sobota, 23 kwietnia 2022

Świąteczny Gambit

Po Wawel Cup zrobiliśmy sobie trochę odwyk od orientacji, ale nie od biegania. Tacy zdezorientowani byliśmy aż do świąt i dopiero w Poniedziałek Wielkanocny wybraliśmy się  tradycyjnie na Gambit. Po świątecznym obżarstwie byłam mocno zmotywowana, aczkolwiek nieco ociężała, więc krakowskim targiem umówiłam się sama ze sobą, że będę biec na pół gwizdka, ale biec, nie iść.
 
 Przed startem, z mapą w ręku.
 
Pora ruszyć.
 
Do pierwszego punktu pobiegłam ścieżkami, bo skoro już były, to czemu nie skorzystać. Po sprawnym zgarnięciu jedynki wróciłam na ścieżkę i pobiegłam w stronę dwójki. Wydawała się łatwa, bo blisko ścieżki, kawałeczek przed skrzyżowaniem. Niestety, weszłam w las za płytko, minęłam dołek i wyszłam na krzyżującą się ścieżkę. Byłam przy tym pewna, że wciąż jestem na  poprzedniej ścieżce, więc pobiegłam dalej. Dotarłam do skrzyżowania, ale coś mi nie pasowało - za daleko i za dużo ścieżek. Okazało się, że pobiegłam  dużo za daleko, do kolejnego skrzyżowania, ale przynajmniej wiedziałam, gdzie jestem. Co prawda dużo mi z tego nie przyszło, bo znowu rozminęłam się z dołkiem z lampionem, ale tym razem już niemal na centymetry. Trzecie podejście dopiero było skuteczne, ale też ten dołek był tak zamaskowany, że póki się nie stanęło nad nim, to był niewidoczny.
 
Tu coś nie pykło.
 
Na trójkę ruszyłam już na azymut i poszło mi dużo lepiej niż po ścieżkach - trafiłam idealnie. Czwórkę zdobyłam systemem mieszanym - azymutowo-ścieżkowym, ale równie skutecznie.
Przy wariantach azymutowych okazało się, że las jest pełen leżących gałęzi, więc z tą obietnicą biegania, a nie chodzenia było ciężko i w końcu się poddałam.  Przekalkulowałam, że wersja świąteczno-rekreacyjna też będzie OK i pomaszerowałam dalej. 
Przed ósemką spotkałam Tomka, który zasypał mnie dobrymi radami, jak najlepiej dostać się na zbocze góry śmieciowej. W sumie dobrze, że powiedział mi, gdzie jest wejście, bo inaczej w akcie desperacji próbowałabym wspinać się po wysokich, pionowych, betonowych zaporach, co oczywiście na pewno nie skończyłoby się dobrze.
 
Uciekam przed Tomkiem:-)
 
Po dziesiątce trochę się zdekoncentrowałam i zaczęłam kolejnego punktu szukać o jedną ścieżkę za wcześnie, ale szybko zorientowałam się, że jednak trzeba dalej. Jedenastki szukało już kilka osób, bo dołek znowu był z lekka zakonspirowany, więc dołączyłam do czesania, po czym skorzystałam, że ktoś znalazł i odbiegając od lampionu aż promieniał radością. Poszłam wię c na ten blask i punkt był mój.
Do dwunastki praktycznie biegłam za Przemkiem, nie żeby z wyboru, tylko tak wyszło. Ale lampionu szukałam już po swojemu:-)
Od trzynastki biegłam z jakąś niebieskozieloną koleżanką, która wybierała mocno autorskie warianty, ale summa summarum była szybsza, co i nie dziwne, bo młodość zawsze górą. Na ostatnim punkcie czekał Tomek, żeby uwiecznić ten historyczny moment, ale nie wiem czy warto było, bo otoczenie takie sobie, a i my w dziwnych pozach wyszłyśmy:

Ostatni PK.

Dobieg do mety już ulicą, więc można było przyspieszyć. Dobrze, że metę obejrzałam sobie przed startem, bo chyba w tłumie ludzi i samochodów nie trafiłabym do niej.

Metaaa!!!!

Wnioskują z niespiesznego tempa oraz tej nieszczęsnej dwójki, spodziewałam się być na końcu tabeli wyników, ale najwyraźniej wersja rekreacyjno-świąteczna miała wielu zwolenników, bo za mną uplasowało się kilkanaście osób. Chyba sobie trochę jaja robiliśmy z tych zawodów. Jak to w Wielkanoc.


sobota, 9 kwietnia 2022

Wawel Spring Cup - bieg na podium.

