wtorek, 30 maja 2017

Żona mnie bije!


Zgodnie z deklaracją musiałem kupić wreszcie porządne trailowe obuwie.  Kupić i wypróbować. Chodziłem po sklepach, grzebałem w internecie i nie wiedziałem co nabyć. Udało mi się przymierzyć kultowe Speedcrossy bez tego dyngsa od zabezpieczenia przed szybkouciekającymi  i niepłacącymi za nabytek biegaczami, a także wyroby kilku innych wiodących marek obuwniczych. Ogólny wniosek: albo ci biegacze mają jakieś wąskie stópki (niby szerokiej nie mam, ale mam dość wysokie podbicie), albo buty są twarde, albo horrendalnie drogie. Zniechęcony i zdezorientowany  postanowiłem na pierwszy zakup wybrać coś ekonomicznego – bo nie wiem, czy wolę podbiegać w twardszych i cięższych treningowych, czy w lżejszych i elastyczniejszych startowych, czy jeszcze jakichś mających coś tam o dziwnej nazwie. Kiedyś to był jeden rodzaj w sklepie i łatwiej było… Ostatnia przymiarka i wybrałem  sztywniejsze – mające trochę naprawić moje koślawe stopy (system Bipron).  Kolorek jedwabiście przykuwający wzrok - słowem Kalenji Kiprun Trail XT6.
Pierwszy test – Ogólnopolski Tydzień InO: HubalInO, Halucynki u Lucynki, OrtInO i w międzyczasie Szybki Mózg. Ze 30 km wyszło. W tym bieg po mokrych trawnikach i chodnikach na Szybkim Mózgu. Zero obtarć, ale na mokrych chodnikach przód buta się ślizga (na szczęście pięta trzyma jak trzeba).
Pora na test właściwy – czyli V Pomorski Rogaining.
Aby nie jechać na próżno w Bory Tucholskie, oprócz Rogainingu, a właściwie bezpośrednio przed nim dwa etapy TM na Borowicki MnO (TM to pewno łatwizna będzie) – tak poza konkurencją. No dobra jeszcze kilka TRInO – bo skoro już gdzieś jedziemy…
Zebrawszy ekipę (niestety Pani Prezes nie udało się namówić na 50-tkę) pojechaliśmy w piątek zaliczając prawie 400 km autem i kilkanaście piechotą. W sobotę od rana kolejne TRInO i marsz na MnO. Pierwszy etap MnO okazał się etapem miejsko-historycznym po Starogardzie Gdańskim.  Ja tam dorobiłem wariant biegowy – bo niestety oznaczenie PK ze zdjęciami do dopasowania na mapie było raczej „umowne” i by upewnić się o co chodzi autorowi, trasę właściwie przeleciałem dwa razy. I jak zobowiązuje przynależność klubowa złapałem jednego stowarzysza – na prostym punkcie lampionowym (coś mi się nie podobało ze skarpą, ale nie chciało mi się już szukać – bo oszczędzałem siły na wieczorny rogaining). No cóż, Żona mnie pobiła, bo przeszła na czysto. Ale z tego co widzę w wynikach, młodzież nie radziła sobie ze zdjęciami prehistorycznymi i byłbym drugi w klasyfikacji generalnej!


Etap drugi – po lesie. Mapa wprawdzie się składa, ale mocno niepełna i to w sposób niefajny gdyż usunięto treść bardzo wybiórczo – ot, choćby co któraś poziomnica. Do tego mało przebieżny teren, brak linii spadku w poziomnicach i dość wieloznaczne dopasowania w szczegółach. Kółeczka dopasowałem raz dwa, ale nie doczytałem skali mapy. Więc poszedłem „gdzieś tam” licząc, że pierwszy punkt to raczej powinna być formalność. Tak z porównania proporcji na mapie, jakoś tak nic się nie zgadzało, były dwie dziury - jedna za wcześnie, druga za daleko, ale żadnego innego lampionu nie było. Zresztą jestem tu dla punkcików na OInO, a nie dla zwycięstwa. Drugi PK – gdzieś tak na azymut, ale nie wiedziałem czy chodzi o górkę, czy o dołek (bo były oba do wyboru obok siebie), a linii spadku brak. Wyjście na drogę problem rozwiązało. Kolejny PK 13„na czuja” aby znaleźć znaczne odkształcenie trenu (okazało się, że wklęsłe), ale następny PK 7 no cóż, zagwozdka. Można przypasować mapy na dwa sposoby, a w terenie tak sobie jedno odpowiada drugiemu. Do tego świszczące nad głową pociski. Bo obok strzelnica i ktoś najwyraźniej strzela „Panu Bogu w okno”. Wybrałem wariant dopasowania „bardziej zawiły” po kształcie poziomnic – i jak się okazało stowarzysza. No cóż, poziomnice odrysowywane z geoportalu nie zawsze są w takich szczegółach dokładne;-).
Dalej poszło już lepiej, wyskalowałem sobie mapę i... zaraz utknąłem na szukaniu lampionu. Bo budowniczy lampiony perfidnie „ukrywał”-  zamiast wieszać dokładnie w środku wskazanego zagłębienia, wybierał drzewko obok i tak go maskował wieszając np. przy ziemi, że ciężko było go dostrzec bez obejścia całego terenu 3 razy. Jak na TM to moim zdaniem stanowczo zbyt trudna trasa i zbyt dużo zależało od szczęścia. W najdalszym punkcie spotkałem Moją Drugą Połowę z Darkiem, która z wyraźnym obłędem w oczach szukała kolejnego lampionu.
Kolejna zagwozdka przy PK 6 – punkt na poziomnicy;-) Kolejny stowarzysz! Włączyłem sobie właśnie QGISa - numeryczny model terenu z naniesioną mapą rastrową – mój lampion stał dokładnie w miejscu naniesionym na mapę odmierzając od drogi, a że poziomnice przesunęły się na mapie…


Dobra, startuję tu poza konkurencją, ale ciągle uważam, że jak na TM zbyt trudny etap. Choć byli tacy co na zero przeszli - ale podejrzewam, że po prostu mieli szczęście – brali co było bez zastanawiania się, bo gdyby pomyśleli – stowarzysz pewny;-)
W każdym razie moja konkurencja „poza konkurencją” umoczyła bardziej niż ja;-)
Czas na obiad i chwilkę odpoczynku przed rogainingiem. A licznik wskazał „rozgrzewkowe” 17 km…. Chyba mnie coś „na stare lata” pokręciło – ja mam jeszcze przetruchtać  z 50 km????
W czasie gdy Moja Druga Połowa dogorywała na materacu, jej partner wykazywał dziwne zainteresowanie regulaminem rogainingu. Przycisnął  wkrótce organizatora i ustalił, że gdy wystartują w kategorii VMIX, to zdobędą pierwsze miejsce, bo nie ma żadnej konkurencji! Właściwie to ja byłem także jedynym „weteranem” startującym samodzielnie i podbicie jednego PK dawało mi podium.  Darek po chwili wrócił i oznajmił, że przepisał zespól z etapu nocnego na rogaining. O dziwo, Renata wcale nie protestowała. Może ze zmęczenia po etapach dziennych (jej opaska także pokazała około 16 km „rozgrzewki”).  Jak nic zostało mi wygrać z nimi na trasie zaliczanej do PMnO w 50-tkach.
Tak po cichu liczyłem na dobry wynik – bo nie ma jakiejś znanej konkurencji – zapisani sami lokalni zawodnicy i okoliczna młodzież. Owszem, przed startem pojawili się jacyś biegacze, w takich „profesjonalnych” krótkich spodenkach i skarpetkach kompresyjnych. I pojawił się Obecnie Panujący Indywidualny Mistrz Polski w MnO, tyle że z rowerem, więc inna konkurencja.

