czternastki widziałam dwie konkurentki, które startowały po mnie, a teraz jeszcze zwiększały swoją przewagę. 
Taki kiks na koniec.
 
Na metę nawet nie starałam się wpaść efektownym sprintem, a mimo to zaraz za nią padłam i myślałam, że już nigdy nie wstanę. Normalnie z każdym rokiem jakieś trudniejsze to bieganie. Moze trzeba buty zmienić, albo co? 
 
Na mecie tuż za Dorotką.
 
A to cała moja trasa:


 

sobota, 13 września 2025

Po co mi tam rower czyli Wszechpuchar

W tym roku rower nie zjechał ze strychu. Ale to nie przeszkadza mi brać udział w Pucharze Warszawy i Mazowsza w Rowerowej Jeździe na Orientację. Ale po kolei: 

Dzień zaczynamy od rozgrzewki, czyli ustanowieniu PB na Parkrunie w Malcanowie. W Malcanowie, bo to „po drodze” do Celestynowa, gdzie mają być zawody RJnO. 

Do startu gotowy!

Gdy dojeżdżam do Centrum Edukacji Leśnej za oknem auta pada. Chwilę krążę, bo pinezka z regulaminu prowadzi mnie ciut dalej niż powinienem dojechać. Udaje się zawrócić i zaparkować koło startowej wiaty. Deszcz dalej kapie. Biorę mapy, oklejam karty startowe, zawiązuję buty i ruszam w las. Ruszam w lewo – czyli na zachód. Oczywiście od razu babol – zamiast wybrać kolejność 2, 24, 1, 15 ruszam beztrosko na PK 15 bo… lepsza droga. To niestety implikuje dość chaotyczne wracanie po lampiony które przebiegłem. Na szczęście nie są to wielkie odległości, ale jak spojrzymy na mapę to niewielki wycinek całości. Bo do biegania, a nie rowerowania dostaje się mapę specyficzną – wszystkie PK ze wszystkich tras z dwóch dni. Punkty trasy zielonej czerwonej i czarnej, sprintu, klasyka i middla. W sumie dystans wychodzi większy niż na najdłuższej trasie rowerowej, a samych PK tak z 50! I oczywiście część PK jest typowo rowerowych – tak kilometr-dwa asfaltem w bok od głównej areny zawodów. I oczywiście lampiony są rowerowe – np. gdzieś pośrodku ścieżki – gdzie to „pośrodku” bywa umowne – gdy wybiegasz na ścieżkę na azymut w dobrym punkcie, to nikt nie wie czy lampion wisi na lewo, czy na prawo. 

Deszcz przestaje padać. Kluczę po niewielkim obszarze lasu, wracam się po PK 22, w sumie w niewielkim lasku podbijam 12 PK, w nogach 3,5km. Teraz kilka PK miejskich i znowu niewielki lasek w lewym dolnym rogu mapy. Chwilę szukam PK 11, który stał na złej ścieżce – na szczęście lampiony są dość widowiskowe i dojrzałem go z daleka. Mam 19 PK i zaliczony lewy dolny róg mapy, w nogach ponad 6 km. Truchtam powoli, więc tempo wychodzi mi ok 7 km/h. 

PK18

Przede mną seria punktów typowo rowerowych – odległości pomiędzy lampionami zwiększają się do kilkuset metrów, czy nawet kilometra – to przypomina typowe zawody długodystansowe. Obiegam całą lewą część mapy (mapa jest formatu A3) i dobiegam do drogi S17. W jednym miejscu – przy placu zabaw, gdzie kilka razy OK-Sport robił bazę zawodów, dekoncentruję się, nie patrzę dokładnie w kompas i chwilę waham się gdzie biec dalej. Na szczęście to tylko chwilowa dezorientacja. Przy przekraczaniu S17 wybija 14 kilometr i niecałe 2 godziny biegu. Przebiegam na „prawą stronę” mapy – teren znany Sosnowych Klimatów. Postanawiam skrócić przebieg i oczywiście w biały las o nieprzebieżnym podłożu. Tempo spada. Ale na szczęście lampiony rozłożone są w jakiś logiczny sposób i daje się wyznaczyć sensowną kolejność zaliczania PK. 

Janek nie popisał się z lampionem PK 34 – biegnąc na azymut i kierując się formami terenowymi szybko znalazłem właściwe miejsce, gdzie miał być lampion. Była nawet droga na której końcu miał wisieć. Wreszcie go znalazłem, ale dobre 100 m dalej. 

PK44 - prawy górny róg mapy
Wracam na właściwą stronę S17 – zegarek mówi 20 km. Długi przebieg do PK 17 i dylemat co dalej. Obiegać mokradło od zachodu? To daleko. Nie jestem rowerem, więc decyduję się na skróty przez brzeg mokradła i terenów zakreskowanych na różowo. Nie jest tak źle – jakieś pastwiska, krowy, konie, jedno wyschłe mokradło. Kilka leśnych lampionów ustawionych dość gęsto i prawy dolny róg – punkty typowo rowerowe: punkt co kilometr w samym rogu mapy. Mam chwilę wątpliwości, czy ich nie odpuścić, ale nie poddaję się – biorę wszystko! 

Cofam się na początek tej dwukilometrowej pętelki i lecę po ostatnie punkty. Na metę wpadam razem z ludźmi co starowali na rowerach ze mną, Janka już nie ma, ale luźna formuła zawodów pozwala na wysłanie wyniku SMSem/mailem. 29,54km, 4:20:20, 51PK – to całkiem dobry trening przed 8 godzinnym rogainingiem we wrześniu! 

 


 

niedziela, 7 września 2025

Ogonki merdające inaczej

Kontynuacją ostatniego wesela były Merdające Ogonki. Brać orientalistyczna zwykle świętuje wszelakie osobiste wydarzenia z lampionami, więc i tym razem była całkiem poważna dwuetapowa impreza lampionowa. Lampiony mikro, ale zawsze to lampiony. 

