czwartek, 27 marca 2025

Wiosenny ZAW-OR

Ostatnio rzadko bywamy na Marszach na Orientację. W tym roku padło na ZAW-OR bo: blisko domu, wybrać z nami chciała się Agata i dodatkowo musiałem powręczać puchary i dyplomy za TMWiM 2024. 

Przyjechałem wcześniej, bo impreza miała się zacząć od „wręczania”. Oczywiście Ci, na których czekałem wcale się nie speszyli. Zresztą jest tak co roku – muszę łapać zwycięzców na wielu kolejnych imprezach;-) 

Puchary czekają na zwycięzców TMWiM

Załatwiłem co dało się załatwić, na start dotarły dziewczyny, więc ruszyliśmy na trasę etapu pierwszego.

Start etapu 1 na rolkostradzie
Do ręki dostaliśmy puzzle. No, może nie prawdziwe jak na jednej z imprez na Podkarpaciu, ale porządnie narysowane na kartce. Puzzle nie są dla nas większym wyzwaniem (bo mamy fazę układania puzzli w internecie) więc zaraz „ułożyliśmy” co gdzie trzeba. Zostało tylko znalezienie właściwych lampionów. Teren nie był także jakoś specjalnie wymagający – jedna górka, kilka dołków w okolicy i kilka dróżek. Teren zawodów ograniczał mur cmentarza, więc naprawdę trudno było się zgubić. Jedyne wątpliwości to PK E, gdzie było wiele wyżłobień i wiele lampionów. Ewentualnie PK N, gdzie ścieżek w terenie ciężko było uświadczyć, ale mur cmentarza pozwalał dobrze namierzyć się na punkt. 

Przy jednym z PK
W końcówce las był mniej przebieżny z powodu pościnanych gałęzi, które zostały „rzucone pod nogi” przez leśników. Gałęzie te skutecznie zakrywały doły, ścieżki i co nieco utrudniały przemieszczanie się. Spokojnie pokonaliśmy etap i spacerkiem wróciliśmy na metę. 

Meta E1
Etap nr 2 – pusta kartka z kółkami, w które należy wstawić treść. Dobrze, że pierwszy PK był tuż przy starcie i dało się dopasować właściwe kółko. Drugie kółko dopasowaliśmy na podstawie obserwacji – okop i doły na lidarze. Ale co dalej? Zostaje iść gdzieś w kierunku kolejnego kółka i szukać właściwego dopasowania. Sprawę trochę ułatwiała linia WN, która była na 3 wycinkach, a w terenie widoczna była ze startu. Poszliśmy więc na wschód wypatrując lampionów. Idziemy i patrzymy jakoś nic nie widać. I to na dość długim odcinku. Potem zaczął się wysyp lampionów, ale nic jakoś nie pasowało do wycinków: ani kopczyka ani muldy… Doszliśmy tak do „końca lasu” - znaczy do bunkra, kiedy mnie olśniło. Zidentyfikowałem PK 4 – po drugiej stronie linii (to tak trochę z pamięci) i połączyłem ten wycinek z tym „po naszej stronie linii WN), czyli PK 7. W międzyczasie, trochę „na czuja” zaznaczyliśmy PK 3 w wyraźniej muldzie. 

Szukamy PK 3

Wiosna znaleziona w lesie
Co dalej? Marsz „na azymut”. Oczywiście nie chciało nam się wyznaczać skali, więc azymut z poszukiwaniem czegoś podobnego do mapy. Poszliśmy i znaleźliśmy. Dołek z punktem ZPK i lampionem płaskim. Nadał się, to wzięliśmy. 

Kolejny azymut i poszukiwanie trzech wycinków. Nie udało nam się ich złożyć na sucho więc znowu szukanie lampionów. Znaleźliśmy lampion, jakiś ludzi przy nim i usłyszeliśmy coś o „PK 8”. Tu burza mózgów, trochę zlustrowaliśmy nasze spojrzenie i dostrzegliśmy sens w podbiciu PK 8 w tym miejscu. Jako że zostało nam już mało wycinków, metodą eliminacji dopasowaliśmy PK 2 (nie żebym to ja dopasował, tylko dziewczyny, które są bardziej spostrzegawcze). Nie chciało już nam się iść na PK 3 i sprawdzić, czy dobry lampion podbiliśmy (a szkoda, bo w rozliczeniu mogliśmy mieć lepszy wynik, gdybyśmy to zrobili), tylko poszliśmy na dwa ostatnie PK 9 i PK 5. 

Na metę dotarliśmy o dziwo w czasie, pomimo zawirowań związanych z sytuacjami „nie wiemy, gdzie jesteśmy”. Właśnie pojawiły się wyniki – mamy jednego stowarzysza na PK 3 w etapie 2 - tego, którego nie chciało nam się sprawdzić. 

Tak chodziliśmy an etapie 1 (puzlle nie przestawiane)



Etap 2 wycinki włożone na swoje miejsca

 

 

środa, 19 marca 2025

FalInO - ostatnia runda okraszona medalem.

Ostatnia runda FalInO byłaby się odbyła bez nas, bo w sobotę ramo musieliśmy pilnie jechać z kotem do weterynarza. Zdążyliśmy jednak dojechać do Falenicy przed zakończeniem startów i mogliśmy ruszyć na trasę.
 
Tuż przed startem.
 