Poł godziny przed startem rozdano na rynku mapy. Właściwie stertę kartek: mapę, opisy zgodne z BnO, dodatkowe opisy słowne kilku newralgicznych PK i rozjaśnienia. Pierwsze wrażenie – mapa mało czytelna. Dotychczasowe pięćdziesiątki miały mapy o wiele wyraźniejsze choć w skali 1:50000, a tu niby dokładniejsza, bo w skali 1:40000. Dobrze, że są rozjaśnienia. PK rozmieszczone tradycyjnie – blisko startu mało PK, a co wartościowe daleko. Właściwie w 3 grupach – zachodnia, wschodnia i południowa. Szybka kalkulacja, że najbardziej obiecująca zachodnia. Powinna być do obiegnięcia z wynikiem bliskim 100 punktów.
Pół godziny na analizę map to za dużo. Właściwie mapy powinny być w zerowej minucie rozdawane – szybkie ogarnięcie map to jeden z elementów współzawodnictwa!
Minuta zero. Pobiegłem skrótem do najbliższego PK 5C. No cóż, tak się rozpędziłem, że minąłem właściwą drogę z mostem. Wstyd było wracać, więc pobiegłem naokoło od drugiej strony. Przed PK spotkałem zdziwioną Żonę i DM, którzy już punkt zaliczyli. Ale i tak nie byłem ostatni na punkcie;-)
Wkrótce jednak Moją Drugą Połowę przegoniłem i pobiegłem w kierunku PK 6A.
Najpierw drogę przegrodziła mi zamknięta brama, za nią jakieś tereny szpitalne, kotłownia. Okrążam z prawej nad rzeczką. Na początku była jakaś ścieżka wzdłuż płotu na szczycie skarpy, ale wkrótce zanikła. Stroma skarpa, komary, krzaki i kręcący wąwóz z rzeką. Próbowałem dołem – błotniście, górą krzaki. Dobrze, że wkrótce płot stał się dziurawy, dawało się kawałek bardziej komfortowo przejść. I nagle konsternacja – całkiem spore osiedle i to nie najnowsze, jakaś ulica, a na mapie łąki. Czyżbym się pogubił? Chwila zwątpienia i próba dojścia do rzeki. Trafiam na jakąś wyraźniejszą ścieżkę nad wodą, a nad wodą jakieś gruchające parki.  Bingo! Jest jeziorko i skarpa. I dzieciaki na rowerach wypytujące mnie czy leżący obok wąż jest groźny. To tylko zmaltretowany padalec. Patrzę na rozjaśnienie – tu powinien być lampion, ale go nie widać. Co jest? Do tej pory we wszystkich 50-tkach wzorem BnO gdy byłem „na miejscu” lampion był widoczny. Tu budowniczy ukrył go na dole, tak by czasem ktoś przypadkowy go nie zobaczył. Zapowiada się fajnie – jestem prawie godzinę na trasie, a uzbierałem 11 punktów. Pojawia się jakaś konkurencja nadchodząca z drugiej strony. Także od dłuższej chwili szuka lampionu. Małe pocieszenie, że nie jestem ostatni, ale czas stracony na przedzieranie się po skarpie nie nastawia optymistycznie. Próbuję uciec konkurencji. Jakaś droga wzdłuż rzeczki, ale wkrótce odchodzi w lewo i znowu zabudowania, których brak na mapie.
A nieaktualne miały być tylko rozjaśnienia! Konkurencja skręca gdzieś w prawo, w ścieżkę której nie zauważyłem, ale także odbijam w las. Ścieżka wkrótce niknie. Przedzieranie się przez krzaki, trafiam na jakieś podwórko, obszczekuje mnie pies. Wracam znowu w krzaki na skarpie. Tempo drastycznie niskie. Trafiam na jakieś znaki szlaku pieszego. Znaki są – ścieżki nie ma. Ale dochodzę do wniosku, że gdzieś te znaki zaprowadzą - może do brodu w okolicy PK 7F (brodu nie ma na żadnej mapie oczywiście). Jest bród!  I jakaś młodzież dopingująca, mówiąca, że kolega był chwilkę przede mną.  Stwierdzam, że za wcześnie na moczenie moich nowych butów. Tracę chwilę czasu ale przechodzę przez rzekę komfortowo z butami w rękach. Jest most kolejowy. Patrzę na rozjaśnienie po mojej stronie mostu. Wbiegam na czworaka na górę. Tu spotykam miejscowego, który mówi, że koledzy byli tu pół godziny temu i wygrali już skrzynkę piwa – bo kto pierwszy wyśle smsem kod punktu ma wygrać skrzynkę piwa – pewno harpagany pobiegły od razu po piwo;-) Lampionu znowu nie ma. Jak się okazało znowu schowany od strony wody na filarze.  Aż wyciągnąłem opisy – jak wół symbolami most strona wschodnia u dołu. A nie na filarze!
Dobra, nie ma co rozpamiętywać, 19:18  próbuję sforsować rzekę. Najpierw tamą tuż obok, ale dojście zamknięte. Znowu wdrapuję się na most i przebiegam przez rzekę. Dalej trawersuję skarpę i znajduję na szczycie drogę. A na drodze…. Moja Druga Połowa i Darek M. Mają tyle samo punktów co ja i są zdziwieni, że ja tak blisko startu. Dowcipnisie;-)

Lecę na PK 8C. Ten jest przynajmniej widoczny z daleka. Ktoś mnie także goni, więc przyspieszam kroku z zamiarem zdobycia  PK 6E. Droga wyraźna, ale kierunek tak sobie. Z mapy wynika, że mam dobiec do linii kolejowej, więc nie patrząc na kompas biegnę licząc, że torów nie przeoczę. Ale biegnę i biegnę a torów nie ma. Co jest? Wyciągam kompas i patrzę na mapę uważnie. Dopiero teraz ogarniam, że północ jest lekko przekoszona wrrr, a ja zboczyłem na zachód i zbliżyłem się do PK 4E. No cóż, skoro tu jestem szkoda zawracać -  wezmę i ten punkt, który miałem ominąć. Troszkę szamotania się po obrzeżach parku czy szpitala – las z PK jest ogrodzony i nie wiem czy jak wejdę przez dziurę w płocie to wyjdę z drugiej strony. Ale udaje się i „na oko” w plątaninie ścieżek trafiam na cmentarz z PK 4E (20:06).

