piątek, 28 listopada 2025

Nocne Manewry SKPB, czyli jak nabrać awersji do rowów i cieków wodnych.

Wymyśliliśmy sobie, że tegoroczne Nocne Manewry będą gdzieś blisko - najlepiej w Lasach Celestynowskich i kiedy okazało się, że jednak nie, to byliśmy zbulwersowani. Nawet podwójnie zbulwersowani, bo okazało się, że zawody odbędą się tak daleko, że... w ciul daleko - aż w Pionkach. Od nas ponad dwie godziny jazdy. Dodatkowo naszą trasę robił "ulubiony" autor tras (w kooperacji z innym), więc zapowiadało się ciężko, żeby nie powiedzieć beznadziejnie. Bo jak Adam przygotuje mapę, to może kilka osób na świecie jest w stanie gdziekolwiek trafić i zmieścić się w limicie czasu. My do tej garstki geniuszów niestety nie należymy. A trzeba powiedzieć, że zaszaleliśmy i zapisaliśmy się na Himalajską, ale na szczęście krótką, w odróżnieniu od normalnej. Mimo tych "drobnych" niedogodności i tak cieszyliśmy się na myśl o nocy spędzonej w lesie. Ja tak jakby mniej niż Tomek, ale starałam się nie pokazać tego po sobie, choć nie wiem z jakim skutkiem.
 
W bazie zawodów.
 
Tym razem nigdzie nas nie wywozili autobusem (tzn. naszej trasy), co było pocieszające, bo znaczyło, że będziemy się kręcili gdzieś w okolicach bazy i jak by co, to będzie można wrócić. Na start pomaszerowaliśmy więc pieszo, jakieś 2 kilometry. Ot, taka rozgrzewka na początek. Ale prawdziwą rozgrzewką było dla mnie obejrzenie mapy i przeczytanie opisu. Aż pot pociekł mi po plecach. Nie dość, że tradycyjnie mapa była czarno-biała, stara (tak gdzieś z epoki trzeciorzędu), drobnym druczkiem, to jeszcze budowniczowie porombali ją na romby, a w tych rombach to narobili jeszcze kupę bałaganu: a to wycięli część dróg, a to dołki poobracali do góry nogami, to zlustrowali i najgorsze - poobracali o pi/2 i pi radiana. Rozumiecie? Radiana! No, nie mogli poobracać o stopnie? Nawet Celsjusza, jak innych nie było pod ręką. Już chyba szybciej bym ogarnęła niż te radiany. W ogóle, widział ktoś kiedyś radiana? Bo ja nie. Nawet tytuł nadali adekwatny- Zdezorientowana Supernowa.No, może nie do końca adekwatny, bo powinno być Superzdezorientowana Superstara. 
 

Opis naszej mapy.

Tak więc z opisu mapy nie ogarnęłam ani słowa, ale z dołączonych obrazków wywnioskowałam, że wycinki trzeba dopasować na swoje miejsce i tym się postanowiłam zająć. Ale nie zdążyłam. Bo Tomek zarządził, że od razu idziemy na PK 1, a dopiero potem będziemy kombinować. W sumie miało to sens, bo głupio tak stać na starcie jak jakieś niemoty - to już lepiej iść w krzaki. 
Jedynka była łatwa, bo najpierw ścieżką do skrzyżowania, a potem kawałek na azymut. Przy jedynce w końcu przyjrzałam się mapie i wyszło mi, że pierwszy wycinek jest bez punktu i można go olać, a kolejny powinien być z punktem I. 
 
PK 1
 
Postanowiliśmy iść wzdłuż rowu, na szczęście suchego. W końcu natrafiliśmy na jakiś lampion, ale był to tak ewidentny stowarzysz, że nawet ja bym się nie nabrała. Kawałek dalej, na drodze, której oczywiście na wycinku nie było, spotkaliśmy Adama z Arkiem z naszej trasy. Ich wynik poszukiwań był podobny to naszego, czyli żaden. Poszliśmy kawałek razem, ale ponieważ nasze koncepcje były rozbieżne, więc każdy zespół ruszył swoją droga. Z ubolewaniem muszę stwierdzić, że to jednak ich koncepcja była słuszna, a my tylko niepotrzebnie dołożyliśmy sobie dziesiątki metrów do trasy. Summa summarum w końcu znaleźliśmy właściwy lampion, ale zajęło nam to stanowczo za dużo czasu i sił.
 
Błąkaliśmy się bez ładu i składu.
 
 Następna była dwójka na głównej mapie, więc ufałam, że Tomek nas doprowadzi i tak też się stało. Ja to nawet nie zaglądałam jakoś specjalnie do mapy, bo nocą, na czarno-białym i w tak nieludzkiej skali, do tego bez okularów, to i tak przecież nic nie widzę. Powiem Wam, że może i ze znalezieniem niektórych punktów mieliśmy problem, ale za to w drodze na dwójkę,  w tym wielkim, ciemnym lesie udało mi się zauważyć przebiegającą myszkę. Może ja powinnam szukać myszy, a nie lampionów?
 
Zapozowała i pobiegła dalej do swoich spraw.
 
Kolejny wycinek dopasowaliśmy jako D, czyli zakręt rowu. Teoretycznie miało być prosto, bo blisko dwójki i tylko dwa rowy do wyboru. Nie wiedzieliśmy tylko czy wycinek nie został zlustrowany albo obrócony. Zeszliśmy z dwójki, wyszliśmy na otwartą przestrzeń i ruszyliśmy rowem. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Jednym rowem, potem (jak się nam wydawało) drugim rowem, Tomek obleciał okolice zobaczyć czy nie ma więcej rowów. Jakiś lampion niby stał, ale przecież nie ma zakręcie. Ile myśmy się tam nałazili - chyba więcej niż przy poprzednim punkcie z rowem. W końcu wzięliśmy ten jedyny znaleziony lampion, choć już na odwrocie do kolejnego punktu, coś tam jeszcze w trzcinach wyhaczyliśmy równie, a może i bardziej abstrakcyjnego. Jak sprawdziliśmy potem na śladzie i wzorcówce, to nawet za bardzo nie zbliżyliśmy się do właściwego miejsca. Nieźle nam zamieszali tym wycinkiem.
 