Renata nie mogła dotrzeć z powodów Dimashowych, więc musiałem wystartować za dwoje. Zaparkowałem tuż koło startu, i oczywiście włączyłem nawigację, by trafić we właściwe miejsce. Idę sobie wpatrzony w ekran smartfona, do punktu docelowego daleko, a tu widzę jakieś znajome twarze machające z placu zabaw. Niby start miał być na jakimś eko-placu zabaw, ale chyba nie na tym. Zdezorientowany zbaczam z azymutu i rzeczywiście to start! 

Po chwili biorę mapę i ruszam. Pierwszy PK ma być zaraz koło startu. Jest pionowa ścieżka. Jest żywopłot, ale nie ma lampionu. Co jest???!! Jak już zrezygnowałem i postanowiłem odpuścić PK (był jeden nadmiarowy na mapie) to trafia do mnie, że start jest tam gdzie prowadziła mnie nawigacja! I wszystko jasne. Mapa do BnO lekko nieaktualna (nie ma placu zabaw) – ale znalazłem lampion. 

Na mapie, do głównego ogonka należało dopasować łatki z mapy…. Zieleni miejskiej. Wydawało mi się, że wiem gdzie jest jedna łatka, więc ruszyłem na wschód. Jednak mapa do BnO to mapa do BnO – praktycznie każde drzewo, krzak i ścieżka. Jakoś wszystko znajdowałem i łatka była tam, gdzie być powinna. Problemem były użytki ekologiczne (czytaj pokrzywy) – kilka przedzierań się na krechę do właściwego drzewa i nogi mnie paliły (było gorąco i krótkie spodenki były raczej obowiązkowe). 

Trasa TO więc limit czasu ludzki – spokojnie spacerując obszedłem wszystkie jeziorka, które miałem obejść, znalazłem wymagane 19 lampionów i dotarłem w czasie na metę. Tu dowiedziałem się, że nie tylko ja miałem problem z trafieniem na miejsce zbiorki – ewidentnie pinezka na mapie była przez organizatorki źle przypięta do mapy w regulaminie;-) 

Etap drugi ewidentnie w drugą stronę. Tylko dwa wycinki – jedne to mapa BnO (łatwizna), a drugi – całkiem duży- to zlustrowane orto. Świadomy przesunięcia startu ruszyłem pewnie na trasę. Z rozpędu ruszyłem ścieżką na PK F, którego organizatorki nam pożałowały i nie wieszały lampionu. 

Wszystko szło dobrze do PK A. PK A na Ortofotomapie, byłem pewny miejsca, gdzie powinien wisieć lampionik. Tyle, że nic tam nie wisiało. Chodziłem tu i tam, w międzyczasie rozwiązałem zadanie związane z tym punktem. W końcu pojawił się Przemek – zapytałem go, czy znalazł lampion – zdziwiony odpowiedział, że oczywiście i poszedł dalej. A ja szukam i szukam. Dopiero jak jeszcze raz rzuciłem w desperacji okiem na mapę doczytałem: „PK A: Jakie nie jesteśmy?” Tak to jest, gdy człowiek nie doogląda mapy…. 

Na tym etapie miałem jeszcze dwie przygody: PK T – na drzewie na wyspie na jeziorku. Chodziłem, buszowałem w pokrzywach, potem dołączył Przemek – szukaliśmy i szukaliśmy. Gotowi byliśmy już wpław przeprawiać się do drzewa, gdy wzniosłem swój wzrok do niebiosów i… dojrzałem lampion zawieszony nad naszymi głowami;-) 

Ostatnia przygoda to PK O. Przeoczyłem go na początku trasy i musiałem cofnąć się po „pierwszej stronie” potoku służewieckiego do samotnego drzewa. Tu znowu nie było lampionu. Nie było na górze, nie było na dole, nie było od strony wody i nie było od strony ścieżki. Szukałem długo i bez efektu. Wreszcie ulegając presji czasu poddałem się wpisując BPK i ruszyłem na ostatnie PK i metę. 

I gdzie ten lampion???
 

Jakie wyniki ostateczne? Nie wiem bo ZG PTTK wyłączył serwery www (wstyd!). Mam nadzieję, że będzie dobrze, choć startowałem bardziej dla ogonków niż wyniku;-)

 

Niebieskie - etap 1, czerwone drugi

niedziela, 24 sierpnia 2025

Środa na Bródnie

Środa to Bieganie z Bankówką. Takie dość szybkie 5 km z dobiegiem i rozbiegiem. Ostatnio to powinno nazywać się Stowarzyszone Bieganie z Bankówką, bo Stowarzysze mają coraz większy udział procentowy w stanie uczestników;-) 

Akurat na ostatnią środę Aleks ogłosił kolejny trening BnO i to  niebankówkowy – tym razem nocny sprint w Parku Bródnowski. Niby niedaleko od Zielonki, ale godziny się nakładają. Po lekkich negocjacjach udało się wynegocjować opcję – „byle byście wystartowali przed 21:00”, co już było całkiem realne. 

Po zaliczeniu bankówkowej piątki, we trójkę zapakowaliśmy się do auta i prowadzeni przez nawigację bardzo turystyczną trasa pojechaliśmy na Bródno. Na starcie resztki wracające z biegania. Jakieś słuchy o płotach i że trasa 3 kilometrowa ma ponad 6 km. To jakaś taka normalka u Aleksa ostatnimi czasy;-) 

Ja z Barbarą ruszyliśmy na trasę długą, Anna na średnią. Jakoś nie czuliśmy żyłki rywalizacji i wesoło plotkując pobiegliśmy ramię w ramię. Sprinty w parkach są zawsze bardziej zdradliwe niż w terenach bardziej zurbanizowanych. Zwłaszcza nocą, gdzie łatwo zboczyć z azymutu, kierując się na jakiś inny podobny i oświetlony obiekt. Biegnąc w tempie konwersacyjnym zaliczyliśmy PK 1 i pobiegliśmy na PK 2. I pojawił się problem. Krzaki niby są, a lampionu nie widać. Chwila czesania i dołącza do nas Ania z trasy średniej. Nadbiega z innej strony i znajduje odbłyśnik stacji bazowej tam, gdzie nie szukaliśmy. Późniejsza analiza liveloxa wskazuje, że lampion rzeczywiście źle wisiał. 