Kawałek przez osiedle z niską zabudową. Na mapie ulic nie widać, ale daje się przebiec je na wprost. Przez łąki w kierunku PK 6E. Wbijam się w krzaki o 100 m za daleko gdzie już zaczyna się jeziorko, ale zaraz znajduję lampion i znajduje się konkurencja spotkana 2 punkty wcześniej. Zerkam na jego kartę – ma tą samą ilość PK co ja. Widać bardziej błądził, bo biega całkiem żwawo.
Ucieka mi drogą na północ. Biegnę za nim – planowałem dotrzeć do kolejnego PK 9A od wschoduforsując w bród rzekę (wtedy już można buty zmoczyć), ale biegnąc bezmyślnie za znikającym w dali konkurentem odbiłem w drogę bardziej na zachód. Nie było jak zawrócić przez zabudowania. Dobiegam do asfaltu. I tu przypominam sobie kartkę z uwagami – coś tam było na temat PK 9A. Że niby sugerują dotarcie od zachodu przekraczając rzekę mostem w Kręgskim Młynie i poruszając się trochę poza mapą. Właściwie to jestem na tej drodze do mostu. Szybka decyzja – lecę „suchą stopą”. Tu wreszcie dawało się potruchtać – to miłe gdy mija 6 minut, a ja się o kratkę kilometrową na mapie przesuwam! Za rzeką dobiegam do granicy lasu i w prawo jakąś wyraźnie oznaczoną drogą pożarową. Zaczyna zmierzchać. Słyszę przed sobą uciekające chrumkanie. Wyciągam czołówkę i włączam by odstraszać ewentualne zwierzęta, a przy okazji lepiej widzieć mapę, choć właściwie
jestem gdzieś „poza mapą”. Trzymam się drogi pożarowej, a gdy ta za bardzo odbija w lewo, kieruję się na wyczucie bardziej ku rzece. To co na mapie jest na tyle niewyraźne, że poruszam się tylko „na wyczucie”. Niedługo dobiegam do rzeki, dokładnie do zakrętu – prawie takiego jak ten przy poszukiwanym PK 9A. Ale szybka analiza - to wcześniejszy pipek rzeki i dalej drogą na której jestem dotrę do właściwego. Muszę tylko wyglądać zakrętu drogi w lewo, a potem nasłuchiwać szumu wody w dole. Biegnę. Droga skręca. Biegnę dalej. Rzeki nie widać. Po dłuższym czasie wypadam z lasu i trafiam na drogę brukowaną – coś nie tak! Patrzę na mapę – przebiegłem punkt co najmniej 500 m. Zawracam. Odbijam jakąś obiecującą drogą na wschód, zbiegam ze skarpy, a tu nie ma rzeki tylko jakieś łąki. Znowu analiza mapy – jestem za wcześnie. Przedzieram się dalej skarpą i trafiam na drogę po niej biegnącą. Pokrzywy po pas. Wreszcie pojawia się po lewej ręce rzeka i niedługo docieram do charakterystycznego „dziubka” rzeki. To musi być tu. Wyciągam rozjaśnienie – powinno być wyraźne rozwidlenie dróg. Sęk w tym, że nie ma rozwidlenia. Przechodzę drogi w tę i we wtę – najwyraźniej tej właściwej brakuje. Jest lampion – schowany w
krzakach straszliwie. Strasznie organizatorzy bali się o te lampiony, a nie sadzę by ktoś po tych drogach pełnych pokrzyw chodził:-)! Teraz w domu czytam na spokojnie opis PK – jest symbol „na skarpie, u góry” – tyle, że na rozjaśnieniu jak wół PK jest na rozwidleniu ścieżek, a nie na jakiejś skarpie! 21:43 już jest ciemno, zbliżam się do połowy czasu. Oj coś marny wynik! Na szczęście w moim wariancie na metę mogę wrócić asfaltem ok. 10 km po drodze coś tam jeszcze zgarniając – mogę więc lecieć do przodu po wartościowe punkty. Kierunek północ, wkrótce cywilizacja i ciągły trucht w kierunku 7A i 9B. Idzie bardzo szybko, więc decyduję się najpierw znaleźć 9B. Przemykam przez pole pełne rzepaku, znajduję nasyp kolejowy i ruiny mostu. „Zakaz przekraczania” – nic dziwnego bo niewiele z tego mostu pozostało. Przy moście widzę światełko. Załamany konkurent mówi, że szuka tu już długo lampionu i nie ma. Udając mądrego wyciągam opisy i odcyfrowuję, że lampion będzie na dole, u podnóża na innym obiekcie. Jest wnęka idealna na umieszczenie lampionu, ale pusta. Schodzę niżej i obmacuję przyczółek ze ścianką wspinaczkową. Lampionu nie ma. Tknięty przeczuciem idę w kierunku wody i penetruję stromą skarpę. Jest – na drzewie od strony wody. Wykonując cyrkowe akrobacje odczytuję kod i przepisuję na kartę. Godzina 22:32. Jak ja lubię zabawy w chowanego z lampionami!
Próbuję urwać się biegiem w kierunku PK 7A. Ale konkurencja depcze mi po piętach. I znowu czesanie. Po chwili wyciągam opisy – mulda u dołu. Wreszcie jest lampion – jak zwykle na drzewie od strony najmniej widocznej. 22:54 czyli zostało 3 godziny i ok 10 km do mety asfaltem, a po drodze 2 punkty. Czuję już zmęczenie – wychodzi z człowieka rozgrzewka na etapach dziennych. PK 6G to dodatkowe 2 km, PK 4D jest blisko drogi – nie więcej niż kilometr tam i z powrotem – czyli 12-13 km do mety. Czuję, że daleko nie pobiegnę, więc może wyjść 2 godziny. A jak jakiś błąd popełnię… Na północ jest PK 5F i PK 9C - dodatkowe 4 km, a wysoka punktacja raczej wskazuje na PK dobrze „ukryte”.  Minimalne opóźnienie i nie wyrabiam się w czasie. Odpuszczam te północne punkty i wracam do bazy, czuję pierwsze skurcze w nogach. Trochę podbiegam – po asfalcie „w dół” daje radę. Potem skrótem na PK 6G. Ale droga coś zaczyna źle wykręcać. Wybiegam z lasu na jakieś zabudowania – przebiegłem las na wschód. Na mapie wypatruję drogę skrajem lasu – powinienem dojść. Pokrzywy i krzaki. Jest jedna droga w prawo – pójdę nią na zachód, a potem na azymut na południe. O, jest droga na południe – nie ma jej na mapie, ale co tam, może nie wrysowana, a ja nie będę przedzierał się przez krzaki. Jest skrzyżowanie czy bardziej  charakterystyczny zakręt usytuowany mniej więcej jak trzeba i w dobrej odległości. Tyle, że nie ma lampionu. Idę drogą w jednym i w drugim kierunku – nic. Zataczam kółko. To nie może być ta droga. A czas leci. Wracam do asfaltu; może uda się z drugiej strony. Dobrze, że mam zapas czasu. Jest przecinka, mapa zaczyna się zgadzać. Jest i właściwa droga i znajduję paśnik z punktem. Uff, prawie północ, 8 km do mety i
jeden PK po drodze. Wypadając na asfalt widzę konkurencję, która poszła z PK 7A w kierunki PK 5F. Po asfalcie podbiegam. Jestem w okolicach PK 4D. Odbicie  w prawo ze 300 metrów i na rozjaśnieniu rozwidlenie dróg, a po lewej koniec skarpy. Biegnę wypatrując drogi, lampionu, skarpy. Skarpy co chwila kończą się i zaczynają, a po prawej ani drogi, ani lampionu. Dobiegam do lasu i przecinki – jestem stanowczo za daleko. Wracam. Jest lampion na wysokości łydek ukryty w krzakach tak, by czasem od domyślnego kierunku ataku go nie zobaczyć. Żadnej drogi w bok do jakiś większej dziury nie ma ani śladu. Stanowczo budowniczy przesadza z ukrywaniem lampionów. I dodatkowo wybiera punkty charakterystycznie nie odzwierciedlone na mapie. Dopiero na mecie budowniczy mnie uświadomił, iż chodziło nie o rozgałęzienie dróg tylko koniec rowu – ale na rozjaśnieniu jest to nierozróżnialne, a rów był tak zarośnięty trawami i pokrzywami całkiem niewidoczny, zwłaszcza po nocy. Szukaj więc lampionu ukrytego w trawie! 00:43. Teraz prosta droga do mety tak z 5 km. Docieram jakieś 20 minut przed czasem. Gdyby nie te 17 km przed rogainigiem miałbym więcej siły i nawet przy tym moim niezdarnym czesaniu wziąłbym coś więcej. A tak niestety nie popisałem się. I oczywiście przegrałem z Moją Druga Połową , bo ona…. Wygrała wśród kobiet! Pewno zaraz się przepisze w Grassorze z 25-tki na 50-tkę;-)
A buty test zdały. Wprawdzie próbują wyprostować moją stopę i czuje efekt tego prostowania, ale nie jest to żaden odcisk lub bąbel. Strome skarpy pokonywałem bez przeszkód, a także podmokły teren butów nie pokonał. Jedynie wszechobecny na Kujawach rzepak zabarwił wszystko na żółtawo, na szczęście był to efekt krótkotrwały i już obuwie wróciło do swojego jedwabistego kolorku. Kolejny test już w najbliższy weekend na kolejny rogainingu – tym razem po roztoczańskich wąwozach!