Rowy wyjątkowo nam nie szły.
 
 Do trójki znowu Tomek doprowadził nas bezbłędnie i coś mi się zaczynało wydawać, że jedynie punkty z głównej mapy będziemy mieć pewne.
Minęły 3 godziny, a my nie byliśmy jeszcze nawet w 1/3 trasy. Limit podstawowy wynosił poniżej siedmiu godzin, więc już wiadomo było, że nie jest dobrze.
Z dopasowaniem kolejnego wycinka mieliśmy problem. Niby zgodnie z założonymi regułami wyszukiwania powinien by punkt F, tylko tak średnio pasował. W końcu Tomek zagłębił się mocniej w te nieszczęsne radiany i wyszło mu, że wycinki jednak mogą być obrócone, co zupełnie zmieniało naszą koncepcję dopasowań. Dobrze, że te poprzednie cudem pasowały do naszych wstępnych założeń.
Jak ogarnęliśmy kolejne punkty E, J, 4 i B zupełnie nie pamiętam, bo powoli zaczynałam mieć dosyć. Co chwilę Tomek zostawiał mnie samą gdzieś w środku ciemnego, obcego i zimnego lasu i biegał po okolicy namierzając punkty kontrolne, albo usiłując nas zlokalizować.
 
Gdzieś przy punkcie.
 
Punkty 5 i 6 były znowu na głównej mapie, co dawało nadzieję znalezienia nawet jeśli nie właściwego lampionu, to chociaż stowarzysza, ale Tomek doprowadził nas bezbłędnie. Ja z tego odcinka pamiętam tylko ciemność, chrupiące od mrozu podłoże, jeżyny łapiące za nogi, przedzieranie się przez gęstwiny i konieczność uważnego stawiania każdego kroku, bo pod warstewką liści kryły się różne pułapki. Tomek to akurat na to ostatnie wcale nie zwracał uwagi i podczas całej trasy zaliczył chyba z pięć gleb. Za każdym razem skóra mi cierpła ze strachu, bo gdyby za którymś razem nie wstał, to nie wiem co bym zrobiła. Ani zadzwonić po pomoc, bo przecież i tak bym nie wytłumaczyła gdzie jesteśmy (a i to pod warunkiem, że akurat jest zasięg), ani go nieść, ani pchać, ani ciągnąć, bo za ciężki, ani nawet zakopać, bo nie wzięliśmy saperki, zresztą lekki mrozek był, to ciężko kopać. Oj, nie są łatwe te zawody, nie są....
Przy punkcie szóstym byliśmy gdzieś w połowie trasy z czasem 5,5 godziny i ja już wiedziałam, że kilka punktów trzeba będzie odpuścić, a Tomek wciąż się łudził, że damy radę w minutach lekkich. Wieczny optymista. Mnie w tej chwili interesowało tylko dojście do PK 7 - punktu z ogniskiem. Niestety - przed siódemką były jeszcze trzy wycinki do dopasowania.
 
PK 6
 
Wycinki z punktami F i A dopasowałam szybko, ale chwilę nam zeszło zanim je znaleźliśmy. Tak w zasadzie to zanim Tomek je znalazł, bo to on obiegał okolice. Ja stałam tam, gdzie mnie postawił i robiłam za znacznik, gdzie powinien wrócić. Chwilami nie było go tak długo, że już myślałam, że jesteśmy dawno po rozwodzie, tylko nie zauważyłam. Ale nawet gdyby mnie zostawił, to z tych punktów już na ognisko sama bym trafiła. 
Został nam jeszcze jeden wycinek do dopasowania przed siódemką, ale nic tam nie pasowało i uznaliśmy, że to musi być wycinek bez punktu. A nawet gdyby się okazało inaczej, to trudno.
W końcu dotarliśmy do upragnionego ogniska i z wrażenia nie mogliśmy znaleźć lampionu, a głupio byłoby być i nie zaliczyć. W końcu ja poszłam się grzać (bo zmarzłam stojąc w lesie w oczekiwaniu na Tomka), a Tomek szukał lampionu. Potem już tradycyjnie - pieczenie kiełbasy, gapienie się w ogień i konsultacje z innymi zespołami. A, i jeszcze pyszny żurek mieli - taki z czarodziejską mocą stawiania na nogi. Przynajmniej na mnie tak podziałał.
 
Tomek przy ognisku.