Tym razem mapa sięgała tylko do autostrady i nie przekraczała jej. Oznaczało to, że w nielicznych dostępnych fragmentach lasu punkty będą jeden na drugim. I faktycznie tak było. We fragmencie, w który celowałam stało aż jedenaście lampionów, podczas gdy ja potrzebowałam tylko dziesięciu.
Ruszyliśmy razem z Tomkiem, ale po ubiegnięciu kilkunastu kroków poczułam silne kłucie w bucie. Nie miałam wyjścia - trzeba było sprawdzić. Zdejmuję buta, a tam wieeelki kolec. Nic bym z nim nie ubiegała. W międzyczasie Tomek pobiegł w nieznanym kierunku, a ponieważ on zbierał wszystkie punkty, więc praktycznie mógł pobiec w dowolną stronę. Spotkaliśmy się chyba gdzieś przed siedemnastką, na którą tak biegłam:
 
Uciekam, bo Tomek mnie goni.
 
 Razem podbijaliśmy PK 17 i razem ruszyliśmy dalej.
 
PK 17

Razem polegało na tym, że bardzo usiłowałam nadążyć za Tomkiem i przez dwa kolejne punkty nawet mi się to udawało. Potem gdzieś mi zniknął.
Kiedy podbiłam już dziewięć punktów, stwierdziłam, że nie opłaca mi się brać dziesiątego z lasu, tylko lepiej wrócić w okolice bazy i wziąć trojkę z terenu przykościelnego, tuż przy szkole. I tak zrobiłam. 
Ta runda okazała się najkrótsza z całego cyklu, bo przebiegłam raptem 3 km z małym hakiem.
Potem czekaliśmy na oficjalne wręczanie medali za całokształt, bo załapałam się na jeden z nich. 

Dekoracja.

A tak wygląda mój przebieg:
 

 

niedziela, 16 marca 2025

Prymulek 2025

Wiosna za płotem, więc czas na Prymulka. Niby taka kameralna impreza, ale w tym roku jakaś taka prawie o randze mistrzowskiej się zrobiła. Lista startujących całkiem imponująca. Na TP50 - Karol, Marcin, Tomek – tacy co spokojnie mogli by wygrać Mistrzostwa Polski, gdyby tylko chcieli. I to nie zwyczajowe 10 osób, ale dobrze ponad 20. Do tego na TP25 i TP10 to już cały tłum! 

Pogoda dopisała, gorzej z samopoczuciem. Cały tydzień męczył mnie kaszel i prawdę mówiąc w dniu zawodów dalej wypluwałem płuca. Oczywiście przez tydzień nie ruszałem się, to i nogi straciły swoją kondycję. 

Start w dowolnej minucie – to lubię. Bez pośpiechu, jesteś gotowy, to dostajesz mapę i ruszasz. Byle wyrobić się w 720 minut i zdążyć przed zamknięciem mety;-) 

Przyjechałem wcześnie (jak wjeżdżałem na parking widziałem już wybiegających pierwszych uczestników), by wyrobić się z powrotem przez zmrokiem. Szybkie formalności i start. Wybiegłem ze szkoły (by zrobić dobre wrażenie, wybiegłem szybko) i stanąłem, by popatrzeć na mapę. Wszystkie PK gdzieś na zachód od bazy. Rozsiane w miarę równomiernie po mapie, brak jednoznacznej pętelki do zatoczenia – trzeba będzie przemieszczać się zygzakami. Nie ma co dywagować, ruszam na najbliższy PK 11. Od razu wychodzi wiek mapy – na mapie ledwo widoczna polna ścieżka, w naturze porządna, szeroka asfaltowa droga z rondami. Ale staw tam gdzie być powinien, na nim pomost i pierwszy PK. 

Pierwszy PK11 zaliczony!

Do PK 5 i 6 droga najpierw przez łąkę, potem przeskakiwanie elektrycznych pastuchów, forsowanie starych ogrodzeń…. Aż trafiam na wielki ziemny wał. Rozjaśnienie pokazuje obiekt typu strzelnica. Zastanawiający jest opis „na dole schodów”. Szukam tych schodów z jednej strony wału, w budynku, potem z drugiej i znajduję – schody do tunelu pod strzelnica! Fajny PK! I kolejny tuż obok - PK6 oczywiście na szczycie najwyższego wału – przewyższenia muszą być:-)

PK 7 i PK 8 to typowe leśne punkty na szczytach okolicznych wydm. Dla utrudnienia w szałasach;-)

Logiczna dalsza marszruta to kierunek północ, do PK 15, a potem zygzak na południe. Ruszam w kierunku PK 15. Droga się kończy prawie tak, jak powinna. Bo powinna być tu ulica na zachód, prosto do PK 15. Ale jej nie ma. Wiadomo, domy rosną jak grzyby po deszczu i na pewno coś się Magdalenka rozbudowała – domy zajęły las lub jakieś lokalne ulice. Obiegam zabudowę od południa. Coś mi się dłuży to obieganie. Kończy się zabudowa, więc zbaczam w las. Ale coś mi się nie zgadza. Nie ma wydmy tam, gdzie być powinna. Po chwili wahania szukam bardziej na północ, bo tam teren ma jakąś wypukłość. Po chwili znajduję „dziurę w wydmie” i zmierzam do lampionu. Na czworaka pod stromą górę. Tyle że na górze brak lampionu. No cóż, organizatorzy wcześniej wieszając lampiony w tak cywilizowanych okolicach lubią je ukrywać- znajduję wreszcie lampion pod kupą gałęzi:-)

Dalej idzie normalnie dobrze. Pojawiają się zawodnicy biegający pod prąd lub z prądem. Ja wytrwale szukam dołów, rowów lub pomników. Pomimo że mapa jest dobrze nieaktualna, wszystko się udaje. W lesie w miarę się wszystko zgadza, to przy zabudowie widać jak domy wypierają kolejne połacie lasu. 