Poszukiwania PK2
Lecimy dalej. Na drodze do PK 7 jeziorko. Dwa tygodnie temu, czy jakoś tak, jak Barbara z Anią biegały tu ParkRun jeziorko było suche – bez wody. Sprawdzamy, ale niestety, woda jest. Zresztą na mapie woda nie do przejścia… obiegamy. 

PK 13 przebiegamy. Niezbyt dużo, ale w sprincie liczy się każda sekunda, każdy błąd. 

Fajne są PK 14/15/17/19 w takich wąskich przesmykach pomiędzy ogrodzeniami bloków. Dla mnie takie budownictwo to taka patodeveloperka. Blok to blok - powinien być przynajmniej pieszo dostępny, a nie ogrodzony ze wszystkich stron. A zostawianie pomiędzy sąsiednimi, ogrodzonymi blokami przejścia o szerokości 1,5 - 2 m… 

W każdym razie trzeba uważnie liczyć bloki, przejścia by wbić się w to właściwe. Przy PK 14 spotykamy niesłyszącego Mariusza, który z daleka do nas krzyczy „nie ma”. Lampion jednak jest tam, gdzie miał być – o kilka metrów od Mariusza… 

Aleks załatwił nas na PK 16. Linia jak wół prowadząca na punkt, tyle że na końcu, tuż przed lampionem brak przejścia. Siatka. Przebiegliśmy dobre 60% dystansu i widząc ciągłą siatkę przed sobą zaczęliśmy się przyglądać dokładniej mapie… 

Tu nas Aleks podpuścił (ale nie tylko nas;-)

Biegniemy sobie do PK 17, który jest w wydzielonej części parku, dodatkowo ogrodzonej, dobiegamy do furtki którą już biegliśmy i siupryza. Furtka zamknięta na 4 spusty. Niby na furtce jest napis – czynne do 21:00…. 

Dobiegamy wreszcie na metę. Sczytywanie chipa, pożegnalne ciasteczko i czas do domu. Zostawiamy Aleksa z problemem stacji SI za zamkniętą furtką;-) Podpadł nam tym PK 16, to niech się teraz męczy i skacze przez płoty lub czeka do rana;-) 


 

 

czwartek, 7 sierpnia 2025

Trening w Markach, czyli jak mi przegrzało mózg.

Zapowiadała się posucha w BnO, a tu Aleks zrobił kolejny trening w niedzielę i to do tego w sąsiednich Markach, więc prawie w domu. Z powodu małej ilości chętnych (wiadomo - wakacje) trening był w wersji oszczędnościowej - bez stacji bazowych i czipów, bez pomiaru czasu, nawet prawie bez perforatorów, bo tylko gdzieniegdzie były. Grunt, że lampiony wisiały - co prawda bez kodów, ale kody są dla cieniasów.
Tym razem wybraliśmy się we trójkę - ja, Tomek i Agata. Tomek na trasę długą, my na średnią. Z tą średnią to nas Aleks trochę wykiwał, bo w ogłoszeniu było, że będą 4 km, a na mapie było już napisane 4,7. A wiadomo, że realnie wyjdzie jeszcze więcej. Do tego dzień był wściekle gorący, a trening niemal w samo południe.
 
Przed startem.
 
Start w terenie nie był niczym oznaczony, więc na podstawie mapy trzeba była zorientować się gdzie zacząć. Tomek dla ułatwienia życia innym zrobił na ścieżce kreskę podpisaną: start. My z Agatą i tak musiałyśmy dobiec do skrzyżowania, więc dokładny start nie był nam potrzebny.
 
Ruszamy.
 
Tak w sumie to do jedynki mogłyśmy się siłować z azymutem, ale po co? Ścieżka to ścieżka i jak się da to warto skorzystać. Z jedynką nie miałyśmy problemów, za to dwójki trochę się bałam, bo na mapie widniał zielony krzyżyk na zielonym tle, bez żadnych miejsc charakterystycznych. O dziwo, trafiłyśmy bezbłędnie.
Do trójki już musiałyśmy cała drogę nawigować na azymut, ale też wyszłyśmy na lampion. Coś mi się jednak ta trójka nie podobała. Obok lampionu stała budowla - niby szałas, niby ziemianka, a na mapie nic nie było zaznaczone.
 
 Konstrukcja przy PK 3.
 
Ale nic to, namierzyłyśmy się na czwórkę i ruszyłyśmy. Po chwili wyszłyśmy na ścieżkę, a mi się ubzdurało, że ścieżki absolutnie nie powinno tam być, bo ścieżka jest za czwórką. Nie wiem jakim cudem nie dojrzałam ścieżki na mapie. Zarządziłam odwrót i uznawszy, że znaleziony lampion to czwórka, zaczęłam szukać trójki. Agata najpierw delikatnie, potem coraz gwałtowniej protestowała przeciwko moim poczynaniom i w końcu udało się jej przekonać mnie, że jednak jesteśmy w dobrym miejscu. Jak już mnie przekonała, to nawet zaginioną ścieżkę nagle dojrzałam na mapie. Najwyraźniej z tego upału zaczęły mi się przepalać zwoje mózgowe, bo nie wiem czym tłumaczyć takie zaćmienie umysłu.
 