Ta czarodziejska moc żurku niestety zemściła się na nas. Czasem nadmiar sił jest zgubny. Według wstępnego planu po ognisku mieliśmy wziąć jeszcze tylko punkty 8 i 11 i wracać na metę, Tymczasem rozochocona przypływem energii ochoczo zgodziłam się pójść jeszcze na dziesiątkę. Wydawało się, że PK 10 to będzie formalność, bo niemal pod sam punkt prowadziły przecinki i tylko na samej końcówce trzeba było wejść w las wzdłuż rowu. Tam, na jego końcu, na granicy kultur miał wisieć lampion. Doszliśmy gdzie trzeba, ale lampionu ani śladu - nawet stowarzysza. Przetrzepaliśmy wszystkie krzaki - nie ma. Tomek uparł się, że wpisze BPK, bo jak nie ma, to nie ma. Ja tam nie jestem fanką BPK, ale na wyniku mi niespecjalnie zależało, bardziej na zakończeniu wreszcie trasy. I oczywiście organizatorzy nie uznali nam tego PBK-a i jeszcze dowalili PM. Został jeszcze jeden, ostatni punkt - jedenastka. Najpierw przecinkami, potem wzdłuż cieku, na którym miał być punkt. Wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie woda. Ta pitolona rzeczka rozlewała się coraz szerzej i lawirując między mokradłami coraz trudniej było nawigować. Buty powoli nasiąkały, aż doszliśmy do momentu, że nie robiło różnicy którędy idziemy. Chlup, chlup, chlup. Chodzenie  po rzece w listopadową noc może i ma swój urok, ale jedynie w opowieściach przy kominku i to po kilku latach od zdarzenia. W końcu wspólnym wysiłkiem z Adamem i Arkiem, których ponownie spotkaliśmy namierzyliśmy jakiś lampion, który i tak okazał się stowarzyszem. Ale w sumie było nam wszystko jedno. Najważniejsze, że wreszcie mogliśmy wracać do bazy.
Taki ogólnie mieliśmy niefart, że nawet w szkole nie mogliśmy znaleźć stolika z metą, bo w pobliżu kłębił się tłum uczestników, którzy wrócili przed nami, a do tego Tomek miał zaparowane okulary. Dla nas zaś każda sekunda była ważna, bo byliśmy już w ciężkich minutach. W końcu udało się.  
 
Meta!


 Nasza sponiewierana karta startowa.
 
Już po drodze ustaliliśmy, że nie wracamy do domu, tylko nocujemy, bo niby wygodniej we własnym łóżku, ale dwie godziny dojazdu to trochę dużo po takiej ciężkiej nocy. Poza tym byłam ciekawa jak innym poszło na naszej trasie - zebrali wszystko, czy też mieli problemy? Rano, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, okazało się, że zajęliśmy piąte miejsce na 15 zespołów na naszej trasie, co moim zdaniem jest bardzo dobrym wynikiem, bo spodziewałam się, że będziemy gdzieś w ogonie. W końcu nie poszło nam za dobrze, żeby nie powiedzieć wręcz. Tomek może niekoniecznie podziela moje zadowolenie, bo wolałby być ciut wyżej, ale wyszło jak wyszło. Za to nasze klubowe koleżanki - Ania i Barbara zajęły drugie miejsce na trasie Himalajskiej długiej.
 
Brawo dziewczyny!
 
A przy rozdawaniu nagród wybrałam sobie taką książeczkę:
 
Będę trenować przed kolejnymi Manewrami!
 
A w ogóle to następnym razem nie idę w żadne Himalaje. W najgorszym wypadku Alpy i to tylko latem!
 
Ślad naszej wędrówki (a raczej bardziej Tomka).
 

piątek, 21 listopada 2025

GEZnO - etap drugi, czyli droga przez mękę.

Bałam się, że drugiego dnia zawodów nie będę w stanie nawet wstać z łóżka, a tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. Owszem, tu i ówdzie coś pobolewało, ale nawet po schodach udało się zejść bez problemów. Gór co prawda już nie byłabym w stanie przenosić, jak poprzedniego dnia, ale to już ustaliliśmy, że i tak nie powinnam. Rano, dla większej stabilności, Tomek otejpował mi kolano, a do bazy zawodów pojechaliśmy samochodem, bo i tak musieliśmy się już wymeldować. 
Znowu startowaliśmy na końcu, bo z dużą stratą czasową nie łapaliśmy się na start handicapowy. Tym razem na trasie kolejność podbijania punktów była obowiązkowa, więc nie trzeba było główkować w jakiej kolejności najlepiej zaliczać kolejne punkty. Po starcie wszyscy ruszyli niczym zorganizowana wycieczka turystyczna, dopiero dalej każda kategoria ruszała w swoim kierunku. Ogólnie to mieliśmy mniej PK niż w sobotę, trasa była ciut krótsza (choć  rzeczywista długość to już całkowicie zależy od zawodników) i mniej przewyższeń. 
 
Proszę wycieczki, idziemy dalej.
 
Jedynkę zaliczaliśmy sami, bo niedaleko przed nią potężna grupa uczestników zaczęła się dzielić na mniejsze pododdziały, a ostatecznie wszyscy sobie poszli gdzie indziej. Trochę mnie to zdziwiło, ale przynajmniej nie było tłoku przy lampionie.
 
PK 1
 
O ile do PK 1 było troszkę pod górę, to do PK 2 było już zdecydowanie bardziej pod górę, przy czym przecinaliśmy trzy razy porządną drogę, której niestety wcale nie mogliśmy wykorzystać, bo nijak się to nie opłacało. Takie marnotrawstwo. Punkt drugi był bardzo malowniczy- majestatyczna skała i widok na góry. Tylko pogoda trochę nie dopisała, bo słonko nie chciało się pokazać i było buro i nijako. Ale i tak warto było się tam wdrapać.

PK 2

Skoro wleźliśmy na górę, to oczywiście potem trzeba było z niej zejść. Obawiając się o moje kolano nie poszliśmy na azymut, choć byłoby najłatwiej, tylko naokoło drogami.  Kolano nie protestowało. A PK 3 oczywiście na kolejnej górce. W końcu gdzieś te przewyższenia twórcy trasy musieli upchnąć.
Niewielka skała, przy której wisiał lampion była tak obrośnięta mchem i krzakami, że wypatrując poważnej skały bardzo łatwo było przeoczyć taki zielony pagóreczek. Dobrze, że lampion był widoczny z daleka. Chociaż... może od drugiej strony ta skała prezentowała się okazalej? Nie wiem, nie sprawdzałam.
 