Jak wygrałam pięćdziesiątkę.

Po obiedzie planowałam zalec w pozycji horyzontalnej i nie ruszać się aż do wymarszu na etap trzeci, który planowany był gdzieś koło 22-giej. Musiałam się zregenerować, bo w ciągu dnia przeszliśmy już 16 km, a ja miałam w nogach kumulację z tygodnia InO.
Ja sobie podrzemywałam, a Tomek z Darkiem coś tam dyskutowali o rogainingu.
- Gdybyście poszli w miksie weteranów, to macie gwarantowane zwycięstwo- perorował Tomek i dalej zachwalał zalety chodzenia na pięćdziesiątki.
Darek myślał, myślał i w końcu wydusił z siebie:
- To może się przepiszemy?
- Dobrze - mruknęłam spod śpiwora, nie biorąc pod uwagę, że nie jest to żart.
Darek poderwał się, wyszedł z sali, a po powrocie oznajmił:
- No to nas przepisałem.
Co????? Przepisał nas na rogaining??? Na pięćdziesiąt kilometrów, kiedy w nogach mamy już szesnaście???? Zwariował???
Chociaż ... Z drugiej strony ... Przecież nikt na trasie nie będzie stał z pejczem i nie będzie poganiał, wystarczy zebrać choćby jeden punkt i już mamy zwycięstwo .... Wreszcie zobaczyć jak to jest na tych osławionych pięćdziesiątkach ... No i jak to zabrzmi, kiedy od niechcenia rzucę: ah, wiecie, wygrałam pięćdziesiątkę. Dobra, wchodzę w to!
Nasza absurdalna decyzja miała też skutki uboczne - ponieważ start rogainingu przewidziany był gdzieś koło osiemnastej, nie było kiedy odpocząć po etapach dziennych. A tak prawdę mówiąc ja ledwo trzymałam się na nogach, a Darek ostatnio większość tras przechodzi na prochach, bo mu kolana wysiadają. Ale, raz kozie śmierć!
Już o 17.30 mieliśmy się zebrać na rynku na  rozdawanie map, żeby mieć pół godziny na zaplanowanie sobie trasy. Nam aż tyle czasu wcale nie było potrzebne - wiadomo było, że idziemy po najbliższe PK z uwzględnieniem najkorzystniejszego przelicznika punktowego. Czyli w naszym przypadku mały fragmencik na zachód od startu. Dostaliśmy wielkie płachty map, do tego plik różnych mniejszych karteczek i nie mieliśmy nawet gdzie tego schować. Że już nie wspomnę o karcie startowej, którą trzymałam w ręku i nie miałam gdzie rozsądnie wetknąć. W ogóle nie byliśmy przygotowani do takich zawodów. Na szczęście organizatorzy wyczarowali zamykane koszulki na mapy, więc cały ten chłam wpakowałam  do środka. Wreszcie na dany znak ruszyliśmy. Wszyscy biegiem, my statecznym marszem. Oni tak pobiegli, bo kto pierwszy dotarł na 7F i wysłał MMS-em potwierdzenie dotarcia, ten wygrywał skrzynkę piwa.  Nas tam jeszcze na skrzynkę piwa stać, to po co się męczyć. Pierwszy z naszych zaplanowanych punktów był za parkiem, w zakolu rzeki. Szliśmy spokojnie wzdłuż rzeczki, komary wesoło bzykały, słonko świeciło. Doszliśmy, znaleźliśmy, podbili i ruszyli dalej. A tam zza zakrętu wyłonił się Tomek. Wiedzieliśmy, że biegnie na ten punkt jako pierwszy ze swoich  zaplanowanych, no ale żeby dotarł dopiero po nas???? Zgubił się! Taki zaawansowany pięćdziesiątkowicz i zgubił się! Koniec świata!
Z 5C ruszyliśmy na 4E. Żeby nie przechodzić na dziko przez tory kolejowe musieliśmy nadłożyć kawał asfaltem i przejść kulturalnie wiaduktem. Darkowi się to nie bardzo widziało, ale ja się boję pociągów, więc nalegałam. Samo dojście do punktu było dwuwariantowe - główną drogą i w lewo, albo w lewo i między zabudowaniami, które okazały się szpitalem. Psychiatrycznym. Jakaś aluzja do naszej spontanicznej decyzji??? Darek wolał główną drogą, zakładając, że teren może być ogrodzony i pozamykany, ja byłam gotowa ryzykować, ale ponieważ on ustąpił z torami, to ja ustąpiłam  z metodą dojścia. Miał chłop rację, bo kiedy szliśmy już po zadupiu szpitala okazało się, że wszystkie bramy są pozamykane. Niektórzy jednak obrali taki wariant jak ja chciałam i widzieliśmy akcję przełażenia przez ogrodzenie. Przy okazji skonstatowaliśmy, że nie jesteśmy tacy ostatni na trasie.
Początkowo braliśmy pod uwagę pójście na 6E, ale zdecydowaliśmy się odpuścić. Ponieważ nie chodziliśmy nigdy na długie dystanse, nie potrafiliśmy oszacować jak rozłożyć siły i woleliśmy pójść dość zachowawczo. Później tego trochę żałowałam, bo było stosunkowo blisko i punkt dość wartościowy.
Drogę do 8C przegradzała linia kolejowa, ale ponieważ wyglądała na jakąś lokalną odnogę, uznałam, że nie jest groźna. Do tego stopnia nie była groźna, że w ogóle jej nie było. Trochę nam to zakłócało nawigację, bo nie było wiadomo czy się zgubiliśmy, czy faktycznie zanikła. Punktu zaczęliśmy szukać o jedną dróżkę za blisko, ale kiedy nadchodząca konkurencja potwierdziła, że idzie z 8C szybko poszliśmy tam, skąd owa konkurencja wyszła. Czyli praktycznie za zakręt:-) Następny był punkt piwny. Nie łudziliśmy się, że będziemy tam pierwsi, ale 7 punkcików  (7F) warto zgarnąć. W drodze na punkt po raz drugi spotkaliśmy Tomka. Też miał zaliczone trzy PK i tak jak my szedł na czwarty. Po co on tak biega, kiedy my spokojnym marszem zaliczamy wszystko w takim samym czasie??? No, chyba, że znowu nas pilnuje:-) Dotarliśmy nad rzekę, w miejsce zaznaczone na mapie, wleźliśmy na most kolejowy narażając życie, a tam punktu niet. Po raz pierwszy wyciągnęliśmy opis do punktów. Na dole. Na dół, owszem, wiodła ścieżka, ale prawie pionowa, do tego po piachu. Darek odmówił współpracy chcąc ocalić kolana, a ja stwierdziłam - jak przygoda, to przygoda i zostawiwszy plecak Darkowi ześlizgnęłam się na dół. Na dole punktu nadal nie było, więc szukając jeszcze bardziej na dole zawędrowałam za filar mostu, nad samą wodę. A to spryciarze schowali! Wizja powrotu na górę trochę mnie przerażała, ale kiedy wlazłam kawałeczek, Darek zaczął wołać żebym nie wchodziła, bo musimy iść dołem. Spoko. Ciekawa byłam tylko jak on zejdzie z tymi swoimi kolanami i dwoma plecakami. Zlazł skubaniec i nawet się nie wygrzmocił. W którą stronę nie kombinowaliśmy dalej, wciąż natrafialiśmy na wodę. Nie było zmiłuj - trzeba było sforsować przeszkodę.