Trójka, czy nie trójka?
 
W tajemnicy Wam powiem, że tak do końca byłam pewna trójki dopiero gdy znalazłyśmy czwórkę i wszystko tam się zgadzało. Jednak kody to duże ułatwienie, szczególnie w takich niejasnych sytuacjach. 
Kolejne punkty już wchodziły bezproblemowo, szczególnie, że wzmogłyśmy czujność - ja w nawigacji, a Agata w kontrolowaniu moich poczynań:-)
Z ósemki do dziewiątki był długaśny przebieg i postanowiłyśmy ile się da korzystać z dróg i ścieżek, nawet jeśli wychodziło nam naokoło. Ale za to miałyśmy plan biec tymi drogami i ścieżkami, bo po lesie poruszałyśmy się statecznym marszem. No dobra, tego biegu wystarczyło nam na jakieś dwieście metrów, ale zawsze coś. Kiedy wreszcie dotarłyśmy do dziewiątki znowu coś przestało mi się podobać. Zaniepokoił mnie rów, który był coś za blisko lampionu, ale pomna kompromitacji przy trójce nic już nie marudziłam, tylko namierzyłam nas na dziesiątkę i ruszyłyśmy. No i tu już napotkana ścieżka na pewno nie powinna się znajdować w tym miejscu. Agata zgodziła się ze mną, że coś nie gra i wróciłyśmy poszukać prawdziwej dziewiątki. Dużym ułatwieniem był rów, który doprowadził nas we właściwe miejsce.
 
 Miedzy PK 9, a PK 10 stał punkt stowarzyszony:-)
 
W lesie rosły taaaakie paprocie!
 
Kilka kolejnych punktów znowu zdobyłyśmy brawurowym marszem po azymucie i dopiero od trzynastki mogłyśmy wrócić na ścieżki. No i tu mnie poniosło. Postanowiłam biec i to tak, że Agata została gdzieś hen w tyle, bo ona nie miała takich absurdalnych postanowień. Tak biegłam i biegłam i planowałam, w którą ścieżkę najlepiej skręcić, żeby znaleźć się na drodze z czternastką. Postanowiłam wycelować w tę koło cyfry 9 na mapie. Oczywiście, że pochrzaniły mi się odległości i weszłam w tę powyżej, ale z pełnym przekonaniem, że wyjdę tuż koło punktu. Znowu z opresji wyratowała mnie Agata, która w międzyczasie mnie dogoniła i pokazała na mapie, gdzie jesteśmy. Normalnie chyba mózg mi odparowało z tego gorąca.
 
Nie to skrzyżowanie.
 
Po czternastce została nam już tylko pętelka 15-16-17-18 w pobliżu mety i na szczęście z tymi punktami nie miałyśmy żadnych kłopotów. Co prawda od osiemnastki mogłyśmy mądrzej odejść, ale pokićkały mi się kółeczka, bo podpisy do punktów były tak daleko od kółek, że ciężko było zgadnąć który jest do którego i jedynkę wzięłam za osiemnastkę. Nie miało to większego znaczenia dla dotarcia do mety, jedynie zrobiłyśmy parę metrów więcej.
 
"Podbijam" metę.

I na koniec znowu wspólna fotka.
 
Nasz przebieg, czy raczej przemarsz.
 

piątek, 1 sierpnia 2025

Trening w Nieporęcie, czyli lekko, łatwo, przyjemnie i powoli.

Wiecie, że od Wawel Cupu aż do ubiegłej niedzieli nie biegałam na orientację? Nie było w okolicy żadnych zawodów, a jak się jedne trafiły, to akurat miałam już inne plany. Ta posucha chyba i innym dała się we znaki, bo Aleks zdecydował się zorganizować trening w Nieporęcie.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, punkty jeszcze się wieszały, więc musieliśmy chwilę poczekać. W międzyczasie Aleks opowiadał o wycinkach, których nie ma zaznaczonych na mapie, bo i jego zaskoczyło, co dzieje się w lesie. Trochę spieszyło nam się na trasę, bo zapowiadali deszcze i burze i woleliśmy skończyć przed tymi atrakcjami.
Start podbijaliśmy w bazie na parkingu, ale lampion startowy stał daleko, daleko - chyba z 600 metrów dalej. Takiego dobiegu do lampionu startowego to jako żywo nigdy nie widziałam.

Start z bazy.

Razem z Tomkiem dobiegliśmy do tego realnego startu i tam już nasze drogi się rozeszły, a nawet rozbiegły.
 
Chwila zastanowienia, w którą stronę...

Punkt pierwszy stał w pobliżu ścieżki, ale żeby wiedzieć, kiedy z niej zejść w las, umyśliłam sobie, że będę liczyła dwukroki, żeby wymierzyć odległość. Dwukroki na zawodach biegowych... Ale ostatecznie kto mi zabroni robić głupie rzeczy? Szczególnie, jeśli te głupie rzeczy działają. I to dobrze.
Dwójka była daleko, nic egzotycznego nie udało mi się wymyślić, więc pobiegłam po prostu po kresce. Sprawdziło się równie dobrze jak dwukroki i na punkt wyszłam idealnie. Przy trójce spotkałam Tomka, a potem kawałek biegliśmy razem w stronę czwórki, ale ja wybrałam wariant całkiem drogowy, a Tomek mieszany.
 
Przy PK 3

 
W drodze na PK 4

 
 Mój wariant drogowy.

Przy piątce ponownie spotkałam Tomka, więc krótka sesja zdjęciowa musiała się odbyć. Bo wiadomo, że co się nie dobiega, to można próbować dowyglądać.

Przy piątce  jedna z niespodziewanych wycinek.