PK 3

Kawałek za trójką, dość niespodziewanie, wyszliśmy na elegancką, sporą drogę i cieszyliśmy się tym do momentu, kiedy okazało się, że na mapie nie ma takiej drogi. Są różne ścieżki, ale szerokiej, utwardzonej drogi nie ma. Poszliśmy nią kawałek. Napotkany inny zespół też nie wiedział skąd ta droga i przez chwilę wahaliśmy się - iść nią, czy nie? W końcu stwierdziliśmy, że to jednak ryzykowne, a najbezpieczniej będzie zbliżyć się do azymutu i podążać nim. Idąc dalej natknęliśmy się jeszcze na trzy kolejne drogi, ale te już były zaznaczone na mapie. Przy punkcie zaś kłębił się tłum zawodników, więc już z daleka wiadomo było gdzie szukać. 

Na skałkach za mną jest lampion.

Przy piątce spotkaliśmy Zuzę z Bartkiem, więc chwilę nam zeszło, bo zaimprowizowaliśmy całą sesję zdjęciową, co przy okazji pozwoliło trochę odpocząć. To była znowu bardzo malownicza skałka i aż żal było stamtąd iść. Szkoda, że u nas takich nie ma.

Fajnie spotkać znajomych.

Chociaż kolejny punkt mieliśmy wspólny z Zuzą i Bartkiem, to jednak każdy z naszych zespołów poszedł dalej innym wariantem. Kiedy już udało nam się zejść ze skałek (baaardzo uważając na nogi) zrobiło się nawet lajtowo, bo nie było pod górę, ale moja radość trwała krótko, bo potem zaczęło się kolejne podejście - długie i coraz bardziej strome. Cierpiałam. Fizycznie i psychicznie, bo już powoli zaczynałam mieć dość. A to dopiero była połowa trasy. Oczywiście Tomek pognał przodem, a ja to sobie przystanęłam, to przysiadłam - na szczęście nie było aż tak źle, żebym musiała się po drodze trochę zdrzemnąć:-)

Szóstka przy potężnych skałach. Znowu zacny widok.

Skoro wleźliśmy na tę wielką górę, to oczywiście teraz trzeba było z niej zejść i choć w dół zasadniczo jest przyjemniej, to znowu trochę bałam się o kolana. Taśmy jednak dobrze trzymały i do następnego punktu, przy strumieniu, dotarłam bezboleśnie. Tam po raz kolejny spotkaliśmy ekipę pod nazwą Starsi Panowie Dwaj. Wyglądało jakbyśmy się wzajemnie śledzili, bo spotykaliśmy się już kolejny raz i zapowiadało się, że nie ostatni, bo kolejne punkty mieliśmy takie same. Ale oczywiście każdy zespół poszedł dalej po swojemu.

Tych kolegów wciąż spotykaliśmy.

Kolejny punkt to drzewo przy ruinach zamku. Jakoś tak wyobraziłam sobie, że jak był zamek, to musiała być też dobra droga, żeby karety mogły podjechać. Jakież było moje rozczarowanie kiedy okazało się, że nie dość, że nie ma drogi (przynajmniej od tej strony, z której nadchodziliśmy) to jeszcze jest pod górę (a to niespodzianka!) i po krzakach (na szczęście nie cały czas). Na tym podejściu to już miałam ochotę położyć się i umrzeć, ale byłam ciekawa tych ruin i bardzo chciałam je zobaczyć. W sumie ruiny okazały się takie sobie i spokojnie mogłam sobie była zostać na zboczu.
 
Taka sobie ta ruina.

Dziewiątka miała równie fascynującą nazwę. Nie były to co prawda ruiny, ale "północna kupa kamieni" też brzmi interesująco. Na tyle, że zdecydowałam się iść dalej, żeby tę kupę zobaczyć. W sumie zachęcało i to, że znowu mieliśmy iść w dół. Powiedziałabym nawet, że to przeważyło:-)

I rzeczywiście była kupa kamieni:-)

Opis kolejnego punktu już brzmiał całkiem zwyczajnie - rozwidlenie dróg. Tylko dlaczego od razu nikt nie ostrzegł, że to rozwidlenie jest na szczycie kolejnej góry??? To już była droga przez mękę i jedynie świadomość, że to przedostatni punkt pozwoliła mi przeżyć. A żeby dopełnić dramatu sytuacji w międzyczasie zaczęło padać i trzeba było wyjąć przeciwdeszcz. Przy punkcie spotkaliśmy kolejnych znajomych  z Klubu - Anię i Marka. W sumie to mignęli nam już na podejściu, ale na szczyt doszli przed nami, co i nie dziwne.
 
Ania i Marek przy PK 10.

I znowu - skoro byliśmy na górze, to trzeba iść w dół. Udało się wykorzystać jakieś fragmenty ścieżek a ostatnia z nich nawet doprowadziła nas do ścianki skalnej, tyle tylko, że nie tej co trzeba. Ja to nawet już się przestałam interesować gdzie idziemy, ale Tomek trzymał rękę na pulsie i od razu nas zlokalizował, po czym doprowadził we właściwe miejsce, czyli (huurrrra!!!!) na ostatni punkt.

Tu widać jaka już jestem wykończona.
 