Na DYMNO marudziłam, że nic się nie zamoczyłam, to teraz mogłam nadrobić. Butów trochę się bałam moczyć, bo mogły potem obcierać, zdjęłam więc buty, ochraniacze, skarpetki, getry uciskowe i trwało to i trwało. W końcu przelazłam i po drugiej stronie ubrałam z powrotem getry, skarpetki, buty, a na ochraniacze już mi cierpliwości brakło. A Darek myk, myk - zdjął, założył i już gotowy do dalszej drogi.
Mówią, że podróże kształcą. Tak też było tym razem.  Przedarłszy się przez pole rzepaku zapoznaliśmy się dokładnie z jego budową :
łodyga - wzniesiona i rozgałęziona o wysokości 1-1,5 m.
kwiaty -  żółte, 4-płatkowe, o płatkach długości 9-18 mm., zebrane są w grono dłuższe od liści,
liście - skrętoległe, sinozielone, pokryte woskiem. Liście dolne są powcinane i duże, górne małe i całobrzegie. Nasady górnych liści swoją nasadą obejmują łodygę co najmniej w połowie jej obwodu.
Za polem rzepaku naszym oczom ukazała się cywilizacja w postaci jakiegoś osiedla. Ponieważ skończyła mi się woda pitna zaszłam do pierwszego gospodarstwa gdzie kręcili się ludzie i poprosiłam o napełnienie butelki.  Podczas gdy gospodyni poszła po wodę, gospodarz zaproponował nam piwo. Ja podziękowałam, bo po wypiciu pewnie od razu zwaliłabym się na glebę, ale Darek skorzystał. Chwilę jeszcze pogadaliśmy robiąc naszej imprezie reklamę, dowiedzieliśmy się, że jeziorko którego szukamy to żwirownia i jest strasznie daleko - aż kilometr od miejsca gdzie byliśmy. Tę straszną odległość pokonaliśmy w kilka chwil i w pocie czoła wdrapaliśmy się na skarpę zaznaczoną na rozświetleniu. Na szczycie nie było ani pół lampionu. Przypomniało nam się, że przecież mamy wskazówki w postaci opisów punktów, wyjęliśmy je, przeczytali i zaklęli szpetnie w myślach. Punkt był na dole. Darek poczuł się zobowiązany wykazać się inicjatywą, jako że ja już spełniłam swój obowiązek przy moście i poszedł po punkt.
4B to całkowita łatwizna, nie ma co wspominać. Na 4A dotarliśmy już po ciemku. Było pioruńsko daleko, jakiś idiota ogrodził kamiennym murem miliony metrów kwadratowych terenu i musieliśmy obchodzić to zagrodzone, a na dodatek obeszliśmy od tej dłuższej strony. Darek jako umiejscowienie punktu obstawiał bliższą kępkę drzew, ja byłam bardziej pesymistycznie nastawiona i dalszy lasek. Niestety, racja była po mojej stronie. Rzadki przypadek, kiedy bardzo, bardzo nie chciałam mieć racji. Darek odmówił penetracji lasku, został więc na drodze jako świecący znak gdzie mam wrócić, a ja bohatersko, sama, ciemną nocą poszłam na spotkanie nie wiadomo czego. Zanim dotarłam na koniec lasku, gdzie spodziewałam się znaleźć lampion pięć razy umarłam ze strachu gdy coś zaszeleściło, sto razy się potknęłam i raz wygrzmociłam usiłując złapać zająca. Na końcu lasku zamiast lampionu były tylko pokrzywy, pokrzywy i pokrzywy. Potem popełniłam przestępstwo, ale nie powiem jakie, bo do teraz się wstydzę, a potem to samo przestępstwo popełniliśmy razem z Darkiem kiedy po dokładnym obejrzeniu mapy uświadomiłam sobie, że szukałam za blisko lasu. Lampion ukryty był w bardzo, bardzo głębokim świeżym rowie i praktycznie żeby go znaleźć należało wpaść do wykopu. Autentycznie ucieszyłam się, że nie znalazłam go za pierwszym podejściem. Za drugim podejściem (już z Darkiem) w rowie zastaliśmy konkurencję, która była tak uprzejma, że podbiła i naszą kartę żebyśmy nie musieli złazić na dół. Od rowu postanowiliśmy iść na skróty. I wiadomo jak to jest: kto ścieżki prostuje, w domu nie nocuje - jak mówiła moja babcia. W którą stronę byśmy nie poszli, zawsze natrafialiśmy na ogrodzenie. W końcu trochę naokoło, przez kosmiczne krzaczory wyleźliśmy na jakąś drogę. Ufff.
Zastanawialiśmy się czy iść na 5A, no ale być tak blisko i nie pójść - toż przecież do końca życia byśmy żałowali. Poszliśmy. W gęstym i ciemnym lesie wyciągnęłam moją genialną czołówkę co świeci jak opętana, żeby ubrać zamiast maleństwa co miałam na głowie, a tu chała. Czołówka ani me, ani be. Zepsuła się:-( Nałaziliśmy się znowu jak głupi, bo za wcześnie skręciliśmy w jednym miejscu. Dobrze, że coś mnie tknęło i dokładniej obejrzałam mapę i jeszcze wyciągnęłam wnioski. Zawróciliśmy, poszli jak trzeba i znaleźliśmy lampion.
Do 3A doprowadził nas Darek, bo ja po 5A przeszłam w tryb "ledwo lezę, nie myślę". Strasznie trudno nie miał - punkt był nad jeziorkiem i wystarczyło iść tam, skąd dochodziło kumkanie żab:-) 3B odpuściliśmy, choć aż się prosiło, ale oboje doszliśmy już do ściany. Darek zagryzał zęby z bólu kolan, ja czułam się jakbym chodziła po rozżarzonych węglach. Do bazy było daleko. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Ścieżka zmieniła się w drogę, droga w ulicę, w końcu ulica w dużą arterię miejską. Bardzo ucieszył nas widok więzienia, bo w końcu wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i że to już blisko. Koło północy dotarliśmy do bazy i byliśmy pierwszymi, którzy wrócili. Tak po prawdzie wychodząc na trasę sądziłam, że wrócimy tuż po 22-giej, kiedy młodzież wyjdzie na swój trzeci etap. Przed 22-gą byłoby trochę głupio wrócić, bo jeszcze by nas też z nimi wysłali:-) Szczęśliwy powrót uczciliśmy butelką szampana domowej roboty, to znaczy soczkiem domowej roboty (tylko troszkę sfermentował). Nie żebyśmy jakieś pijaństwo w szkole uskuteczniali, absolutnie nie!
Rano dumna i blada odebrałam dyplom, gdzie jak wół jest napisane: dla Renaty za zajęcie I miejsca. PIERWSZEGO!