Za drogą DK 7 wracam na tereny mniej zurbanizowane. Mniej zurbanizowane, ale za to bardziej nasycone elementem dekoracyjnym, typowym dla dróg przebiegających przez las, a związanym z najstarszym zawodem świata…. 

Zygzakuję północ-południe zaliczając kolejne PK. Docieram do PK 35 - ambony. Na mapie ambona stoi nad jakimś ciekiem wodnym. Pora sucha, więc większość cieków jest tylko na mapie. Ale nie w tym przypadku. Za amboną w kierunku kolejnego PK 25 widać dobrze podmokłą łąkę. Rów z wodą okazuje się porządnym rowiszczem z wodą – do przepłynięcia raczej, a nie do przeskoczenia. Nie, nie będę się moczył – wracam po śladach i nadrabiam kilometry naokoło – suchą nogą. 

Po „zakrzaczonym” PK 25 czas na najdalszy punkt – za stawami PK 24. Tyle że stawy okazują się ciężkie do sforsowania. Na wprost drogi – na mapie pokazane jest „wejście” na stawy – a tu jakaś posesja, bramy, ogrodzenia. Kieruję się na południe. Do przeskoczenia nieprzeskakiwalny rów z wodą. Dopiero gdy kończy się staw i zaczyna kolejna zabudowa, pojawia się szansa przekroczenia wody suchą nogą. Przemieszczam się wzdłuż ogrodzenia, pomiędzy murem a rowem z wodą. Płoszę jakiegoś bobra, który w popłochu wskakuje do wody. Po chwili przestrzeń pomiędzy rowem z wodą a murem kurczy się wartości zerowej. Pierwsza przeprawa przez wodę. Niewiele wyżej niż do kolan. Ale to nie koniec moczenia się – z drugiej strony stawy otacza kolejny rów z wodą. Ciut głębszy, ale udaje się przebyć go bez pływania. I teraz następuje szukanie PK 25. Na rozjaśnieniu są doły i tereny zakazane. Zakazany to zakazany. Znajduje tabliczki typu „teren prywatny stęp wzbroniony” „Obcy będą zastrzeleni bez ostrzeżenia”, a nawet jakieś biało-czerwone taśmy odgradzające teren zabroniony od reszty ludzkości. Teren niby podobny do tego z lidaru, ale nie do końca. Nie ma dołka z lampionem. A że skala rozjaśnienia nieznana, to nie ułatwia orientacji czego właściwie szukam. Błąkam się tak ze dwadzieścia minut, zanim wpadam na genialny pomysł, że należy szukać bardziej na południe, a teren zakazany to … zabudowa, ogrodzenie, coś rzeczywiście nie do przejścia! 

Zniechęcony ruszam dalej. Spada morale i od razu szwankuje tempo. Kolejna woda do przepłynięcia i mam PK 29 na grobli miedzy stawami. Teraz przebijam się przez teren zabudowany i mam PK 28 - miał być na szczerym polu, a jest w ternie zabudowanym).
W planie powrót za Utratę do PK 32. Tyle, że przy próbie sforsowania okazuje się, że rozlewiska rzeczki rozciągają się „po horyzont”. A za nimi zwarta zabudowa, nie wiadomo czy będzie przejście. Nie ryzykuję – postanawiam obiec od południa. Niby na mapie pusty teren, a w praktyce pełna zabudowa wzdłuż ulicy. Dopiero gdy zabudowa się kończy dostrzegam szansę przebicia się na drugą stronę wody. Tym razem woda tylko po kolana, „prawie” do przeskoczenia. 

Do PK 33 , chyba z jakiegoś zamroczenia, po raz kolejny i niepotrzebny forsuję Utratę. Tam i z powrotem bo PK jest po „mojej stronie” rzeczki. 

Od PK 30 do PK 31 na mapie jest pusto. W terenie – zabudowa, ulice, szeregi takich samych domków, taka typowa patodeveloperka. Zero skracania, wszystko jak należy naokoło ulicami. Na szczęście to ostatni PK po tej stronie DK 7. Powrót na właściwą stronę drogi w miejscu dozwolonym i…. wtopa. Nie wiem jak patrzyłem na mapę – może jest to spowodowane tym, że autor nie zaznaczył wszystkich terenów zabudowanych, tylko wybrane. Wzdłuż ulicy zwarta zabudowa (na mapie dopiero w pewnym oddaleniu) i zamiast przedrzeć się za szereg zabudowań i lecieć na PK 14 – szedłem wzdłuż DK 7 i zabudowa skończyła się dopiero w okolicach PK 22. W ten sposób zmieniłam planowaną kolejność i dodałem sobie kolejny kilometr do przebiegu. I tak zaliczałem kolejne PK na terenie zurbanizowanym – czyli mało zgodnym z mapą. Na szczęście bez większych wpadek. 

Na PK 13 kończy mi się woda. Do mety jeszcze jakieś 8 km, a tu ani kropelki. Na szczęście po chwili trafiam na JEDYNY na trasie sklep! Przy sklepie Kasia z Kokoskiem, a w sklepie….PICIE! Jestem uratowany!

Przy wyschniętych źródłach Perełki spotykam dzielną grupę Adama i Mariusza z TP25. Przez chwilę idziemy razem, ale mają za wolne tempo jak na mnie. 

Do mety ostatnie trzy lampiony. Wreszcie meta. 