W niedzielę starty zaczynały się o 9-tej, więc Tomek zarządził pobudkę o dramatycznie wczesnej porze, bo nie dość, że miał 13-tą minutę startową, to jeszcze chciał zaparkować jak najbliżej bazy oraz jeszcze przed wyjazdem spakować nasze rzeczy na kwaterze. Snułam się świtkiem niczym zombie i nijak nie mogłam się zorganizować. Najbardziej wkurzało mnie to, że ja miałam dopiero dziewięćdziesiątą drugą minutę startową i ten rozstrzał między nami zupełnie dezorganizował nam życie. 
Do bazy przyjechaliśmy już koło ósmej i co prawda zaparkowaliśmy najbliżej jak to było możliwe, ale za to mieliśmy masę czasu do zagospodarowania. Dojście na start tym razem nie było takie długie - raptem 900 metrów:-) W porównaniu z dłuższymi niż w sobotę trasami, to zupełny pikuś. 
Żeby czymś zająć sobie dwie i pół godziny czekania na swoją minutę, postanowiłam odprowadzić Tomka na start, wrócić do bazy, posiedzieć w samochodzie i znowu polecieć na start. Co prawda nie wiedziałam, czy po tym wszystkim jeszcze będzie mi się chciało startować, ale co tam.
W drodze na start wreszcie obudziłam się do końca, rozejrzałam dokoła i... zobaczyłam takie cudne widoki:
 
W drodze na start.
 
Co prawda nadal była zima zamiast wiosny, ale słonce pięknie świeciło i było dużo cieplej niż dzień wcześniej. Szliśmy sobie spokojnie i to był bardzo przyjemny spacer.
 
Słońce świeci w oczy.

Na miejscu Tomek jeszcze zdążył zrobić rozgrzewkę, bo spacer się nie liczy, a potem nafilmowałam jak startuje i wróciłam do bazy.

I poleciał.
 
W bazie - a to trochę połaziłam, a to posiedziałam w aucie, ogólnie nuda. W międzyczasie zrobiło się tak ciepło, że na start postanowiłam lecieć bez kurtki, chociaż organizatorzy wciąż byli skłonni dostarczać je nam potem na metę. W końcu nadeszła ta moja późna minuta startowa i mogłam ruszyć. Do lampionu startowego mieliśmy  70 metrów i nawet udało mi się w czasie dobiegu zlokalizować na mapie start i pierwszy punkt, a nawet obmyślić jak do niego dobiec. W sumie filozofii żadnej nie było - po prostu po ścieżkach. Trochę się bałam czy dobrze policzę, w którą skręcić, ponieważ te nie uczęszczane były mało widoczne, bo zasypane śniegiem. Ta, która wynikała z moich obliczeń okazała się dobrze wydeptana i w tym momencie doceniłam swoją późną minutę startową - do każdego punktu musiały być już wydeptane inostrady i wystarczy tylko trafić na właściwą:-) Metoda inostradowa genialnie sprawdziła się do szóstego punktu - było szybko i łatwo.  Po szóstce weszłam niestety na złą ścieżkę i wylądowałam przy obcym punkcie. Lampion stał na granicy kultur, podobnie jak miał stać mój. Nauczona sobotnim doświadczeniem z PK 1 zamiast panikować, obejrzałam mapę i wytypowałam miejsce, gdzie jestem. Typowanie okazało się trafne i po chwili miałam już swoją siódemkę. 
Do dziesiątki znowu korzystałam z sieci inostrad, a po dziesiątce coś mi odbiło i wybrałam wariant autorski. Było to podwójnie głupie - raz, że bardziej się zmęczyłam przecierając szlak w śniegu, dwa - zniosło mnie trochę na lewo od kreski, co wydłużało drogę. Jedenastka była za jeziorem, więc wiadomo, że na azymut nie da rady.  Gdybym wiedziała jak bardzo zniosło mnie w lewo, to na pewno obiegłabym jezioro od zachodu, ale pewna, że jestem bliżej jego wschodniego końca, wybrałam wariant w prawo. Tak biegłam, biegłam i po lewej stronie wciąż widziałam wodę. Trochę mnie zdziwiło, że tak długo i wtedy dokładniej zerknęłam na mapę. Noż kurła! To już nie było jeziorko, tylko rzeczka. Przy pierwszym oglądzie mapy w ogóle jej nie zauważyłam. No to ładnie -  rzeka ciągnęła się w pieron daleko, żadnego mostka nie było widać, a punkt stał po drugiej stronie. Pierwszymi napotkanymi śladami zeszłam nad wodę. Hmmm, ślady ciągnęły się po drugiej stronie, znaczy ludzie jakoś przeszli na przeciwległy brzeg. Do mety miałam jeszcze oprócz jedenastki tylko dwa punkty, szybko więc oszacowałam, że w tak krótkim czasie nie zamarznę i po prostu wlazłam do wody. Zresztą na pięćdziesiątkach i w grudniu łaziłam po wodzie, mając w perspektywie kilkadziesiąt kilometrów przed sobą. No, czyli spoko. Ponieważ wcześniej długo biegłam wzdłuż rzeki, kompletnie nie wiedziałam jak daleko znajduję się od poszukiwanego punktu. Oczywiście źle oszacowałam swoją odległość, a po ukształtowaniu jakoś nie mogłam się zorientować, bo w sumie wszędzie tylko śnieg i śnieg. W końcu mój dylemat sam się rozwiązał, bo nie dość, że wyszłam na drogę, to jeszcze na skrzyżowanie i wreszcie wiedziałam, gdzie jestem. Stamtąd to już tylko myk, myk do jedenastki, co prawda w śniegu niemal po kolana i bez inostarady, ale dało radę.
 