poniedziałek, 29 maja 2017

Etap pierwszy jest ważniejszy!

W sobotę rano zerwaliśmy się o siódmej, żeby nie siedzieć organizatorowi na głowie i żeby zdążyć przed zawodami zrobić chociaż jedno trino. Ponieważ nocowaliśmy w Czersku (nie, nie tym pod Warszawą), więc wiadomo było, że robimy Czersk. W pierwszej chwili wydawało nam się, że dopasowanie zdjęć do miejsc pójdzie szybko i może zdążymy zrobić też drugie trino, ale okazało się, że to wcale nie takie proste. Zdjęcia było mocno, mocno archiwalne, maleńkie i niewyraźne. Na moim marnym wydruku niektóre przedstawiały po prostu ciemną plamę. Powiedzmy tak - we wszystkich miejscach byliśmy, ale czy udało nam się wskazać dobre obiekty, to licho wie. W każdym razie bardzo się staraliśmy.
Drugie trino okazało się nie do przejścia, bo składało się z fragmentów mapy, które za nic nie chciały się ze sobą połączyć. Jak się potem dowiedzieliśmy od autora, brakowało nam jeszcze jednej kartki z opisem, czy schematem przejścia, czy co tam miało być. Ponieważ i tak czas nas trochę gonił, odpuściliśmy, wsiedli w samochód i pojechali do Starogardu, bo tam miała być baza zawodów.
W bazie, oprócz nas, jedynymi dorosłymi osobami byli organizatorzy oraz opiekunowie młodzieży. Trochę głupio czuliśmy się jako uczestnicy. Tomek to miał jeszcze wymówkę, że idzie dla zabicia czasu przed rogainingiem, ale my z Darkiem to już zupełnie wyszliśmy na oszołomów. Ale nic to. O jedenastej ruszył pierwszy etap. Co prawda  całej naszej trójce przydzielono tę samą minutę startową, ale postanowiliśmy trochę porywalizować i Tomek (jako bardziej zaawansowany) poszedł sam, a my z Darkiem razem. Etap okazał się takim dłuższym i bardziej rozwlekłym trino z dopasowywaniem zdjęć i kilkoma tradycyjnymi wycinkami z lampionami. Od razu pomyśleliśmy, że dla nas starych trinowców to pryszcz, pestka, bułka z masłem, kaszka z mlekiem i małe piwo. No to trochę się zdziwiliśmy. Do dopasowania w jednym miejscu było zdjęcie archiwalne oraz współczesne. Nie było jednak powiedziane, czy kółeczko na mapie oznacza położenie obiektu, czy miejsce, z którego zrobiono zdjęcie. Założyliśmy pierwszy wariant. Już na pierwszym punkcie spędziliśmy masę czasu, bo znalezienie dwóch pasujących fotek wcale nie było takie proste. Widzieliśmy, że Tomek wcale nie dopasowuje szybciej od nas. Najwięcej wątpliwości mieliśmy na rynku, bo punkty były na każdym rogu i dodatkowo w samym środku, więc siłą rzeczy na niektórych zdjęciach łapały się po dwa, trzy obiekty. I bądź tu mądry i dopasuj. Do tego wiadomo - gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania i wypracowanie wspólnej odpowiedzi też wymagało czasu. W końcu dotarliśmy do wycinków z klasyczną mapą. Tutaj zdecydowanie Darek był ode mnie szybszy w dopasowywaniu, bo zanim ja dopasowałam mapę do terenu, to on już wskazywał gdzie wisi lampion. Na ostatnim punkcie nie daliśmy się nabrać na stowarzysza, mimo że przed nami kilka zespołów go brało na naszych oczach. Ja tam swoje wiedziałam, że jak koniec skarpy, to koniec, a nie środek. Na mecie okazało się, że Tomka jeszcze nie ma. Nawet jeśli nie byliśmy dokładniejsi od niego, to przynajmniej na pewno szybsi.
Drugi etap był leśny, taki jak ustawa przewiduje. Mapę dostaliśmy już pociętą i szkoda, że nie posklejaną, bo okazało się, że ani ja, ani Darek nie mamy taśmy klejącej. Mieliśmy klej - mniej wygodnie, ale dało radę. Chwilkę nam zeszło z tym składaniem, bo mapa była zubożona i na przykład ścieżka urywała się wpół kroku, czy góra gwałtownie zanikała. Tak trochę abstrakcyjnie, ale daliśmy radę połączyć co trzeba. Wydawało nam się, że teraz to tylko wystarczy pójść i zebrać co trzeba. I znowu się pomyliliśmy. Problemy zaczęły się już na pierwszym PK. Na mapie mieliśmy narysowaną jedną skarpę, w terenie były ze trzy, z azymutu i odległości nic nam nie wychodziło. W końcu po pół godzinie miotania się w krzaczorach wzięliśmy pierwszy napotkany lampion noszący znamiona prawdopodobieństwa bycia chociaż stowarzyszem. Dwójkę jakoś ogarnęliśmy, ale przy szóstce znowu mieliśmy problemy. Podobnie jak przy PK 1 nałaziliśmy się jak głupi i w końcu wzięli co popadło. Trochę zrobiło nam się głupio, bo w końcu trasa na poziomie TM, a my stare byki nie możemy sobie poradzić. Mieliśmy wrażenie, że u nas teemy chodzą na łatwiejszych mapach, a na takich jak te, to raczej TU. Ale co kraj to obyczaj.
Piątkę, trójkę i czwórkę znaleźliśmy już bez większych problemów, a tuż przed jedenastką spotkaliśmy Tomka. Porównaliśmy nasze karty startowe i ucieszyliśmy się, że jedynkę i dwójkę mamy takie same.
Aż do siódemki jakoś szło. Jakoś to znaczy mniej więcej trafialiśmy w dobre miejsce, ale już dopasowanie górki czy dołka szło ciężko. A szło ciężko, bo autor mapy chciał przyoszczędzić na tuszu i nigdzie nie rysował kierunku spadku. Tym sposobem górki okazywały się dołkami, dołki górkami i nigdy nie było wiadomo czego szukać. Na siódemce zrobiliśmy przebitkę, jak się potem okazało z dobrego na stowarzysza. Wszystko przez to, że Darek za dużo myślał. A trzeba było brać, tak jak bierzemy zawsze - jak lampion się nam podoba - bierzemy, jak jakiś brzydki - nie bierzemy. Namierzając się ze stowarzyszonej siódemki automatycznie wzięliśmy stowarzyszona trzynastkę. Zresztą okazało się, że dookoła było nastawiane pełno lampionów, we wszystkich dołkach i na górkach w okolicy, łącznie z niezaznaczonymi na mapie. No to jak mogliśmy się precyzyjnie namierzyć na niepełnej mapie??
Na metę dotarliśmy już w ciężkich minutach, z czego w ogóle podczas marszu nie zdawaliśmy sobie sprawy. Jakoś strasznie szybko nam ten czas zleciał. Tym sposobem startując w kategorii TM zajęliśmy jakieś odległe miejsce. Za to etap pierwszy jako jedyni przeszliśmy na zero i to będziemy podkreślać, bo etap pierwszy jest ważniejszy. Bo pierwszy. Drugi to tylko drugi.
Z mety do bazy mieliśmy kawał drogi, ale organizatorzy pozwolili nam wracać samodzielnie, w odróżnieniu od młodzieży, która musiała czekać na opiekuna. Może na etapie nie okazaliśmy się mądrzejszymi, ale za to przynajmniej byliśmy starsi i samodzielni:-) W bazie byliśmy pierwsi i w spokoju (oraz ciepłej wodzie) mogliśmy się moczyć do woli bez kolejki przytupującej za drzwiami łazienki jak to na ogół bywa. A potem, już w pozycji horyzontalnej czekaliśmy na obiad.