Nie jestem zadowolony z czasu – 20 minut przy PK 24, brak kondycji zaczynający się koło 30 km…. Liczyłem na 8 godzin, a jest ponad 40 minut więcej. Ale jak się okazuje sporo uczestników odpuściło jakieś punkty! Karol, którego wszyscy typowali na zwycięzcę i to z czasem rzędu 5 godzin odpuścił połowę PK! Oczywiście wygrał Marcin deklasując rywali. Ja – cóż, przeżyłem i to się liczy;-) 

Dla tych co doczytali do końca - ruchome obrazki prosto z YouTube!


 

 

piątek, 7 marca 2025

GPM w Lucynowie, czyli grunt to dobry towarzysz podróży.

Kolejnego dnia po FalIno pojechaliśmy do Lucynowa na GPM Tour. Organizator zapowiadał długie trasy i ładny, przebieżny las. Przyjechaliśmy trochę przed czasem, ale szybko puszczono nas na trasy.
Mapa nieco mnie przeraziła ilością ścieżek (a niemal wszystkie równoległe do siebie), a wiadomo, że jak jest więcej niż dwie ścieżki, to na pewno się zgubię orientując się według nich. Postanowiłam więc zupełnie ignorować ścieżki, nie liczyć, nie zauważać, nie brać pod uwagę.

Start.

Tak jak sobie obiecywałam, starałam się nie zauważać dróg, ale już na inne elementy krajobrazu musiałam zwracać uwagę. Na przykład wiedziałam, że jedynka będzie pomiędzy dwoma szczycikami minigórki, więc uważnie się za nią rozglądałam. W końcu wypatrzyłam górkę, ścieżkę biegnącą między szczycikami i tylko punktu nie zauważyłam i pobiegłam dalej. Nie ja jedna. Biegnąc  na punkt, już wcześniej widziałam kogoś przed sobą i w końcu dogoniłam zawodniczkę. 
 
Ciut się rozminęłam.
 
Wspólnym wysiłkiem znalazłyśmy lampion i ruszyłyśmy na dwójkę. Starałyśmy się nie wchodzić sobie w drogę, więc ona pobiegła kawałek ścieżką, a ja od razu w las. Oczywiście spotkałyśmy się na punkcie. 
Gdzieś tak po trójce zaczęłyśmy biec razem, a kilka punktów dalej dokonałyśmy oficjalnej prezentacji:
- Karina.
- Renata. 
Oczywiście od dawna znałyśmy się z widzenia, ale z widzenia to się zna setki ludzi. Ponieważ obie biegłyśmy bardziej rekreacyjnie niż na wynik, więc postawiłyśmy na współpracę, a nie rywalizację. Co prawda wspólny bieg (czy raczej marsz) był ryzykowny, bo głównie mieliłyśmy językami, tylko od czasu do czasu zerkając na mapę. Nie wiem jakim cudem zaliczałyśmy bezbłędnie kolejne punkty i jedynie przy piętnastce miałyśmy lekkie zawahanie. Najwidoczniej wciąż co dwie, nawet zagadane głowy, to nie jedna, nawet milcząca:-)
Gdzieś tak w drugiej połowie trasy spotkałyśmy Tomka, więc mamy uwiecznioną naszą współpracę:

Widzicie jakie jesteśmy zgrane?
 
Jeszcze nie zdążyłyśmy obgadać wszystkich tematów, bo byłyśmy dopiero gdzieś przy odchudzaniu, a tu nagle za chwilę meta. Ja jak zawsze, niczym szkapa dorożkarska, która przyspiesza czując dom, ruszyłam sprintem, Karina została w tyle. Próbowałam ją zdopingować, ale została nieczuła na moje ponaglenia. A może po prostu chciała mi sprawić przyjemność i pozwolić wygrać? Kto ją tam wie? W każdym razie dziękuję za współpracę i... musimy to kiedyś powtórzyć:-)
Na mecie był już Tomek, bo on nawet dłuższe trasy kończy wcześniej niż ja. Oczywiście tradycyjnie cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę, tym razem z końmi w tle, bo akurat były.
 
Konik! Konik!
 
Zrobiłam prawie 7 kilometrów, ale że w dobrym towarzystwie czas szybko płynie, to nawet tego specjalnie nie odczułam. I w sumie to jest dobra metoda na długie trasy:-)
 
Nasz przebieg.
 

poniedziałek, 3 marca 2025

FalInO - szybko i łatwo.

Strasznie mi się nie chciało wstać, żeby pojechać do Falenicy. Za oknem padało i nic nie motywowało do wyjścia z domu. W efekcie musiałam wstać bez motywacji. Biedna ja:-(
Przed wyjściem razem z Tomkiem sprawdziliśmy czy mam zegarek, pas, kompas i czip. Wydawało się, że tym razem mam wszystko, a nawet nadmiar, bo czip w Falenicy nie jest potrzebny. Tymczasem na miejscu okazało się, że nie mam smyczki do karty startowej i muszę ją sobie powiesić na sznurku. Strasznie tego nie lubię, bo sznurek się zwija i po chwili zaczyna człowieka dusić.

Czekamy na start.

Mapa okazała się być taka, jak w pierwszej rundzie, czyli 10 punktów można zebrać bez biegania za autostradę i nie ma punktów w moim ulubionym lasku. Uzbrojona w tę wiedzę ruszyłam, kiedy zegar odpipał moją minutę startową.

Start.