Powrót to już sama przyjemność. Wstąpiły we mnie nowe siły i pędziłam do bazy, żeby wreszcie zakończyć trasę. Po dekoracji zwycięzców zostało jeszcze podium, więc cyknęliśmy sobie fotkę na przynależnym nam trzecim stopniu. Wiem - nie ma się co chwalić trzecim miejscem na trzy zespoły w kategorii, ale ja przecież wcale się nie chwalę, tylko dokumentuję:-)
 
Szczyt naszych możliwości:-)
 A tak wygląda nasza marszruta:
 

 

poniedziałek, 17 listopada 2025

Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację - etap 1 - dla mnie z naciskiem na EKSTREMALNE

W tym roku odważyłam się pojechać na GEZnO. Chwilowo nie miałam nic zepsutego w kończynach dolnych, nie chorowałam ostatnio, a kondycja choć słaba, to nie beznadziejna. Uznałam, że jakoś to będzie. Mimo wszystko bałam się tak bardzo, że aż nasz samochód chciał mnie ochronić przed tym stresem i zepsuł się po przejechaniu jakiś 60-70 km. Musieliśmy zawrócić, wstawić go do warsztatu, przepakować się do drugiego autka i ruszyć od nowa. Drugie autko nie było tak empatyczne i dowiozło nas na miejsce bez żadnego zawahania.
W sobotę rano czułam w sobie taką moc, że mogłabym góry przenosić, ale zrezygnowałam, bo potem by się na mapach nie zgadzało i byłby problem. Za to z kwatery do bazy zawodów poszliśmy piechotą, tak na rozruszanie stawów.
 
Z mapami w rękach czekamy na start.

Po otworzeniu map trzeba było wybrać wariant, ale tak na szybko to wcale nie jest takie proste. Bo to trzeba uwzględnić i drogi między punktami, i przewyższenia, i ewentualne podmokłe tereny, i sposób odejścia od punktu i inne rzeczy, o których w pierwszej chwili nawet się nie myśli. I oczywiście każde z nas miało nieco inny pomysł. W końcu zdecydowaliśmy, że zaczynamy od PK 32, potem 31 i 33.
Szłam jak burza, nawet jeśli było pod górę, a było co chwilę. Na początku trochę przeszkadzały mi kije, bo musiałam od nowa nauczyć się ich używać, ale z czasem zaczęły być pomocne. Jedynym problemem był brak dodatkowych rąk do trzymania mapy i kompasu i w końcu kompas wylądował w kieszeni, a mapę niósł mi Tomek. Tym sposobem poczułam się zwolniona z obowiązku nawigowania, choć dla pewności co jakiś czas prosiłam o możliwość wglądu w mapę. Ufam Tomkowi, ale tak na 99,9%.
Po tych trzech punktach wciąż czułam moc, może z lekka przywiędłą, ale niezachwianą. Punkty 31 i 33 były dla mnie atrakcyjne, no bo skałki, a na Mazowszu przecież tego nie mam.
Z 33 porządną, utwardzoną drogą pomaszerowaliśmy na 67 do zakrętu strumyka. W sumie dość lajtowy przebieg, bo niemal po równym.

Przez strumyki przeprawialiśmy się tego dnia kilkukrotnie.

Ze strumyka przy 67 poszliśmy do strumyka z punktem 52 - hura, hura - w dół. Moja radość była zupełnie nieuzasadniona, bo jak jest w dół, to potem będzie jeszcze bardziej pod górę, no i było. Najpierw dość łagodnie drogą, a po zejściu z drogi już stromo do kolejnej skałki. To było pierwsze tak strome podejście, na szczęście dość krótkie. Ani razu nie musiałam siadać po drodze, ani nawet zatrzymywać się. Tyle, że dreptałam sobie powolutku, w tempie wyścigowego ślimaka.

Stromo i tłumnie.

Według pierwotnego planu teraz mieliśmy iść na PK 66, ale postawiliśmy na wygodę i ruszyliśmy do 62, bo prowadziła tam porządna droga i dodatkowo nie było mocno stromych podejść. Ale fakt - było daleko. W orienteeringu niestety z każdej drogi trzeba wcześniej czy później zejść i zacząć przedzierać się przez krzaki, tak jak poniżej:

 Chwilami tylko głowa wystawała.
 
Punkt 62 był najdalej położony od bazy zawodów i był też najbardziej malowniczy. Wiele osób zrobiło sobie tam dłuższy postój, żeby nie powiedzieć wręcz - piknik. Widok rozciągał się niesamowity i aż się chciało tam zostać.
 
Już jestem z lekka wykończona.
 
Wydostanie się z PK 62 graniczyło z cudem, przynajmniej jeśli wybrało się taki wariant zejścia jak my - stromo w dół, przez największe krzaki, leżące gałęzie i drzewa. Kiedy tylko udało nam się natrafić na pierwszą drogę, odpuściliśmy azymut i poszliśmy drogami - naokoło, ale na pewno szybciej i bezpieczniej.
 
Prawda, że lepiej drogą?
 
PK 59 i 58 też były przy skałkach, ale już nie tak malownicze jak 62. Zresztą nawet gdyby były, to z każdym kilometrem mój entuzjazm do podziwiania świata jakby z lekka przygasał i jedyne na co uważnie patrzyłam to podłoże - po pierwsze z powodu bezpieczeństwa, po drugie: głowa coraz bardziej opadała mi w dół ze zmęczenia.
 
PK 59

Z PK 60 mieliśmy problem. Drzewo na polanie niby nietrudno znaleźć, ale już właściwą polanę to i owszem. Z PK 58 ruszyliśmy na azymut, bo za bardzo nie było innej możliwości, ale kiedy natknęliśmy się na drogę, której za nic nie dało się przypasować do żadnej wrysowanej w mapę - trochę zgłupieliśmy. Poszliśmy nią do skrzyżowania i tam, po konsultacji z zespołem schodzącym z PK 59, ustaliliśmy gdzie jesteśmy. Musieliśmy wrócić na azymut i podejść jeszcze kawałek i dopiero tam była właściwa polana.
 
PK 60 zdobyty.
 