W poszukiwaniu PK 11
 
Na dwunastkę z rozpędu też ruszyłam wariantem autorskim i znowu trafiłam na stowarzyszony lampion. Ponownie zastosowałam metodę dedukcji, wytypowałam właściwą polankę, namierzyłam się i trafiłam. Brawo ja! 
Na trzynastkę lecieli już wszyscy ze wszystkich stron, więc nawet nie było co patrzeć na mapę, tylko zasuwać jak się da najszybciej. Już na dobiegu do mety udało mi się prześcignąć jakiegoś dzieciaka, co w pewnym wieku należy traktować jako sukces i wreszcie dopadłam ostatnią stację bazową. Hurrra! Meta!

Ostatnie metry.
I na koniec wspólna fotka:


Po biegu i pysznych frytkach pojechaliśmy na kwaterę ogarnąć się nieco, spakować do końca i już z całym dobytkiem wróciliśmy do bazy na dekorację. Ponieważ Małgosia w niedzielę nie wystartowała, byłam jedyną sklasyfikowaną zawodniczką w swojej kategorii, czyli pierwsze miejsce gwarantowane:-) Dość marny sposób dostania się na podium, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma.
 
Zwycięscy otrzymywali dyplom i sadzonkę truskawki.
 
Mój przebieg.

środa, 6 kwietnia 2022

Bieg średniodystansowy, za to dojście długodystansowe, czyli Wawel Spring Cup

W nocy z piątku na sobotę nieustannie sypało, więc zapowiadał się ciężki bieg, Tym bardziej, że oboje mieliśmy przecierać szlaki - Tomek startował w pierwszej, a ja w drugiej minucie. Podczas dłuuugiego dojścia na start ( prawie 2 kilometry - kto to widział?!) mogliśmy podziwiać takie widoczki:


Widzicie ten śnieg na każdej gałązce? No, to mieliśmy świadomość, że 3/4 tego śniegu znajdzie się za naszymi kołnierzami, kiedy tylko spróbujemy zejść z drogi i wejść w las. Brrrr.

Tradycyjny selfik tuż przed startem.

Ponieważ dojście było takie długie, a pogoda mało wiosenna, więc organizatorzy wykazali się inicjatywą i zorganizowali kosze do zostawiania wierzchnich okryć, które miały być co jakiś czas dostarczane na metę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ja zmarzluch jestem i nie wyobrażałam sobie popylania na start w samym softshelliku. Zresztą jak widać na fotce i tak byłam chyba najcieplej ubraną osobą ze wszystkich startujących:-) Widok porozbieranej młodzieży wywoływał u mnie ciarki i zgrozę.

Tomek już w boksie startowym, ja za minutkę.
 