Wybiegliśmy razem z Tomkiem. Pierwszy punkt był jeszcze na terenie szkolnym, blisko bramki wejściowej, a potem pognaliśmy na teren przykościelny. Logiczne było pobiec potem na siódemkę, a potem na północną część mapy. Do siódemki jeszcze nadążałam za Tomkiem, ale potem już zniknął mi z oczu. Z PK 7 do PK 8 był dość długi przebieg ulicami miasta. Po ósemce trzynastka w mikrolasku, tuż przy autostradzie. Dziewiątka była po drugiej stronie drogi wjazdowej na autostradę. Droga niestety była na nasypie i choć widziałam śmiałka, który się na nią wdrapywał, wolałam obiec  chociaż do miejsca, gdzie nie będzie aż tak wysoko i nie będzie potrzeby skakać nad barierkami. Dumna byłam z tego pomysłu aż do powrotu do domu, gdzie Tomek mnie uświadomił, że między autostradą a nasypem było przejście i nie musiałam lecieć naokoło. I tak to jest z moim sprytem. Ale ostatecznie tego nadkładania nie były kilometry, tylko metry, więc da się przeżyć.

Można było niemal po kresce, ale nie...

Po dziewiątce znowu był długi miejski przebieg do kolejnego skrawka lasu, gdzie stała reszta punktów. Było wręcz śmiesznie łatwo, no bo co tam można nakombinować jak się ma trzy drzewa na krzyż.
Wróciłam dumna i blada, że mi tak sprawnie tym razem poszło i szkoda tylko, że nie przełożyło się to na wynik:-) Ale co tam. W generalce i tak po tej rundzie jestem druga w swojej kategorii.
 
Wyjątkowo łatwa trasa tym razem.
 

piątek, 28 lutego 2025

Bocianowskie Bagno

W niedzielę OK!Sport zorganizowało trening w ramach Zimowych Zawodów Kontrolnych. Najbardziej przyciągająca była nazwa mapy: Bocianowskie Bagno. Pojechaliśmy więc zobaczyć, czy to bagno nas wciągnie, czy zostaniemy obojętni.
Ja wybrałam sobie zwykłą mapę, a Tomek jakąś zwydziwianą i przez to miał start masowy, za którym nie przepada. Ja tam mogłam startować kiedy chciałam. Tyle tylko, że do startu z bazy trzeba było dojść aż 800 metrów. Na przełaj byłoby dużo krócej, ale pewnie musieliśmy ominąć miejsca z punktami. I tak na jeden wlazłam szukając odosobnionych krzaczków:-) W drodze na start zorientowałam się, że zapomniałam zmienić zegarka wyjściowego na sportowy i nici z zapisu biegu:-( Na szczęście Tomek miał telefon i dał mi, żeby chociaż ślad gps był, ale to już nie to samo. To nie wezmę pasa, to zegarka - kiedyś chyba głowę w domu zostawię.

W drodze na start.

Zanim doszliśmy na start, to jeszcze spotkaliśmy po drodze metę i zrobiliśmy sobie fotkę, bo to nie wiadomo, czy potem byłaby okazja.

Metę zaliczamy przed startem:-)

Ja startuję, Tomek czeka.

Do jedynki ruszyłam drogą, a potem musiałam wstrzelić się w niezbyt wyraźną na mapie ścieżkę i trochę bałam się, czy jej nie przeoczę (bo to moja specjalność), ale udało się, skręciłam tam, gdzie trzeba i nawet lampion znalazłam bez problemu.
Do dwójki niby prowadziły jakieś ścieżki i mikrościeżki, które znikąd się pojawiały, potem zanikały i w sumie tak niepewnie to wyglądało, Oczywiście można było wszystko obiec drogą, ale aż tak naokoło to mi się nie chciało. Zaryzykowałam i ruszyłam jedną ze ścieżek. Oczywiście po jakimś czasie  gdzieś mi się zgubiła, przez chwilę szłam tak na rympał, potem znowu coś się pojawiło, ale wiedziałam, że docelowo i tak wyjdę gdzieś na poprzecznej drodze. Kluczowe okazało się to "gdzieś". Bo jak tu się dobrze namierzyć, kiedy droga długa, a nie wiadomo w który jest się miejscu? Tak na ogląd terenu umiejscowiłam się nieco i ruszyłam szukać punktu. Miał być w dołku, blisko drogi, na wysokości bagienka. Faktycznie przede mną było takie miejsce, były dołki, tylko lampionu nie znalazłam. Wróciłam na drogę i poszłam kawałek na północny zachód, że może stoi gdzieś dalej, ale tam teren już mniej pasował do mapy. Wróciłam skąd przyszłam planując szukać w nieco szerszej perspektywie i wiecie co? Okazało się, że ja już byłam niemal na punkcie i gdyby lampion nie był przysłonięty roślinnością, to po rozejrzeniu się, na pewno bym go zauważyła. Ale swoją drogą, to i tak wydaje mi się, że stał nie w tym dołku, co zaznaczono na mapie. Ale w granicach błędu, na który w sumie zawsze bierze się poprawkę.

PK 2

Trójka i czwórka weszły gładko, ale żeby nie było nudno, to na piątkę odeszłam w przeciwnym kierunku niż powinnam. A tak mi się jakoś północ z południem na kompasie poprzestawiały. Zorientowałam się, kiedy po krótkiej chwili pojawiła się przede mną ścieżka, której stanowczo nie powinno tam być. Normalnie aż mi się przed samą sobą zrobiło głupio, bo takie błędy robić po tylu latach biegania...