Do PK 66 to już myślałam, że nie dolezę. Niezbyt udane forsowanie strumyka z przyległościami było niczym w porównaniu z podejściem, które nie dość, że strome, to jeszcze było długie i jak dla mnie nie miało końca. Na tym podejściu już musiałam przysiadać, że nie wspomnę o zatrzymywaniu się. W końcu Tomek zostawił mnie w połowie zbocza, a sam poszedł zlokalizować punkt, żebym już nie nadkładała drogi przy poszukiwaniach. Przez chwilę to nawet myślałam, że spisał mnie na straty, bo długo nie wracał, ale w sumie musiał mnie ciągać ze sobą, bo regulamin zawodów jasno mówił, że na metę muszą wrócić obie osoby z zespołu.
 
Jakoś doczołgałam się do lampionu.
 
Do kolejnego punktu mieliśmy daleko, bardzo daleko, ale przynajmniej w dół i po płaskim i co najlepsze - drogami. Próbowaliśmy pobiec, żeby trochę podciągnąć się czasowo, ale niestety moje kolano zaprotestowało, więc wróciliśmy do marszu.
 
PK 37.
 
Kolejne dwa punkty były blisko, ale przy zejściu z 37 moje kolano całkowicie odmówiło współpracy i o ile wejść pod gorę jeszcze mogłam, to zejście stanowiło już duże wyzwanie. Wlekliśmy się więc niemiłosiernie, a ja dokonywałam różnych dziwnych akrobacji próbując stawiać nogę w jak najmniej bolesny sposób. PK 35 podbijałam już na siedząco i tylko silą woli.
 
Czy to już granica moich możliwości?
 
Został nam jeszcze ostatni punkt i dojście do bazy. Choć na azymut byłoby bliżej, to jednak postawiliśmy na luksus i wygodę, czyli wersję drogowo-ścieżkową. Perspektywa zakończenia trasy  od razu dodała mi sił i nawet kolano postanowiło ciut odpuścić. Jakaż to była radość przy wzięciu do ręki perforatora po raz ostatni tego dnia. Przy punkcie na zawodników czyhał fotograf i uwieczniał tę wiekopomną chwilę.
 
Od radości to chyba bardziej rzuca się w oczy zmęczenie, ale co tam.
 
Powrót do bazy to już sama przyjemność przerywana walką z roślinnym żywiołem, bo po drodze natknęliśmy się na poprzeczne pasy jakiś gęstych nasadzeń, które okazały się nie do przejścia. W końcu obchodząc je wydostaliśmy się na betonową platformę, od której prowadziła już porządna droga. Już mieliśmy odejść, kiedy usłyszeliśmy jakieś znajome głosy w krzakach, z których niedawno cudem się wyplątaliśmy. Zaczęliśmy krzyczeć do Ani i Basi jak mają obejść tę pułapkę i po chwili i one wydostały się na platformę. Ale zamiast zatrzymać się przy nas, pognały jakby je stado diabłów goniło. A to tylko czas je gonił, bo startowały niemal godzinę przed nami, więc i limit kończył im się tyle wcześniej. My na metę dotarliśmy spokojnym truchtem, jeszcze z zapasem czasu.

Na mecie odcinali nam karty (paski) startowe, a nie ręce:-)
 
Od słodyczy zjedzonych na trasie już mnie mdliło i marzyłam o ogromnym, tłustym schabowym, więc od razu poszliśmy na przysługujący zawodnikom obiad. A tam... otrzymaliśmy maleńkie miseczki z odrobiną ryżu i kilkoma kawałkami kurczaka. Pochłonęłam to w sekundę i potraktowałam jak przystawkę czy jakieś czekadełko. Nie było wyjścia - coś musieliśmy sobie dokupić, żeby mieć siłę dojść na kwaterę. I po co  w ogóle było robić ludziom smaka?
Na wieczór Organizatorzy zapraszali jeszcze na ognisko, ale woleliśmy raczej odpocząć i w łóżkach regenerować nadwątlone siły. W końcu następnego dnia czekał nas kolejny etap zmagań.
 
Nasza trasa.

sobota, 1 listopada 2025

Podkurek z kilometrami w gratisie

Jesień w pełni, więc czas na Podkurek. Jakoś ostatnio nie lubię chodzić na orientację, więc tylko wersja biegowa. Trasa jak zwykle najdłuższa jaką się dało. Na podkurku bywały scorealufy punktowe, zwykłe biegi ze stacjami SI, ale BnO z kartami papierowymi jak na FalIno – nie było widziane już dawno.


 

Przygotowałem kartę, okleiłem porządnie taśmą (bo pogoda niepewna), pobrałem mapę i start. Zanim zorientowałem się, gdzie jest pierwszy PK, pobiegłem ścieżką… w kierunku ostatniego PK. Niby przy karcie mogłem biec i w drugą stronę, ale gramy fair-play, więc zakręciłem tam gdzie powinienem.

Jedynka weszła. Dalej przez „wiosenny” las na PK 2 w wielkim dole. Dół zobaczyłem lekko po prawej. Dół bez lampionu biegowego – z lampionem płaskim. Rzut oka na mapę – wiem gdzie jestem „ o jeden dół za blisko”. 
Do PK 3 biegłem uważniej, jak pokazuje ślad - „po kresce”, więc szukania lampionu nie było. PK 4 – długi przebieg – wybrałem wariant drogami. Dobiegam na miejsce, szukam właściwego dołka i… lipa. Tzn. dołki są, ale jakoś tak bez lampionów. Miotam się po okolicy ze dwie minuty zanim znajduję lampion – jak pokazuje ślad, prawie się potknąłem o niego na samym początku poszukiwań;-) 

Następny lampion na wydmie. Na szczęście nie w dołku, więc widoczny z daleka. 