Bieg niby nazywał się średniodystansowy, ale moja mapa obiecywała jedynie 2,3 km, czyli niewiele mniej niż samo dojście na start. Ta średniość dystansu to chyba była liczona już z dojściem i powrotem do bazy:-) Ponieważ jednak biegałam już na wawelowych zawodach w tej okolicy, zdawałam sobie sprawę, że nawet te dwa nędzne kilometry są w stanie mnie pokonać i będę się po nich czuła, jak po dziesięciu na Mazowszu.
Wreszcie nadeszła moja kolej i ruszyłam. Najpierw stumetrowy dobieg do lampionu startowego, ścieżką, a potem już na azymut, pod górę. Pierwszy punkt miał być na  zboczu, przed linią energetyczną, na nosku. Z noskiem wiadomo - zawsze mam problem co to jest, ale po prostu szukam wtedy terenu, który wygląda inaczej niż reszta. Na ogół się sprawdza. 
Zgodnie z przewidywaniami, zaraz po wejściu w las, śnieg z gałęzi zaczął sypać mi się na głowę, plecy, za kołnierz i co gorsze na mapę i kompas. Najbardziej przeszkadzał mi na mapie i kompasie, bo przy podchodzeniu pod górę to, co ściekało mi po kręgosłupie, przyjemnie chłodziło coraz bardziej rozgrzane ciało. Teren był trudny nie tylko ze względu na śnieg, ale i roślinność - na mapie zielona i jeszcze bardziej zielona. A ja oczywiście po kresce. To znaczy wydawało mi się, że po kresce, bo w rzeczywistości znosiło mnie coraz bardziej (jakże by inaczej?) w prawo. W końcu zobaczyłam w oddali coś pomarańczowego. Lampion stal jeszcze bardziej w prawo niż szłam, ale dla porządku postanowiłam podejść i sprawdzić. Oczywiście, to nie był mój.  Gdybym zachowała zimną krew i zaczęła logicznie myśleć, to od razu zlokalizowałabym się na mapie, bo drugi lampion mógł wisieć tylko na drugim nosku, bo w okolicy nie było więcej nic charakterystycznego. Niestety - natychmiastowe myślenie logiczne nie jest moją mocną stroną, bo ja potrzebuję czas do namysłu, a tu czasu nie było. Postanowiłam pójść w górę, wyjść pod linię i zobaczyć, czy to mi w czymś nie pomoże. Może i mało ambitny plan, ale chwilowo było mnie stać tylko na taki. Wystawiłam głowę na otwarty teren, a tam  intuicja kazała mi iść na północ. Gdybym konsekwentnie przebiła się przez gęstwinę, to akurat wyszłabym w pobliże punktu. Niestety, trudności w przedzieraniu się przez roślinność zniechęciły mnie i zawróciłam. Szłam sobie tak w sumie nie wiadomo gdzie, głównie po to, żeby nie stać i nie marznąć i zupełnie zapomniałam o zasadzie, że lepiej mądrze stać, niż głupio iść, ale przepadło. W końcu usłyszałam przed sobą jakieś głosy. Byłam już tak zdesperowana, że gotowa byłam poświęcić własny honor i polecieć klasykiem: "gdzie ja jestem?", ale kiedy dogoniłam głosy okazało się, że jesteśmy na skrzyżowaniu ścieżek i wiem, gdzie ono jest na mapie. Honor został uratowany. Ze skrzyżowania namierzyłam się i po przedarciu się (już bez marudzenia) przez pas gęstej roślinności w końcu znalazłam swój lampion. Zajęło mi to ni mniej, ni więcej tylko 20 minut. Totalny obciach, a to dopiero pierwszy punkt.

W poszukiwaniu jedynki.