A na piątkę to sobie pójdę w przeciwnym kierunku:-)

Po tej kompasowej wpadce to już się bardzo pilnowałam, więc i efekty były lepsze. Między siódemką a ósemką musieliśmy przebiec przez rezerwat, ale przebiec wyznakowaną trasą. Na mapie narysowane było schematyczne obejście, które w rzeczywistości okazało się dużo dłuższe. Biegłam, biegłam i końca nie było widać. To znaczy - było widać, bo obiegaliśmy spore bagno i ono miało koniec, ale to była tak odległa perspektywa, że jednak nie było widać:-)

Obiegamy bagienko w rezerwacie.

Z ósemki na dziewiątkę najprościej było lecieć azymutem, czyli troszkę przez rezerwat. Obejście nie było wyznaczone, ale jako praworządna obywatelka postanowiłam obejść granicę rezerwatu we własnym zakresie i tak też zrobiłam. W sumie to była nawet wygodniejsza wersja, bo po ścieżkach i bez przedzierania się przez niebieskie. 

Praworządny przebieg.

Dziesiątka z jedenastką stały daleeeko, ale za to przy drodze, a część trasy przebyłam z Jacentym, więc było miło i czas się nie dłużył. Ponieważ byliśmy na różnych trasach, w pobliżu punktów rozdzieliliśmy się i każde ruszyło w swoim kierunku. Ja tam co swoje w miarę szybko znalazłam, choć dziesiątka była ukryta i nie zauważyłam jej od razu. W efekcie poszłam kawałek za punkt i dopiero na nawrocie zauważyłam lampion. Jacenty spotkany ponownie, też marudził, że nie wycelował w punkt.
Do dwunastki powrót tą samą drogą, równie daleko, a na końcu okazało się,  że nigdzie nie widać lampionu. Pokręciłam się trochę po okolicy, bo może mnie zniosło, może schowany, może ciemna masa ze mnie. A okazało się, że lampion po prostu źle stał. Na szczęście pojawiła sie grupa zawodników i dopytałam, gdzie szukać.

Wypustek w lewo to nie to samo co wypustek w prawo! :-)

Trzynastka nie dość, że była banalnie łatwa, to jeszcze wszyscy do niej biegli. Poza tym to był ten punkt, który zwiedziłam przed startem, więc od razu wiedziałam, gdzie jest. Dobiegając zauważyłam Tomka, który już odbiegał, ale nie wołałam za nim, bo tak był skupiony na biegu, że strach było rozpraszać. Myślałam, że spotkamy się na mecie, ale kiedy dobiegłam już nie było po nim śladu. Za to była Ula, która cyknęła mi fotkę metową. No dobra, ustawianą, ale zawsze lepsze to niż nic.

Meta.

Z mety trzeba było jeszcze wrócić do bazy zawodów, a ponieważ organizatorzy zdjęli już oznaczenia dojścia, nie bardzo wiedziałam, gdzie iść. Widząc w oddali jakiegoś człowieka ruszyłam za nim, choć wcale nie byłam pewna, czy to "nasz". A dodatkowo po drodze zorientowałam się, że mój czip został u Uli, bo dałam jej do potrzymania. Nie wracałam, zakładając, że Ula i tak musi przyjść do bazy. A w bazie odbywał się festiwal ciast, jak to u OK!Sport. Co prawda załapałam się na końcówkę, ale było pysznie. Za zrobione siedem kilometrów należało mi się. Zwłaszcza, że bez zegarka nie wiedziałam ile kalorii spaliłam, więc mogłam fantazjować, że dużo.

Cały przebieg.
 

wtorek, 25 lutego 2025

Leśny Mózg tuż za progiem.

Znowu doczekaliśmy się zawodów blisko domu, bo w Rembertowie. Dla mnie było to szczególnie korzystne, bo po południu miałam spotkanie towarzyskie, więc sobotni czas był na wagę złota.
Samo miejsce startu kojarzyłam, pamiętałam, że były tam już zawody - i chodzone, i biegane, ale jakoś nie miałam żadnych wspomnień związanych z terenem. Totalna pustka. 
Kiedy przyjechaliśmy, organizator był jeszcze w lesie - dosłownie i w przenośni, a ja przytupywałam, żeby szybko zacząć i szybko skończyć.
 
Przed startem.

W końcu organizator się znalazł i można było pobrać mapy. Mapa jak mapa - 4 km i 14 PK. Taki standardzik, więc spoko i luz. Ruszyliśmy szukać startu, bo był trochę oddalony od bazy zawodów, ale trafiliśmy. Czyli początek już niezły:-)

Tanecznym krokiem ruszam na trasę.

Pierwszy punkt zdobyłam zgodnie z założeniami - wariantem azymutowo-drogowym. Ucieszyłam się, bo najgorzej to zaciąć się na początku - od razu motywacja spada.
Z jedynki ruszyłam na azymut i nawet przez chwilę się go trzymałam i nie wiem co mi odbiło, ale odbiło w lewo. Mi, w lewo?! Przecież zawsze znosi mnie na prawo. Minęłam poprzeczną drogę zadowolona, że wszystko się zgadza, ale kiedy natrafiłam na równoległą do kierunku mojego biegu, to już się z lekka zdziwiłam. Po długim namyśle wreszcie skojarzyłam, która to może być i lekko nagięłam na południe. Ponieważ i tak nie wiedziałam na którym odcinku drogi się znalazłam, moje szanse znalezienia lampionu były dość marne. Ale od czego jest konkurencja? Wystarczyło rozejrzeć się, w których krzakach ktoś się kotłuje i sprawdzić co tam jest. Stara, niezawodna metoda.
 