PK 6 i PK 7 to znowu wydmy, ale przy krótkich przebiegach na azymut łatwo trafić na właściwy dołek. 

W drodze na PK 8 z naprzeciwka biegną jacyś biegacze niezorientowani, tacy co biegają po wydmach. Machamy sobie. Znajduję ścieżkę, potem odbijam z niej w prawo, w kierunku lampionu. I nie trafiam. Pamiętam, że w tym miejscu już kilka razy błądziłem niczym we mgle. Niby biegłem w/g kompasu, ale ślad pokazuje co innego. I czemu tu wierzyć? Kompasowi czy zapisowi z systemu GPS? 

Na PK 9 dałem znowu ciała. Porządnie. Chciałem „obiec” wydmę i obiegłem. Znalazłem rów, ale nie mogłem znaleźć dołka z lampionem. Szukałem stanowczo za blisko i za długo… 

PK 11 w największej zielonej plamie na mapie. Teraz na jesieni ta zieleń może jest mniej intensywna, ale dalej teren ciężko przebieżny. Biegnę sobie po krzakach wyglądając lampionu lub charakterystycznych dołów, a tu z prawej wypada (nie wskażę kto) i woła z daleka, że lampion jest za nim. Niezbyt mi się to zgadza, więc pytam czy na pewno ten o kodzie 80? Tak, tak, słyszę w odpowiedzi. Więc skręcam w prawo i znajduję lampion z kodem 81. Czyli moją 12-stkę, a nie 11-stkę. Tak to jest słuchać podpowiedzi;-) 

Dalej to już bez większej historii – troszkę drogami, trochę na azymut. Dużych błędów nie ma, tu i ówdzie można by pobiec bardziej po prostej, ale nie ma problemów ze znalezieniem lampionu. 

Od ostatniego PK 16 do mety – mogłem pobiec lepiej – drogą zamiast po krzakach, ale różnica to niewielka. 


 

Udało mi się zdążyć przed deszczem – a to chyba najważniejsze – gdy bieganie ujdzie „na sucho”;-) 



Trasa miała mieć 6,2km.... mierzona na OOMapperze ma dobrze ponad 7... więc jak nic kilometr w gratisie;-) 

 

środa, 22 października 2025

IX Puchar Bielan czyli MM nocny

Wreszcie doczekałem się Mistrzostw Mazowsza w nocnym BnO. Choć szkoda, że w imprezie niby podsumowującej sezon w naszym regionie, zabrakło „prawdziwych” kategorii, tylko z założenia takie łączone. Rozumiem, że brakuje chętnych do zrobienia zawodów, zawody do kalendarza wpadają w ostatniej chwili i oczywiście nie będzie wyników liczących się do jakiś wszech rankingów… 

Wracając do tematu – zawody ogłoszono, niestety z powodu innych zobowiązań w weekend mogłem brać udział tylko w jednym biegu – tym nocnym – w piątek przed weekendem właściwym. 

Teren niby znany – chwilę wcześniej biegaliśmy tu na treningu przed nocnymi MP. Ale tym razem start był jakoś tak z boku… tam, gdzie do tej pory nigdy startu nie było… 

Piątek – korki – nawigacja poprowadziła mnie jakąś abstrakcyjną trasą przez Radzymin, potem drogami gruntowymi, leśnymi…. Grunt, że dojechałem i to dosyć wcześnie. Miałem chwilkę na dobre zaparkowanie, formalności i nawet rozgrzewkę. 

Gdzieś tam na drugim planie czekam na swoją minutę startową

Start w 12 minucie. Kategoria „odmładzająca”: M55. Pogoda – coś tam czasami pokapywało – prawdziwe opady miały być w sobotę. 
Start. Dobieg do lampionu. Udało mi się nawet znaleźć start na mapie w miarę sprawnie. Pierwszy dylemat - jak pobiec do PK 1? Zwyciężył rozsądek i wybrałem bieganie drogą. Zaraz z PK 1 wyprzedziłem poprzednika, czyli Jasia Cegiełkę. Słowem: nie jest źle! 

Do PK 2 po kresce, pomimo sporej ilości gałęzi pod nogami. 
Przed PK 3 trochę zielonego – musiałem przebić się na drogę, ale punkt z daleka świecił w krzakach. 

Zastanawiałem się, czy do PK 4 biec drogą, czy na kreskę. Próbowałem na kreskę, ale zniosło mnie na drogę. Tyle że akurat przy górce, więc namierzenie się na punkt było proste. Lubię, gdy nocne lampiony widać „z daleka”, wtedy nawet gęstwiny nie straszne. 

Coś nie pykło przy PK 7. Niby biegłem na azymut, ale jak widać, był to jakiś koślawy azymut. Gdy dobiegłem do wydmy, nie wiedziałem w której jej miejscu jestem. Niby lampion miał być w pobliżu najwyższego fragmentu – więc piąłem się pod górę i wreszcie wypatrzyłem lampion! Ale strata czasowa jest. 

PK 8 – po kresce, na PK 9 troszkę drogami. Szkoda, że na końcówce zamiast obiec młodnik przedzierałem się przez największe gęstwiny. 

Dobieg do mety
Przed PK 12 ktoś przedzierał się przez krzaki po mojej lewej stronie. Ten „ktoś” miał te same PK co ja i właściwie do końca miałem przewodnika, bo biegał on szybciej niż ja i wkrótce mnie wyprzedził. Punkty były raczej z tych łatwych, ale światełko przed tobą zawsze ułatwia ostateczne trafienie do dołka. 