Tak w zasadzie to miałam poczucie, że nie ma sensu iść dalej, bo już i tak pozamiatane, ale tak od razu wracać też było mi głupio. 
Między jedynką, a dwójką było kilka punktów orientacyjnych, więc trafiłam bez problemu. Od dwójki zaczęły się skałki, czyli to, co najfajniejsze i od razu humor mi się poprawił. Do kolejnych punktów szłam już jak po sznurku, tyle, że powoli, bardzo powoli. Ponieważ w miedzyczasie wyprzedziła mnie masa ludzi, miałam już wydeptane ścieżki w śniegu i praktycznie wystarczyło tylko pilnowac kierunku, żeby na rozwidleniach dobrze skręcić.
Kawałek za piątka ze zdumieniem zauważyłam Małgosię, która co prawda startowała minutę przede mną, ale na pewno nie szukała jedynki dwadzieścia minut. Nooo, moje szanse w tej sytuacji gwałtownie wzrosły, szczególnie, że w naszej kategorii byłyśmy my dwie i koleżanka, która nie dotarła na start. Okazało się, że Małgosia długo i namiętnie szuka szóstki. Ponieważ w pobliżu wyczesała punkt z innej trasy, więc uznałyśmy, że to dołek obok PK 5 i nawet zgadzało się to ze wskazaniami mojego kompasu. Poszłyśmy więc tak, jak kierował kompas i znalazłyśmy. Dalej ruszyłyśmy już razem. A skoro razem, to od razu stałam się mniej czujna i wyprowadziłam nas zamiast na pagóreczek z PK 7, to na skałkę obok. Dobrze, że Małgosia wykazała się większą czujnością i skorygowała moje poczynania.
Od ósemki leciałyśmy już coraz większą grupą, bo im bliżej mety, tym bardziej trasy się pokrywały. Do dziesiątki, a potem na metę biegło się już drogą i kto miał siły starał się przyspieszyć. Wykrzesałam z siebie ostatnie rezerwy i udało mi się zostawić konkurencję w tyle. 
Na mecie zaczęłam szukać swojej kurtki, a tam okazało się, że owszem - przywieźli odzież - ale tylko ze startu młodzieżowego (CEYOC), a co do naszych padło kilka różnych wersji. Jedna z nich mówiła, że dopiero pakują ją i jak się sprężymy i pobiegniemy na nasz start, to jeszcze odzyskamy kurtki. Prawda (oraz ubrania) jak zwykle leżała pośrodku, czyli na płachcie pomiędzy startem i metą. No, ale grunt, że wszystko się znalazło. Do bazy pobiegłam sobie lekkim truchtem, bo na trasie nie było gdzie biegać poza końcówką, a w końcu po to przyjechałam. 
Ponieważ Tomek miał dłuższą trasę, więc jeszcze musiałam chwilę na niego poczekać, zanim pojechaliśmy na zasłużony obiad.

Mój przebieg.

Wieczorem czekała nas jeszcze jedna atrakcja - wieczorne zwiedzanie zamku w Ogrodzieńcu i tamże dekoracja  zwycięzców CEYOC. Zapowiedzi były szumne, a okazało się, że zwiedzanie ogranicza się tylko do części zewnętrznej, ale przynajmniej na dekoracji było dużo ludzi, bo kto już przyjechał zwabiony obietnicą zwiedzania, ten zostawał poklaskać młodzieży. 

Wiosenny Ogrodzieniec.

A, i przez chwilę mogłam porobić za księżniczkę w karocy:-)


sobota, 2 kwietnia 2022

Wawel Spring (cha,cha,cha) Cup - sprint.

Od czwartku śnieg sypał non stop. Kiedy w piątek rano wyjrzałam przez okno, po horyzont rozciągała się tylko biel. Tak sądzę, że po horyzont, bo jakieś trzy metry od okna stała gęsta mgła, więc ten horyzont to tylko przypuszczenia, ale potwierdzone później.
Mieszkaliśmy na zboczu (a właściwie pod szczytem) góry i pod kwaterę prowadziła stroma droga. Kiedy tylko przyjechaliśmy, od razu z zainteresowaniem spytałam:
- A jak oni tu zjeżdżają na dół w zimie?
- Szybko! - odpowiedział Tomek i oboje mieliśmy z tego radochę.
No, to w piątek już mi nie było do śmiechu, bo droga kończyła się szosą poprzeczną, za nią był rów i strome zbocze. 
W planach mieliśmy poranną wycieczkę do Olkusza, do biura zawodów, po odbiór numerów startowych oraz zwiedzanie miasta. Byłam pewna, że nigdzie nie pojedziemy i nawet brałam pod uwagę rezygnację ze startu, ale Tomek był nieugięty. Wyszliśmy więc rano przed budynek w tych swoich letnich bucikach i kurteczkach (ale pod nią warstwy i warstwy) i poszliśmy obejrzeć drogę. Tę stromo w dół. Wyglądała nawet na z grubsza odśnieżoną i widać było, że ktoś już nią jechał. Zaryzykowaliśmy więc i my.

Idziemy obejrzeć drogę.
 
Udało się bezpiecznie zjechać w dół, dojechać do Olkusza i trafić do stowarzyszonego MOSiR-u. Nawigacja zaprowadziła nas na basen, a nie halę sportowo-widowiskową, gdzie czekały nasze numery startowe. Uświadomieni przez pracowników obiektu basenowego, że to nie tu, w końcu trafiliśmy gdzie trzeba. Potem podjęliśmy nieudaną próbę zaparkowania w pobliżu rynku i musieliśmy się zadowolić miejscówką przy Lidlu. Oblecieliśmy sobie całą starówkę, sfotografowaliśmy całą masę gwarków ze Srebrnego szlaku gwarków olkuskich i najważniejsze - kupiłam sobie fajne wiosenne buty. 