Ponieważ teren był taki jak lubię, czyli płasko z niewielkimi odchyłkami w górę lub dół, to łatwo leciało się po kreskach i tak też zaliczałam kolejne punkty. Lampiony na ogół były z daleka widoczne, więc nawet jeśli mnie gdzieś odrobinę zniosło, to mogłam już z odległości reagować. Ponieważ było parno, gorąco i duszno to biegowo raczej się nie wysilałam, ot taki bardziej rekreacyjny spacer. Były też takie fragmenty lasu - przebieżne, czyste, równe, że aż nogi same rwały się do biegu. No to wtedy biegłam. Gdzieś tam jeszcze pod koniec trasy spotkaliśmy się z Tomkiem, ale tak z daleka, więc tylko pomachaliśmy sobie i każde poleciało na swój punkt. Obydwoje zdążyliśmy przed deszczem, a kropić zaczęło, kiedy już wracaliśmy do domu. 
Do następnego biegania pewnie znowu trzeba będzie sobie poczekać, no bo wakacje, to i zawodów lokalnych nie ma. Ale spoko - wytrzymam. 
 
Taka bezproblemowa traska.
 

piątek, 25 lipca 2025

Uff jak gorąco czyli tesowanie Lasów Mareckich

Uff, jak gorąco! A człowiek biegać musi. Niby tak po prawdzie to nie musi, ale jak nie biegać, skoro jest testowanie nowej mapy i to w dodatku „tuż za rogiem”, czyli w Markach. Dojechałem na start żłopiąc po drodze różne płyny. Tak na zapas. Gdzieś tam udało się zaparkować i powlekłem się do stolika organizatora – ustawionego w pełnym słońcu. Twardziel z tego organizatora;-) 

Skromny, organizatorski stolik na środku upału;-)

Dostałem mapę dla ślepych. Kółka z punktami widoczne z kilometra. Sama mapa ciut gorzej… ale to zaraz wyjdzie w praniu. 

Kika uścisków z dawno niewidzianymi znajomymi i ruszyłem testować mapę. 

Pierwsza wydma na drodze do PK 1 i pierwsza konsternacja. Pod nogami całkiem spore doły, a na mapie jakoś tak nic nie ma. Poziomnica i tyle. Aż przystanąłem dokładniej obejrzeć mapę. Dołków nie ma. Biegnę dalej do PK 1. Górka, rów i tuż przy dwóch charakterystycznych drzewach powinien być lampion. Lampion świeci z daleka, ale żadnych elementów roślinnych pasujących do tych dwóch zielonych kółek na mapie nie widzę. No chyba, że chodzi o jakieś ledwo odrosłe od ziemi dęby… ale wtedy to kółko byłoby bardzo na wyrost – dęby rosną raczej wolno, wiec charakterystyczne staną się za jakieś 25 lat… 

Do PK 2 znosi mnie w lewo. Zauważam to, gdy trafiam na rów. Szukam jakiejś polanki, na skraju której powinien być lampion. Jak widzę z opisu - na muldzie. Po chwili krążenia znajduję lampion w dołku, a nie na muldzie. Jak się dokładniej przypatruję, autor zaznaczył falką doły….. 

Dalej idzie w miarę dobrze, choć niezbyt szybko. Las na mapie biały, ale na ziemi leży sporo gałęzi. Upał i siły biegać nie ma. 
Ciekawie robi się na PK 11. Dołek (jedyny na mapie) w środku zielonego. Takie naprawdę zielone w terenie. I szukanie igły w stogu siana. Znajduję jeden dołek, drugi, trzeci… wreszcie mam ten z lampionem. Nie jest jakoś spektakularnie większy niż te pozostałe. Ale tylko ona załapał się na mapę;-). 

Przy PK 15 jestem już zmęczony – widzę lampion – mniej więcej tam, gdzie być powinien – podbiegam, czytam kod i wychodzi mi, że to nie mój lampion. Krążę jeszcze raz – rów, górka - wszystko się zgadza. Jeszcze raz czytam kod ze stacji, porównuję z mapą i to jest kod właściwy! To chyba jakieś objaw przegrzania, że za pierwszym razem widziałem coś innego na stacji SI… 

Ostatni PK 16 – chyba żeby dobić zawodników - trzeba przebiec przez metę, wbiec na górkę i wrócić z powrotem na metę… Znęcanie się budowniczego nad nami…. 

Meta wprawdzie w cieniu ale po co przebiegać przez nią dwa razy?

Koniec trasy. Można łyknąć kubek wody. Chyba jestem za stary na bieganie w takim upale... Ale mapa przetestowana – uwagi przekazane Aleksowi, a kilometry wpadły na konto na strawie. I oczywiście znając siebie, na następny trening także przybędę;-) 


 

 

czwartek, 10 lipca 2025

Wawel Cup - etap trzeci na dobicie.

Na ostatni etap w Dolinie Wodącej jechaliśmy już spakowani na powrót do domu. Po tym "lingwistycznym" etapie tak po prawdzie miałam dość i jako jedyny cel zakładałam: przeżyć.
W bazie ostatniego etapu po raz pierwszy pojawiły się flagi - tradycyjny element Wawel Cup. Ale stoisk, gdzie można by się ubrać od stóp do głów tym razem nie było. Dobrze, że dzień wcześniej kupiliśmy sobie przynajmniej pamiątkowe koszulki.
Przed startem wypróbowaliśmy podium. W końcu to była jedyna okazja, żeby na nim stanąć. Na choćby trzecie miejsce w swoich kategoriach nie mieliśmy szans.

Sprawdzamy jak to jest być zwycięzcą.