c. d. n.

Gdy nie jedziesz na Remola

"Starego Remola" postanowiliśmy sobie odpuścić bo daleko, drogo, a po akcjach z odwoływaniem w ostatniej chwili, woleliśmy nie ryzykować powtórki z rozrywki. Żeby jednak nie zostać z niczym, wynaleźliśmy sobie imprezę zastępczą. Padło na Pomorski Rogaining dla Tomka oraz Borowiacki Marsz na Orientację dla mnie. Mój niezawodny partner - Darek oczywiście dołączył do mnie i razem ambitnie mieliśmy wystartować w TM, bo taka była przewidziana najwyższa kategoria na imprezie.
Zaplanowaliśmy sobie, że wyjedziemy w piątek koło południa i po drodze zrobimy kilka trin. W czwartek coś Tomka tknęło i zajrzał do regulaminu imprezy, a tam - niespodzianka! Zawody miały zacząć się od soboty i noc z piątku na sobotę mogliśmy sobie spędzić pod mostem, albo na ławce w parku, albo w samochodzie, albo co. Od razu więc Tomek wysłał maila do organizatorów (a w zasadzie do sędziego głównego - Radka) z zapytaniem: ale jak to? Nie można przyjechać w piątek???
Potem odbyli naradę telefoniczną i zapalono nam zielone światło - przyjeżdżajcie!
W piątek o trzynastej Darek podjechał po nas i ruszyliśmy. Wydawało nam się, że w południe ludzie powinni siedzieć w robocie, a nie blokować dróg, a tu od razu wpadliśmy w koszmarny korek.
Okazało się, że na moście były dwa wypadki, wyjeżdżaliśmy więc z Warszawy koszmarnie długo.
Pierwsze TRInO mieliśmy w Nidzicy. Wjeżdżając zgarnęliśmy trzy punkty, przy okazji przekonując się, że radio, telewizja i meteo ICM kłamią, przynajmniej w temacie pogody. Zatrzymaliśmy się w centrum i po zebraniu punktów dookoła kościoła postanowiliśmy przeczekać deszcz w restauracji. Kotlet Tomka nie dorastał do pięt kotletowi z Oleśnicy, moje pierogi były super, a Darek po zjedzeniu zamówionych naleśników musiał czym prędzej iść do sklepu kupić sobie coś do jedzenia:-)

TRInO było strasznie długie. Liczyliśmy różne otwory, poziomy, na których są okna, dopasowywaliśmy zdjęcia, a Darek co chwilę robił sobie sesje fotograficzne na tle różnych obiektów związanych z protestantyzmem, żeby mieć dokumentację do odznaki. W sumie to i ja się załapałam na modelkę i jak by trzeba udokumentować przebycie trasy, to proszę bardzo.
Na ostatnie skupisko punktów podjechaliśmy samochodem, bo daleko i deszcz. Tak narzekaliśmy na pogodę, a tymczasem dzięki niej zostaliśmy uraczeni widokiem niesamowitej tęczy - podwójnej i tak intensywnej, jak chyba jeszcze nigdy takiej nie widziałam.
Następny trinowy przystanek zaplanowaliśmy w Olsztynku. Trasa znowu była długa i składała się z głównego skupiska punktów i dwóch wysuniętych placówek. Oblecieliśmy główne skupisko, chociaż ja przy ostatnich dwóch czy trzech punktach odpadłam i osiadłam na ławeczce czekając na powrót chłopaków. Dlaczego nie zaliczyliśmy tych oddalonych punktów - nie pamiętam. Czy zapomnieliśmy, czy zrobiło się późno i trzeba było jechać?
Kiedy wsiedliśmy do samochodu i panowie poustawiali swoje nawigacje okazało się, że jesteśmy gdzieś tuż za połowa trasy, a godzina późna. Co prawda wiedzieliśmy, że Radek przewiduje do 22-giej wieszać lampiony, ale nam i tak wychodziło, że dotrzemy koło północy.
Wreszcie dotarliśmy. Okazało się, że organizator nie mając co z nami zrobić, przygarnął nas do własnego domu - odstąpił kanapę, otworzył lodówkę, udostępnił łazienkę - jednym słowem: full serwis. Trochę nam się głupio zrobiło, że tak się wprosiliśmy do w sumie obcych (wtedy) ludzi i jeszcze kazaliśmy tak długo na siebie czekać.
Radek i jego żona okazali się przemiłymi gościnnymi ludźmi i bardzo, bardzo im dziękuję za ugoszczenie nas!

c. d. n.

P. S.
Jeszcze w gratisie dwie fotki z tras trina (od Darka):



niedziela, 28 maja 2017

!!!!