Jeden z gwarków (ten po lewej).
 
W Olkuszu ze zdziwieniem i radością skonstatowaliśmy, że prawie wcale nie ma śniegu, przynajmniej na rynku, a przecież to teren popołudniowych zawodów. Kiedy jednak wróciliśmy w to samo miejsce po kilku godzinach, zastaliśmy już taki widok:
 
Wiosenny bałwanek.
 
Część śniegu już leżała, część dopiero leciała z góry i ogólnie było zimno i nieprzyjemnie. Ponieważ Tomek startował w czwartej minucie startowej, a ja w osiemdziesiątej drugiej, więc musieliśmy sobie jakoś zagospodarować tę masę czasu. Że nie wspomnę o tym, że przyjechaliśmy dość wcześnie, żeby znaleźć dobre miejsce parkingowe. Czas do startu Tomka spędziliśmy częściowo w kawiarni przy pysznym cappuccino, a częściowo na walce z szaletem miejskim, który za nic nie chciał przyjmować niektórych monet, mimo, iż są one legalnym środkiem płatniczym w Polsce.  Do startu, z biura zawodów na rynku, trzeba było dojść jeszcze 500 metrów, więc z braku lepszego zajęcia odprowadziłam Tomka i wystartowałam go.

 I pognał w stronę Biedronki:-)
 
Potem niespiesznie wróciłam na rynek, po drodze widząc Tomka pomykającego z mapą. Ponieważ na sprincie czas zwycięzcy jest jakiś śmiesznie mały, więc doliczyłam Tomkowi jeszcze kilka minut (nie, że w niego nie wierzę, ale raczej jestem realistką) po czym ustawiłam się z kamerką w okolicy mety. Najpierw zobaczyłam go przebiegającego przez rynek, a po kilku minutach wyłonił się z innej strony i ewidentnie biegł już w moją stronę.

Jest!
 
Niestety, radość z ukończenia biegu skończyła się z chwilą sczytania się i otrzymania wydruku - okazało się, że nie podbił piątki:-( I tyle biegania się zmarnowało...
Do mojego startu wciąż było dużo czasu, poszliśmy więc do samochodu pogrzać się trochę i posiedzieć. Kiedy nadeszła pora, teraz Tomek odprowadził mnie na start i uwiecznił rozgrzewkę oraz dobieg do lampionu startowego.

Wbrew pozorom to nie kankan, tylko skip A:-) No, może trochę pokraczny...
 
 
Jeszcze na czele stawki.
 
Trasa zaczynała się bieganiem między blokami, czyli w sumie taki nasz Szybki Mózg. Tyle tylko, że Szybkiego Mózgu już dawno nie było ze względu na epidemię i zupełnie nie wiedziałam, czy jeszcze umiem się orientować w terenie miejskim. Ruszyłam mało sprintowo, ale wolałam być dokładniejsza niż szybka. Bo to wiadomo: jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Jedynkę, dwójkę i trójkę zaliczyłam bezproblemowo. Za to ręce przemarzły mi tak bardzo, że oczami wyobraźni widziałam już kikutki po odmrożeniu i martwiłam się na co na kolejne biegi założę czipa i kompas. Ponieważ połowę uwagi zajęły mi palce, drugiej połowy już nie starczyło na dokładne wybranie przebiegu na czwórkę. A akurat tutaj autor trasy zastawił na nas pułapkę. Bo żeby dostać się do czwórki, trzeba było obiec kawał terenu i wejść od tylca. Najpierw wpadłam w jakąś otwartą bramę. Minęłam nawet jeden lampion nie zauważając go (moja szóstka), po czym wycofałam się na ulicę. Zupełnie nie pamiętam czy uświadomiłam sobie, że przekroczyłam grubą czarną kreskę (brama), czy nie spodobał mi się układ budynków, czy jeszcze coś innego. Chyba po prostu opatrzność nade mną czuwała, bo gdybym pobiegła dalej, to jak nic dyskwalifikacja. Wybiegłam na ulicę i zauważyłam Małgosię - moją rywalkę, która na trasę wybiegła minutę po mnie. Oj, niedobrze. Razem wbiegłyśmy w najbliższą niezagrodzoną dziurę, ale lampion mogłyśmy obejrzeć z daleka, przez siatkę. No to klops. Dopiero wtedy zebrałam się w sobie, przestałam myśleć o odpadających palcach, skupiłam się na mapie i wreszcie wykoncypowałam jak dostać się do czwórki. W tym samym zaułku co czwórka stały też piątka i szóstka, więc brałam je hurtem.
 