Dwójka mnie przechytrzyła.

Między dwójką, a trójką rozciągało się bagienko. W sumie można je było obejść od północy, ale ponieważ wyglądało na dość suche, postanowiłam ciąć przez środek. No dobra, może nie centralnie przez środek, a tylko tak boczkiem. Udało się - przeszłam suchą stopą. Przy omijaniu różnych pułapek trochę straciłam wyczucie odległości i punktu zaczęłam szukać ciut za wcześnie. Ponownie w sukurs przyszli mi inni zawodnicy biegnący we właściwą stronę.

Trójka  dla niecierpliwych.
 
Czwórka i piątka poszły już bez problemów nawigacyjnych, natomiast roślinność trochę dała mi do wiwatu. Co chwilę natrafiałam na jakieś chaszcze próbujące wydrapać mi oczy, a przecież na popołudniowe spotkanie powinnam wyglądać kwitnąco, a nie ociekając krwią. W tej sytuacji do szóstki to już postanowiłam biec drogami, co w sumie pewnie było nawet szybsze. A na pewno łatwiejsze. Do siódemki nie dało się inaczej niż na azymut, ale potem znowu wróciłam na ścieżki i zaliczyłam tak ósemkę i dziewiątkę. Z dziewiątki na dziesiątkę szło się fajnie pomiędzy rzędami dołków, więc nawet nie było szansy, żeby przypadkiem odbić gdzieś w bok. W sumie już do samej mety obyło się bez problemów, szczególnie że na końcówce trasy zawsze biegnie dużo ludzi i w sumie nawet na mapę nie trzeba patrzyć:-) 
Meta była złośliwie ulokowana na górce, a kto na koniec ma siłę wbiegać tak wysoko? Ponieważ na końcówce ścigałam się z kolegą Sylwkiem, więc honor nie pozwolił mi odpuścić i tej nieszczęsnej górki. Niestety - wyścig przegrałam . I ten na górkę i ten dotyczący całej trasy. Muszę następnym razem się odkuć.
 
Moja traska.

piątek, 21 lutego 2025

GPM Tour Mostówka, czyli wrzosowisko zimą.

Dzień po FalInO przenieśliśmy się w znacznie ciekawsze tereny, bo na wrzosowiska w Mostówce. W sierpniu jest tam przepięknie i aż byłam ciekawa, jak to będzie wyglądać zimą.
Trochę obawiałam się punktów na wrzosowisku, czyli na niczym, a jak zobaczyłam mapę, to bałam się jeszcze bardziej. Żegnaj nadziejo na dobry wynik - pomyślałam i wystartowałam.
 
Start.

Trochę pocieszające było to, że spadł śnieg i już od startu widać było wyraźne inostrady, czyli wydeptane ścieżki. Z jednej strony są bardzo pomocne, ale z drugiej potrafią zwieść na manowce i doprowadzić do punktu z innej trasy. Trzeba być czujnym i nie zaniedbywać kompasu.
 
Inostrada zapowiadała się dobrze.

Do pierwszego punktu inostrada we współpracy z kompasem doprowadziły mnie idealnie, ale do dwójki już nie poszło tak dobrze. W lesie nie było dobrze widać śladów, więc kierowałam się tylko kompasem i jak zwykle ściągnęło mnie nieco na prawo, aż wyszłam na ścieżkę. Miało to i tę dobrą stronę, że łatwo się zlokalizowałam i szybko znalazłam punkt.
Do trójki przez kawał wrzosowiska. Inostrady pojawiały się i znikały, ale szłam swoje. Na samej końcówce zniosło mnie (o dziwo!) w lewo, ale kiedy zobaczyłam przed sobą słup linii wysokiego napięcia, wiedziałam, że muszę odbić bardziej w prawo. Zadziałało. Czwórkę wzięłam wariantem ścieżkowym, więc poszło łatwo. Z kilkoma następnymi punktami też nie było problemów, choć trochę obawiałam się dużej ilości ścieżek, co to mnie zawsze mylą, bo mam problem z ich liczeniem, więc nie liczyłam i w ogóle udawałam, że ich tam nie ma - jestem tylko ja i mój kompas.
Problem pojawił się przy dziewiątce. Szłam sobie prawie azymutem i tak jakoś mi się wydawało, że strasznie długo to trwa i punkt powinien być tuż, tuż. Może dlatego, że szłam, a nie biegłam? Doszłam do poprzecznej drogi i z tego tuż, tuż byłam pewna, że jestem już przy kolejnej - tej ze skarpą, czyli, że przeszłam swój punkt.  No to zawróciłam grzbietem, ścieżką, choć mapa twierdziła, że lampion powinien być nieco na południe od ścieżki. Ale co mi tam mapa będzie mówiła jak mam żyć! Uszłam spory kawał kiedy spotkałam Jacentego (jak mnie pamięć nie myli), który uświadomił mnie, że punkt to jeszcze kawałek dalej. Po chwili dołączył do nas kolejny poszukiwacz zaginionych lampionów i wspólnym wysiłkiem, wespół w zespół znaleźliśmy co trzeba. Ale strasznie głupio mi było, że tak się machnęłam z tymi drogami.

Dziewiątka stawiała opór.