Tomek startował wcześniej niż ja, ale ponieważ dojście na start było długie, nie odprowadzałam go. W mojej kategorii wiekowej na trasę ruszałam jako ostatnia.
Rzut oka na mapę i od razu wiedziałam, że nie będzie łatwo - góry, jary i skały. Nie żebym zaraz narzekała - w końcu to dla tych gór, jarów i skałek przyjeżdżamy na Wawel Cup.
Pierwszy punkt - skałka tuż pod szczytem. Od razu w gorę, ale kawałek udało się ogarnąć ścieżkami. Mimo obaw trafiłam od pierwszej próby. Ufff... Grunt to dobrze zacząć.
Dwójka blisko, bez większego tracenia wysokości, spory kawał po ścieżce, a w bonusie przepiękne skały - sama przyjemność.
Trójka nie wyglądała na trudną. Trzeba było dotrzeć do skrzyżowania (nawet udało mi się wstrzelić w dochodzącą do niego ścieżkę), a od skrzyżowania już rzut beretem - jedna ze skałek w sporym ich  skupisku. I tutaj doznałam zaćmienia. Uczepiłam się pierwszej z brzegu skałki, choć przecież wiedziałam, że to nie ta odległość, ale jak sobie człowiek coś ubzdura, to przepadło. Ponieważ lampionu nie było, zeszłam trochę w dół, tam skałki w ogóle się skończyły, wróciłam do skrzyżowania i genialnie wymyśliłam, że się od niego namierzę. Może i jakimś cudem bym się przedarła na miejsce, ale spotkałam Becię i doradziła mi jak najłatwiej dotrzeć do punktu. Ale Becia przy trzecim punkcie? Przecież startowała jako pierwsza w kategorii! Chyba przy tej trójce odwaliła za mnie kawał dobrej roboty. Poszłam zgodnie z jej wskazówkami i faktycznie trafiłam do trójki.

 A miało być tak pięknie.

Czwórka na zboczu, łatwa, dotrzeć można było ścieżkami prawie pod punkt. Za to na piątkę czekałam już od startu, bo piątka miała być w jaskini. A jak w jaskini, to na pewno będzie ciekawie, malowniczo i raczej trudno. W okolicy celu był już tłum - jedni odbiegali, inni dopiero szukali. Od razu mi ulżyło, że nie jestem sama, bo na pewno coś bym przekombinowała, a tymczasem ktoś krzyknął: tutaj! i wszyscy polecieliśmy za głosem.  Jaskinia była wysoka i niezbyt głęboka, co mnie rozczarowało, bo wyobrażałam ją sobie jako dziurę do której trzeba niemal wpełznąć, co przy mojej klaustrofobii  byłoby dodatkowym wyzwaniem. Tak więc piątka przeszła bezboleśnie i ruszyłam dalej. Szóstka była daleko, ale za to po ścieżkach, a już blisko celu znowu spotkałam Becię. Razem znalazłyśmy i podbiły punkt, po czym ona zeszła tak jak weszłyśmy, a ja chciałam przechytrzyć system i pójść na skróty. Zapomniałam tylko popatrzeć sobie na poziomnice i wpakowałam się w przewyższenia, skałki, kamole, a w efekcie i tak musiałam zejść tam gdzie i Becia. Wkurzyłam się na własna głupotę, ale za to z tej złości szybciej pobiegłam na siódemkę. Znowu załapałam się na kawałek ścieżki, a punkt znalazłam od pierwszego kopa.
Ósemka to jedna z wielu skałek na zboczu. W zasadzie z siódemki wystarczyło iść po poziomnicy i wypatrywać lampionu, ale łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Szczególnie kiedy jest się już ekstremalnie zmęczonym. A do tego jeszcze wypadałoby myśleć o tym co się robi. Tak sobie więc szłam, szłam, wypatrywałam i dłużyło mi się strasznie. Chwilami wydawało mi się, że już jestem za daleko, a chwilami, że jeszcze trzeba do przodu. Spotkałam Piotrka i innych zawodników, którym też wychodziło, że jeszcze dalej. Potem spotkałam znowu Becię idącą z inną zawodniczką i razem - w rozproszeniu, ale we współdziałaniu - szukaliśmy punktu. Ja poszłam na łatwiznę i zaczęłam złazić w dół i szybko mnie pokarało za to obijanie się, bo lampion wisiał duuuużo wyżej i co zeszłam, musiałam teraz nadrobić i to z okładem. Byłam już tak zmęczona, że co kawałek musiałam siadać i odpoczywać, aż wzbudziłam powszechne zaniepokojenie, czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku. No, w porządku, to po prostu mój sposób na zdobywanie szczytów:-) Z ósemki było ostro w dół. Nie tak ostro jak to najgorsze urwisko w poprzednim etapie, ale też robiło wrażenie. Zaczęłam zjeżdżać w dół łapiąc się po drodze wszystkiego co było przymocowane do podłoża, choć okazało się, że niektóre rzeczy były przymocowane za słabo. Becia odpuściła i poszła szukać alternatywnego zejścia. Jakoś udało mi się dotrzeć do podnóża góry w jednym kawałku, bez uszczerbku na zdrowiu, co najwyżej psychicznym, no bo stresik był.

 Trudna ósemka.

Wydawało mi się, że kolejny punkt to już będzie tylko formalność, bo łatwy był do przesady, ale mi i tak udało się przekombinować. No bo przecież nie pójdę za innymi przy takiej łatwiźnie. No to jak nie za innymi to przynajmniej za daleko. Dobrze, że szybko przyszło opamiętanie i zawróciłam.

Po co ułatwiać, jak można utrudniać.

Został jeszcze ostatni punkt i meta. Połowę odcinka mogłam przebiec ścieżką, ale po co sobie ułatwiać, jak można utrudnić. Cała ja. Dobrze, że to już był koniec, bo nie wiem co bym jeszcze nakombinowała.
 
Dziarsko wkraczam na metę.

Trudny był ten etap, ale na trasie czułam się dużo bezpieczniej niż poprzedniego dnia. Było tak typowo dla tej imprezy. A że słabo sobie poradziłam... Cóż - cienias jestem po prostu.
Nie spodziewam się, żebym w przyszłym roku osiągnęła jakieś spektakularne sukcesy, ale już dziś z niecierpliwością czekam na kolejną edycję. Tylko zróbcie więcej etapów!
 