 Feralna czwórka.
 
Do siódemki i ósemki pobiegłam dobrze. Przed ósemką dopingowali mnie policjanci pilnujący przejścia przez ulicę, więc przyspieszyłam jeszcze bardziej, żeby dobrze wypaść. Przed dziewiątką obejrzałam lampion innej trasy stojący kilka metrów obok, potem podbiłam dziewiątkę i... pobiegłam w przeciwnym kierunku. Kiedy się zorientowałam co robię, jeszcze bardziej pobiegłam w tym przeciwnym kierunku, w stronę ósemki. Chyba tylko dlatego, że mam wpojone, że jak dzieje się coś złego, to trzeba wzywać policję. A policja była przy ósemce. W końcu oprzytomniałam na tyle, żeby jednak nie pytać miłych panów gdzie mam biec dalej, tylko postanowiłam załatwić to we własnym zakresie. Wracać do dziewiątki już mi się nie opłacało, więc wybrałam inny wariant. Jeszcze po drodze zamiast w uliczkę, wpadłam na podwórko, gdzie mieszkańcy od razu wołali, że nie ma przejścia i w końcu dopadłam dziesiątki.
Jedenastka stała przy sklepie, gdzie rano kupiłam sobie buty, więc poczułam się emocjonalnie związana z tym lampionem i mogę śmiało powiedzieć, że to mój ulubiony punkt z całego etapu. Kolejne punkty były już łatwe, albo ja wreszcie załapałam to miejskie bieganie, zresztą okolice rynku i sam rynek miałam już przespacerowane wcześniej, więc nie czułam się obco. Na dobiegu do mety starałam się dać z siebie wszystko, szczególnie, że w tyle głowy wciąż tkwiła mi świadomość, że goni mnie Małgosia.

Tak pędzę, że aż unoszę się na ziemią.

Ufff, udało się dotrzeć przed nią, nie przegapić żadnego punktu i nawet po przeliczeniu okazało się, że mam wszystkie palce. Zmarznięte i bolące, ale wszystkie. Tomek czym prędzej dał mi swoje nagrzane rękawice, więc po chwili poczułam miłe ciepełko. W aucie, do którego od razu poszliśmy, włączyliśmy  grzanie na full i można było jechać. 
Ale, kurczę, to był chyba pierwszy sprint podczas którego nie było mi za gorąco. Ba, nawet nie było mi za ciepło. Brrrrr.
Cały przebieg.


piątek, 1 kwietnia 2022

Wawel Spring (?) Cup - Model Event

Przyjechaliśmy na Wawel SPRING Cup, a tu wali śniegiem, zimno i w ogóle to ja protestuję. Tak się nie robi! Albo SPRING, albo WINTER. Jeszcze kiedy wyjeżdżaliśmy we środę, było wiosennie i ciepło, więc wybraliśmy się w cienkich kurteczkach i letnich adidaskach. Na szczęście pakowałam się z rozmachem, więc nawrzucałam do auta całą masę ubrań, które co prawda nie za grube, ale użyte warstwowo dadzą radę.
Wczorajszy trening zaczynaliśmy jeszcze dość wiosennie, choć nienachalnie gorąco. Pogoda miała się pogarszać z każdą chwilą, więc pojechaliśmy jak najwcześniej się dało. Oboje wybraliśmy trasę długą, bo co sobie będziemy żałować. Na miejscu startu, przez okienko z samochodu dostaliśmy mapę i ruszyliśmy - ja pierwsza, za mną Tomek.

Przed startem.
 
I ruszam pierwsza.

Już do pierwszego punktu było pod górkę, ale na szczęście łagodnie. Trochę bałam się jak sobie poradzę w nowym, nieznanym terenie, ale jakoś trafiłam. Już oddalałam się od punktu, kiedy na jedynkę dotarł Tomek i sfotografował moje plecy.

PK 1.

Nie minęła dłuższa chwila, a Tomek mógł już fotografować moje przody, bo wyprzedził mnie i pognał w siną dal.

Między jedynką, a dwójką.