Dziesiątkę i jedenastkę ogarnęłam, choć przed dziesiątką miałam małe wahnięcie. Na szczęście w pobliżu było tak dużo innych zawodników, że wystarczyło lecieć za nimi. Za to z dwunastką to się z lekka rozminęłam. Tradycyjnie zniosło mnie w prawo, a że na wrzosowisku trudno zlokalizować się wzrokiem, bo wszystko jest takie samo, więc pojawił się problemik. Inostrady nie spełniały swojej roli, bo teren był dość zadeptany przez spacerowiczów, wiec ślady nie były wyznacznikiem. W końcu ogarnęłam, że muszę szukać bliżej wydmy i bardziej na wschód. Ale muszę przyznać, że choć długo nie błądziłam, to już mnie nicość ogarniała. Ale to chyba ze zmęczenia.

No i gdzie ta dwunastka?

Ostatnie dwa punkty już bez wtopy, szczególnie że z każdej strony ktoś nadbiegał, bo zbliżaliśmy się do mety. No, tylko mety nie znalazłam od razu, bo zmyliły mnie zaparkowane samochody i myślałam, że to tam jest asfalt z lampionem metowym. Nie byłam jedyna, która się na to nabrała, na szczęście organizator pokazywał którędy do mety właściwej:-)
Tomek spodziewał się, że nadbiegnę azymutem i czekał między ostatnim punktem a metą, a ja mu taki numer wycięłam. I przez to nie mam fotki na mecie. Ale mamy wspólną:

I po zawodach.

No to tak - wynik taki sobie (trzeci od końca), ale przeżycia  jak najbardziej pozytywne. Mostówka zimą też się sprawdza, więc polecam.

Mój przebieg.
 

wtorek, 18 lutego 2025

FalInO, czyli jeden wielki chaos.

Na FalInO Jasiu znowu naobiecywał nowe tereny, a ja się tylko martwiłam, czy będzie punkt w lasku przed szkołą:-) Raz dwa załatwiliśmy formalności, pobraliśmy mapy i niecierpliwie czekaliśmy na odpipanie naszego startu.
 
Czekamy na piątą minutę.
 
Jest! Jest punkt w lasku - ucieszyłam się na widok mapy i ruszyłam za Tomkiem do bramki wyjściowej ze szkoły. Tak byłam podekscytowana punktem w lasku, że nie dość, że pobiegłam do niego głupio, to i zupełnie niepotrzebnie. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
 
Nie wstrzeliłam się w ścieżkę. Chyba z emocji.

Po jedynce w naturalny sposób narzucały się PK 9 i PK 11 i tak pobiegłam. Przed dziewiątką spotkałam Tomka, który z punktu wybiegł w złą stronę i właśnie wracał, więc razem pobiegliśmy dalej.
 
PK 9 zaliczony.
 
Na jedenastce nie było perforatora, więc całą grupą robiliśmy sobie zdjęcia dokumentujące pobyt na punkcie, czyli fajnie się bawiliśmy nie zwracając uwagi na upływający czas.
 
Tu byliśmy!
 
Z jedenastki pobiegłam na piątkę, a potem na dziesiątkę. To znaczy wydawało mi się, że biegnę na dziesiątkę, ale oczywiście pomyliłam ścieżki i biegłam... nigdzie. Wcale nie od razu ogarnęłam co jest grane i aż musiałam wrócić na piątkę i ustawić azymut, żeby zorientować się, co odwaliłam.
 
Pomyliłam prawą ścieżkę z lewą.
 
Po dziesiątce wreszcie policzyłam sobie, które punkty powinnam wziąć i wtedy wyszło mi, że mój brak planu na starcie nie był najlepszym sposobem osiągnięcia sukcesu. Wciąż mi wychodziło, że wezmę za dużo (powinnam dziesięć), a jak coś pominę, to się po prostu zmarnuje. Tak źle i tak niedobrze. Porzuciłam więc te rozmyślania i pobiegłam wziąć siedemnastkę i szesnastkę.
Po szesnastce znowu zaczęłam kombinować i przeliczać. Wyszło mi, że trzynaście, czternaście i piętnaście mogę odpuścić, a na powrocie wziąć dziewięć, jedenaście i siedem. Ubiegłam kawałek i uświadomiłam sobie, że przecież dziewięć i jedenaście już brałam. Z nieznanych mi powodów byłam pewna, że wzięłam też cztery i dwanaście, więc wychodziło, że muszę wrócić po czternaście, trzynaście i piętnaście. W głowie miałam już totalny chaos, nie pamiętałam co brałam, co nie, a jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić to na karcie startowej. Tam tylko liczyłam ilość podziurkowanych kratek, co zresztą z powodu braku perforatora na jedenastce nijak mi się nie zgadzało.
Wzięłam więc metodą naokoło czternastkę i trzynastkę, potem piętnastkę i znowu policzyłam podziurkowane kratki. Wyszło mi 9, bo jedenastki oczywiście nie mogłam tą metodą wliczyć. 
 
 
Po co na skróty, jak można naokoło?
 
Zamiast po piętnastce wziąć czwórkę lub dwunastkę postawiłam na siódemkę przy kościele. Można i tak, zwłaszcza, że gdzieś tam mi się zakodowało, że tę czwórkę i dwunastkę to już brałam. W efekcie od piętnastki miałam długi bezproduktywny przelot, a na końcówce musiałam biegać po schodach. Jak to mówią - kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.
Po całym tym chaosie na trasie Jasiu uhonorował mnie jeszcze chaosem w wynikach, wpisują mnie do innej kategorii. Co prawda dawało mi to wysoką lokatę, ale po pierwsze niezasłużenie, a po drugie punkty zbieram w innej kategorii.  Jak się da, to ja bym jednak chciała wrócić na moje skromne CK.
 
Cała mapa i i mój abstrakcyjny występ.