Etap trzeci i ostatni.
 

niedziela, 6 lipca 2025

Wawel Cup - etap 2, taki raczej lingwistyczny.

Po obiedzie na stadionie w Kluczach przenieśliśmy się na stadion w Jaroszowcu i jako jedni z pierwszych rozbiliśmy nasze obozowisko. Czasu do zawodów mieliśmy sporo, ale ja miałam książkę, a tuż obok stadionu był sklep, więc też dostarczał rozrywki.
Trasa miała być krótka, ale z dużą ilością punktów - jak to sprint. Pomyślałam sobie, że raz dwa przebiegniemy i można będzie wreszcie po całym dniu wrócić na kwaterę.
 
Gotowi do startu.
 
Tym razem to ja miałam wcześniejszą minutę startową, ale ponieważ dojściówka była krótka, to Tomek poszedł ze mną i oczywiście uwieczniał.

Start lekko pod górkę.
 
Do pierwszego punktu wystarczyło pobiec na wprost, nieduży kawałeczek, problem w tym, że ciężko było wbić się w las, bo krzaczory broniły wstępu. Usiłowałam pobiec kawałeczek ścieżką, ale chyba wstrzeliłam się nie w nią, tylko coś ścieżkopodobne, co zaraz się skończyło. Znając jednak przybliżony kierunek, jakoś przedarłam się do lampionu.
Do dwójki prowadziła ścieżka, ale że ja najłatwiej gubię się na ścieżkach, więc i tym razem to mi się przytrafiło. Wbiegłam nie w tę co trzeba, bo nie udało mi się zliczyć do dwóch, a potem pobieeeegłam. Pobiegłam tak daleko, że niemal mi się mapa skończyła. Zupełnie zapomniałam, że tym razem biegamy w skali 1: 5000 i wszystko powinno być blisko, na wyciągnięcie ręki. Kiedy już się opamiętałam z tym bieganiem, zawróciłam, a po chwili odbiłam w kierunku oddalającym mnie od punktu. Jakoś mi się wydawało, że jestem za blisko dużych skał, no bo ta skala.... Wreszcie jakaś litościwa dusza pokazała mi, gdzie mniej więcej jest mój punkt i w końcu go znalazłam. Tak prawdę mówiąc spodziewałam się większego kamyka i na ten nawet nie zwracałam uwagi. Nie mam doświadczenia w takim terenie - u nas tylko mikrorzeźba.
 
Dawno aż tak nie schrzaniłam prostego przebiegu.
 
Trójka i czwórka poszły dobrze, choć przy czwórce byłam już zziajana, bo cały czas pod górę. Piątka miała być między dużymi skałami, a ostatnim większym kamulcem, ale poszłam za nisko, a tam było więcej skałek, na większej przestrzeni. Oczywiście nie wiedziałam, że powinnam wspiąć się wyżej i wściekałam się, że nic nie pasuje i do bani taka mapa. Takich szukających moją metodą było więcej, a grupowo łatwiej coś znaleźć, więc w końcu ktoś wymyślił, gdzie szukać, a i tak nie od razu natknęliśmy się na lampion.
 
 Niełatwa piątka.
 
 Ja tam skromnie na drugim planie.
 
Szóstka była już w dół, co akurat w przypadku tego terenu wcale nie jest wielką ulgą, bo to w dół bywa chwilami dość konkretne i uciążliwe. Siódemka i ósemka po poziomnicy. Udało mi się zachować poziom, ale chodzenie po poziomnicy też wcale nie jest łatwe i przyjemne. Przynajmniej tak twierdzą moje nogi. 
Do dziewiątki znowu w dół, do poprzecznej ścieżki tak dość spokojnie, a kawałek za ścieżką już zobaczyłam swój punkt. A jak go zobaczyłam, to aż łzy mi stanęły w oczach. Nie, nie ze wzruszenia. Lampion stał niezbyt daleko, ale za to zbyt głęboko, by się do niego dostać. Spojrzałam w dół urwiska i szpetne słowa wyrwały się z ust moich.
- Nie zejdę. Nie ma opcji - pomyślałam. Jeszcze ze trzy, cztery lata temu zjechałabym na dół na tyłku wspomagając się ułańską fantazją, ale teraz na samą taką myśl miałam śmierć w oczach. Młodsi zawodnicy bez chwili wahania rzucali się w tę przepaść, ja jednak się poddałam i postanowiłam  poszukać łagodniejszego zejścia, o ile w ogóle takowe będzie. Było, dość daleko, ale było. Na maksymalnym wkurzeniu podbijałam punkt, ale słyszałam, że i ci, co schodzili na skróty, gęsto używali słów niezbyt cenzuralnych.
 
 A tam przepaść.
 
Dziesiątka, jedenastka i dwunastka stały, podobnie jak dziewiątka, w pokopalnianych dziurach, choć już łatwiej było się do nich dostać. Nie w każdym miejscu łatwiej znaczyło bezpiecznie i przez cały czas miałam poczucie, że zaraz coś pierdyknie. Inni zawodnicy też jacyś nerwowi byli. W przestrzeni latały panienki podejrzanego autoramentu, części męskiego ciała i inne takie słownictwo.
Trzynastka wyglądała na łatwą i dostępną. Niestety zwiódł mnie widok lampionu na prawo od azymutu i bynajmniej nie był to mój lampion. Teoretycznie wiedziałam, że mój musi być trochę na południowy zachód, ale tam, mimo białego na mapie, była taka roślinność, że nie chciałam wchodzić. Taki opór psychiczny mi się pojawił i co zrobić, kiedy nie, bo nie. W końcu po empirycznym upewnieniu się, że mojego lampionu na pewno nie ma ani na zachód, ani na północ, ani na wschód od tego znalezionego nie mojego, zaszłam do swojego od dudy strony, czyli od południa.
 