 

Na mecie wydruk – jestem drugi. Wyników on-line brak. Miał prawo wyprzedzić mnie Tommy, a że startował przede mną, więc wychodziło mi, że to on jest pierwszy. Teoretycznie ktoś ze startujących później mógł mnie przegonić, bo jak pokazywał paragon, na PK 7 miałem jakąś znaczącą stratę 2:49. Jak się okazało następnego dnia – utrzymałem pewnie 2 miejsce. Ale cóż, nie mogłem w sobotę odebrać zasłużonego medalu i dyplomu uznania – może kiedyś do mnie dotrze;-) 


 

 

poniedziałek, 13 października 2025

Mistrzostwa Polski w middlu, czyli azymut na kibel.

Niedzielnego startu już się tak nie bałam, bo dla mnie najgorsze bieganie w dzień jest i tak lepsze od najlepszego biegania w nocy. Do bazy zawodów znowu przyjechaliśmy wcześnie, ale nie było co robić, bo padał deszcz. Jedynie podium sobie obejrzeliśmy, bo z naszymi osiągnięciami to jedyna okazja.
 
Na PM nigdy tu nie stanę, to chociaż sobie posiedzę:-)
 
Tym razem Tomek startował pierwszy, ale nie odprowadzałam go, bo deszcz i daleko. Za to potem sama musiałam sobie pilnować włączenia zegarka, a przy sklerozie to zawsze z tym problem. Ale upilnowałam.
 
Zaraz wchodzę do boksu startowego.
 
Na pierwszy punkt postanowiłam pobiec najpierw ścieżką, potem na azymut. Może nawet ten wariant by przeszedł, gdyby nie gęstwina, którą musiałam ominąć tracąc przy tym azymut oraz podejście pod górę, które wykluczyło bieganie, wydłużyło czas i wywołało we mnie wrażenie, że skoro idę już tak długo, to pewnie przeszłam punkt.  A skoro przeszłam, to trzeba wrócić. Tyle, że na powrocie punktu też nigdzie nie było widać. Już w akcie desperacji chciałam wrócić na start i zacząć od nowa, ale jednak trochę głupio. Ale jeśli nie na start, to może do ogrodzenia na wschodzie? Też daleko, ale mniej wstydu. W drodze do tego nieszczęsnego ogrodzenia natrafiłam na rozlewisko strumyka widoczne też na mapie i postanowiłam spróbować namierzyć się stamtąd. Cóż, azymut prowadził przez wieeelkie pole jeżyn, ale parłam naprzód, bo już bałam się cokolwiek obchodzić. W sumie to już tak szłam przed siebie bez większej nadziei, po prostu żeby nie stać w miejscu i nie marznąć. I nagle - jest! Jest jakiś lampion! A z bliska okazało się, że na dokładkę mój. Zupełnie nie tam, gdzie się go spodziewałam, ale co ja tam wiem o mapach, zwłaszcza terenów mocniej pofałdowanych niż Mazowsze.
 
Jedynka dała mi popalić.

Prawie dwudziestominutowe poszukiwania jedynki odebrały mi chęć do jakiejkolwiek rywalizacji, bo tu byłam już bez szans, ale sam pobyt w lesie nadal mógł należeć do doświadczeń przyjemnych, zwłaszcza jeśli ma się cechy masochistki.
Aż do czwórki było nawet sympatycznie, bo mnie więcej po poziomnicy, więc bez wspinaczki i bez problemów ze znalezieniem punktów. Po czwórce zaczęło się już trochę pod górę i ponieważ skoncentrowana byłam na przeżyciu, a nie szukaniu, na punkt nie trafiłam za pierwszym podejściem, ale też nie szukałam tak długo i namiętnie jak jedynki. Za to szóstka z początku wydawała się sprawą beznadziejną. Lampion skitrali w polu tarniny, do której nijak nie szło się wbić. Na swoje szczęście spotkałam innych zawodników szukających tego samego punktu i podążałam wydrążonymi przez nich tunelami. I tak wyszłam ociekająca krwią, bo tarnina łatwo swoich łupów nie oddaje. 
Po szóstce chwila oddechu na ścieżce prowadzącej do siódemki w wielkiej dziurze, a potem drobne zawahanie przy ósemce, ale bez większych konsekwencji. Dziewiątka daleko, ale łatwa, a przy dziesiątce trochę dziwna sytuacja. Punkt był ulokowany za jakimiś zabudowaniami, a dokładniej gdzieś za kiblem. Na progu budynku siedziało dwóch facetów i obserwowało nasze (znaczy orientalistów) poczynania i ewidentnie mieli z tego radochę. Wcale nie zamierzałam dostarczać im rozrywki łażąc za ich kibel, choć azymut usilnie tam mnie kierował. A guzik - żeby nie wiem co, postanowiłam obejść od (nomen omen) d..y strony. W sumie to miało sens, bo nie musiałam złazić po stromiźnie, tylko nadeszłam od dołu.
Został mi jeszcze ostatni punkt w lesie, a potem już tylko ten przy mecie.  Dobrze, że z rozpędu nie pobiegłam za innymi ludźmi, bo większość spod kibla leciała już w stronę mety. Dziesiątka była łatwa i raz dwa się z nią uwinęłam. Ostatni punkt i meta w tym samym miejscu, co na etapie nocnym, więc można było już biec na pamięć. Na dobiegu dopingował mnie zawodnik, z którym razem dotarliśmy do ostatniego punktu i aż się dałam podpuścić i przyspieszyłam.

Zrobimy sobie wyścig?
 
Nie dam się przegonić!
 
Na mecie czekał Tomek i już się martwił, że coś mnie długo nie ma, podczas gdy moje konkurentki dawno wróciły. No cóż - znowu byłam ostatnia. Ale jak by co, to podobno ostatni będą pierwszymi. O! I tego się trzymam.
 
Na mecie.
 
W niektórych miejscach ślad przesunięty, ale nie wiem dlaczego.