Do dwójki już trzeba było wspinać się po większych pochyłościach, co dla mnie zawsze jest problemem. Nawigacyjnie wyglądało spoko - na górkę, przeciąć drogę, minąć duże skały i znaleźć mały kamolek. Poszło dobrze.
Do trójki nie trafiłam.  Nie dość, że było pod górę, to ciągle coś trzeba było omijać, w ogóle nie mogłam wyczuć odległości, a ponieważ dodatkowo zniosło mnie w prawo, to minęłam moją skałkę nie zauważając jej i odbiłam się dopiero od grupy większych skał. Wtedy już wiedziałam, gdzie jestem i mogłam się namierzyć na swoją trójkę. Za to do czwórki trafiłam bezbłędnie. Piątka poszła jako tako, ale schodzenie i podchodzenie już mocno dało mi w kość. W międzyczasie wyprzedzał mnie kto chciał, ale ponieważ były to wyłącznie bardzo młode osoby, więc uznałam, że takie są prawa natury i nie ma sensu z nimi walczyć. Za to i na czwórce i na piątce ci, którzy mnie wyprzedzali, byli świetnymi znacznikami od której strony należy atakować punkt.
Przed szóstką zaczęłam się z lekka załamywać. Wydawało mi się, że punkt już powinien być, szczególnie gdy minęłam drogę, a tu nic. Nawet teren jakby przestał mi się zgadzać, co i nie dziwne, bo znowu ściągało w prawo. W końcu zaczęłam nerwowo rozglądać się za innymi zawodnikami i wreszcie wypatrzyłam jakąś dwójkę biegaczy. Oczywiście wcale nie miałam pewności, czy bieg w ich kierunku jest dobrym posunięciem, czy wręcz przeciwnie, ale zaryzykowałam. Przybliżyło mnie to do punktu, aczkolwiek nie naprowadziło całkowicie i lampion musiałam wyczesać sobie sama. Skubaniec był z lekka schowany w powalonych (ściętych) drzewach. Kumacie - skałka przykryta gałęziami.
Tak mnie ta szóstka zdenerwowała, że do kolejnych dwóch punktów poszłam po kresce i to bez względu na ukształtowanie terenu. Chociaż w zasadzie miało to nawet sens. Dziewiątki chwilkę szukałam, bo omijając grupę skał zeszłam na nisko i musiałam wspiąć się do "mojej" skałki i jeszcze poszłam ciut za daleko, mijając lampion. Zmęczenie mocno dawało już znać o sobie. Dziesiątka była tożsama z szóstką, więc na wszelki wypadek trochę się jej obawiałam i oczywiście najpierw zawędrowałam do sąsiedniej skały, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem.
Zupełnie nie zauważyłam, że jedenastka, to to samo co jedynka, a wyjątkowo pamiętałam dołek z jedynki. Niestety byłam już tak zdegustowana, że przestawałam logicznie myśleć i w sumie to tak tylko lazłam i lazłam. Dodatkowo od jakiegoś czasu zaczął padać najpierw deszcz, potem deszcz ze śniegiem i ogólnie do bani. Kręciłam się jak głupia przy skale poniżej jedenastki, a wystarczyło popatrzeć na mapę i wyciągnąć wnioski. W końcu to zrobiłam. Po podbiciu punktu zaczęłam namierzać się na metę, tylko zastanowiło mnie dlaczego inni biegną gdzieś na południe zamiast na wschód. Okazało się, że w ogóle nie zauważyłam punktu dwunastego. Gdybym była sama w lesie, to na pewno pominęłabym go. Do dwunastki poczłapałam idealnie po kresce, a potem podobną metodą na metę zaliczając po drodze jar, który spokojnie mogłam sobie darować. Nawet ostatniej prostej do mety, już po płaskim, nie chciało mi się podbiec, tak miałam wszystkiego dość.

Wreszcie meta.

No i wyszło, że kompletnie nie umiem poruszać się po niepłaskim terenie, gdzie trzeba omijać, obchodzić, kalkulować czy lepiej spadać w dół i podchodzić, czy lepiej obiec bokiem. Powrót na azymut po obchodzeniu przeszkody też wcale mi nie wychodził, a przy dłuższych czy bardziej stromych podejściach musiałam co chwilę przystawać, żeby zebrać siły do dalszej drogi. Żeby chociaż pogoda była ładna, to przynajmniej podelektowałabym się pobytem w pięknych okolicznościach przyrody, a jak śnieg walił po oczach, to i z tego nici.
Cóż, trening nie był dobrym prognostykiem przed zawodami, ale zobaczymy jak pójdzie dalej. W sumie najważniejsze to w ogóle ukończyć etap i to zanim organizatorzy zaczną zbierać lampiony. 
I tego się trzymam:-)

Ślad może nie wygląda aż tak tragicznie, jak moje odczucia na trasie.