 Trochę głupio szukałam.
 
Dobrze, że czternastka była łatwa, bo już by mnie  chyba z tej kumulacji szlag trafił, a tak to miałam chwilkę na dojście do siebie i ogarniecie się. Mijała już jakaś godzina od startu, a do mety jeszcze miałam cztery punkty, z czego trzy w niesprzyjającym terenie. Ładny mi sprint, jak od pół godziny powinnam być już po biegu, a ja wciąż w lesie.
Do tych pozostałych punktów już nie biegłam, nawet nie szłam, tylko lazłam pilnując, żeby się nie zabić na tych dziurach, które miałam po drodze. Udało się bez większego błądzenia, co najwyżej z obchodzeniem  tych trudniejszych miejsc.
 
Na metę wbiegłam bez entuzjazmu.
 
Mój stosunek do etapu raczej nie był odosobniony sądząc po tym, co wyrywało się z ust innych zawodników na trasie. Urwał nać i wuj, choć najpowszechniejsze, bynajmniej nie wyczerpywały repertuaru - zdarzały się tak rozbudowane związki frazeologiczne, że mimo więdnących uszu, brał podziw dla inwencji twórczej autorów. W każdym razie bardzo poszerzyłam swoje słownictwo i to chyba główny plus udziału w tym biegu. Bo innych plusów na mecie jakoś nie umiałam dojrzeć. Za to czułam wielką ulgę, że udało mi się wrócić żywą i nieuszkodzoną. Inni nie mieli tego szczęścia, a na pewno zawodnik paradujący w gustownej czapeczce z bandaża na głowie.
1,9 km przebyte w 77 minut dało mi co prawda czwarte miejsce, ale na pięć osób, którym udało się zebrać komplet punktów, bo dwie zawodniczki z mojej grupy nie wzięły wszystkiego. Ciekawy czas jak na sprint.
 
Najwredniejsza z tras.

czwartek, 3 lipca 2025

Wawel Cup - etap pierwszy w Kluczach, więc i pokluczyć się zdarzyło.

Na  sobotę przewidziane były dwa biegi - rano middle w Kluczach, a po południu sprint w Jaroszowcu. Na porannym biegu Tomek startował coś koło 20 minut przede mną, a ponieważ do startu trzeba było kawałek podejść, zostałam w bazie i oddałam się lekturze tak skutecznie, że zachodziła możliwość przegapienia swojej minuty. Co mnie tak wciągnęło? Najnowszy tom serii o Vesperze Magdaleny Kozak. Bardzo polecam!
 
 Eeee, może olać ten bieg?

Jakimś cudem udało mi się oderwać od lektury, trafić na start i ruszyć na trasę. Za to nie miał mi kto przypomnieć o włączeniu zegarka i robiłam to już w biegu. 
Do pierwszego punktu spory kawałek biegłam ścieżką, więc łatwo było odtworzyć trasę. W zasadzie ścieżką to mogłam podbiec niemal na samo miejsce, z tym że trochę naokoło, więc postanowiłam ściąć - oczywiście w najtrudniejszym miejscu - przez wąwóz. Cała ja. 
Do drugiego punktu znowu wykorzystałam ścieżkę, ale potem już trzeba było ciąć na azymut. Po kresce nie poszłam, ale trójkę znalazłam bez większych problemów. Czwórka, piątka i szóstka już były niemal po kresce, a kiedy przed sobą zobaczyłam Becię, która startowała jako pierwsza w mojej kategorii, to już w ogóle urosły mi skrzydła. Niestety, przeleciałam się na tych skrzydłach, bodaj mi odpadły. Tak się zdekoncentrowałam, że siódemki zaczęłam szukać tuż za szóstką, zamiast kawałek za ścieżką. Ubzdurało mi się, że ścieżka to już ta dalsza droga i tylko dziwiłam się dlaczego Becia pobiegła tam dalej. Kręciłam się jak głupia, nic mi się z mapą nie zgadzało, bo oczywiście byłam w innym miejscu niż sądziłam i dopiero po ponownym namierzeniu się z szóstki ogarnęłam w czym tkwi problem. Teraz już poszło łatwo, ale czasu i sił straciłam co niemiara.
 
To musi gdzieś tu być!

Po tej wpadce zebrałam się w sobie, skupiłam na mapie i kompasie i szczęśliwie dobrnęłam do trzynastki nie popełniając po drodze żadnych błędów.
Po trzynastce zniosło mnie w prawo i to tak konkretnie. Chyba już za długo przebywałam w stanie wzmożonego czuwania, mózg został przeciążony i wyluzował. Jakoś przestałam też zwracać uwagę na ukształtowanie terenu, tak pewna swoich umiejętności po tych kilku ostatnich punktach uwieńczonych sukcesem. W efekcie dołka z lampionem zaczęłam szukać w dość przypadkowym miejscu. Wiadomo, że jak człowiek czesze, to i wyczesze w końcu co trzeba, ale to była kolejna strata cennego czasu.

Gdzie jesteś dołku?
 
Do piętnastki mogłam trochę mądrzej, niekoniecznie przez zielone, zwłaszcza, że zielone wcale nie leżało na azymucie, tylko... po prawej. Ale summa summarum punkt znalazłam bez błądzenia. Szesnastka już w cywilizacji, a siedemnastka - ostatni punkt - w wejściu na stadion. 

I w końcu meta.

Ponieważ nie planowaliśmy powrotu na kwaterę między etapami, wykupiliśmy sobie obiady i czekaliśmy na stadionie aż je dostarczą. Szału może nie było, ale pasza zapchała żołądki i to najważniejsze. Teraz pozostało tylko czekać na kolejny etap.

Etap pierwszy bez rewelacji.