Cóż to był za weekend!?!?!  Przekroczyłam wszelkie granice!
Od jutra relacja, bo dziś muszę ochłonąć i fizycznie i psychicznie.


piątek, 26 maja 2017

Potyczki ze Smokiem

Tydzień InO nadwyrężył moje siły, a tu we czwartek jeszcze trzeba było stoczyć potyczkę ze Smokiem.  Smoka wypuszczała na nas Ania, a ponieważ to dobra kobieta jest, więc była nadzieja, że Smok pod jej opieką nie będzie zbyt groźny. Faktycznie tak było.  Najpierw przynieśliśmy Smokowi okup w postaci kilku litrów wody, potem wzięliśmy mapę i wyruszyli.
Tradycyjnie  (jak to na Smoku) trzeba było zebrać konkretną ilość punktów przeliczeniowych, a dla utrudnienia na jednym z wycinków dodatkowo niektóre kody  lampionów zawierały cyfry i te też trzeba było doliczyć do punktacji. Nawet nie próbowałam tego ogarnąć, bo od tych spraw jest Tomek. Ogólnie szło o to, żeby z największego wycinka nie zebrać za dużo punktów przeliczeniowych, bo potem za nic  nie szło zmieścić się z trzema koniecznymi punktami z każdego pozostałego wycinka. Sama mapa była łatwa, aczkolwiek ja doznałam najpierw jakiegoś zaćmienia i nie mogłam się dopatrzyć części wspólnych wycinków, które miałam przed oczami. Na szczęście Tomek zaćmienia nie miał. Trasę przelecieliśmy w połowę czasu podstawowego, więc w drodze na metę jeszcze przeszliśmy się spacerowo po terenie. Niektórzy nadmiar wolnego czasu wykorzystali idąc drugi raz na trasę, ale dla odmiany innym wariantem. Można i tak. 
Na mecie czekały na uczestników dwa rodzaje ciasta, a ponieważ wiadomo było, że jest go w nadmiarze, od razu stanęła nad nich chmara sępów (bo dobre) i tylko odpytywaliśmy ile osób jeszcze na trasie i przeliczali ile kawałków można zjeść. Szczególnie to marchewkowe było pyszne.
Ania, przepis poproszę!

czwartek, 25 maja 2017

Halucynacje po Szybkim Mózgu

Zorientowani w tym tygodniu jesteśmy maksymalnie, ale środa przebiła wszystko - w jeden wieczór zaliczyliśmy trzy imprezy. Nooo, może dwie i jedną malutką, ale nominalnie trzy.
Głównym punktem programu był oczywiście Szybki Mózg, tym razem zlokalizowany w samym centrum Warszawy, przy Pałacu Kultury. Sama lokalizacja gwarantowała, że się nie zgubię, bo Pałac Kultury to zawsze mój punkt odniesienia, jak jadę do centrum.
Ponieważ we środę cała Polska biegała z mapą w ramach Światowego Dnia Orienteeringu, więc  oprócz normalnych mózgowych tras zorganizowano także popularyzatorski mini bieg wokół Pałacu Kultury. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie przyjemności wzięcia w nim udziału i to była właśnie ta trzecia malutka impreza:-) Nie żebyśmy od razy biegali, raczej taki marsz towarzyski - my dwoje i Pani Prezes. Chociaż chwilami nas ponosiło i podbiegaliśmy. Przy okazji poznaliśmy część punktów z trasy mózgowej, ale nie dawało nam to żadnej przewagi, bo inni zawodnicy też dokładnie obejrzeli sobie wszystkie rozstawione lampiony.


Sama trasa główna (dla mnie "Zuchwali") była prościutka, bo taki teren, że nie ma się gdzie pogubić. Jeszcze przed startem wiedziałam gdzie mam PK 1 i pognałam tam niemal bez czytania mapy. W podbijaniu punktów dochodzę do coraz większej wprawy (mam na myśli czynność stricte manualną) i większość PK zaliczyłam niemal bez zatrzymywania się. O, tu zaliczam jeden z nich (fotka ze strony UNTS):

Powiedzmy więc, że nawigacyjnie i manualnie nie odbiegałam od reszty zawodników i tym bardziej została uwidoczniona moja kondycyjna mizeria. Wydawało mi się, że gnam ile sił, a tu i tak miejsce na szarym końcu stawki. Fakt, że po DyMnO i części tygodnia turystycznych InO mam już kumulację zmęczenia i niedospania, ale mimo wszystko słabo to wygląda.


Po Szybkim Mózgu czekała nas jeszcze jedna atrakcja - halucynogenna impreza Darka, czyli "Halucynki u Lucynki" specjalnie zlokalizowane po sąsiedzku, żeby uczestnicy Mózgu mogli zdążyć na roztaczane przez niego wizje.

Nie zawiodłam się na Darku i już sam tytuł zapowiadał dobrą zabawę: "Świszczyżęćprząńdźka". Na trasę poszliśmy w trzyosobowym składzie - Pani Prezes, Tomek i ja. Pani Prezes tylko rzuciła okiem na mapę i już chciała lecieć, ja rzuciłam swoim okiem i wcale nie wiedziałam gdzie niby mamy iść. Usiłowałam tradycyjnie "poskładać" mapę, ale zbyt racjonalnie do tego podchodziłam. Dopiero podpowiedź: Myśl jak Darek! pozwoliła mi ogarnąć o co biega.

Punkty to jeszcze się jakoś dawało znaleźć, zwłaszcza, że połowa była w pobliżu startomety i dodatkowo nie ja ich głównie szukałam, ale wpisanie ich do karty wymagało już dużej uwagi, bo w tym elemencie to się Darek trochę zakręcił. Jakoś wspólnym wysiłkiem udało się przebrnąć przez te wszystkie ŚĘ, ŻŹ, ÓŃ i temu podobne. Z odpowiedziami na zadania pojechaliśmy tokiem myślenia autora i ciekawe czy policzy nam to na plus, czy na minus. Pewnie zależy czy przy sprawdzaniu kart będzie jeszcze pod wpływem:-) Czego sobie i jemu życzę!

środa, 24 maja 2017

47. OrtInO

Po Hubal-InO uznałam, że nic już dla mnie nie będzie straszne i na OrtInO znowu zapisałam się na TZ razem z Tomkiem. Trasę robił Paweł i rzeczywiście etapik był prosty, łatwy, przyjemny, lajtowy, spacerowy, rozrywkowy itd. Oczywiście w porównaniu do Hubalowego tezeta.
Żeby zapewnić nam godziwą rozrywkę, Paweł naćkał kilkanaście maleńkich samolocików na kartce i (według niego) wszystko ze wszystkim miało się łączyć.
W sumie to moja ulubiona wersja trasy, pod warunkiem, że wycinki nie łączą się milimetrowym elementem i nie są z różnych map przez co wyglądają zupełnie inaczej na każdej. Akurat tutaj były z dwóch map, ale obie to ortofoto.  Od razu kilka samolocików udało nam się połączyć ze sobą i Tomek zarządził wymarsz z tym co mamy, żeby głupio nie stać na starcie.
Zebraliśmy punkt z wycinka startowego i w drodze na kolejny naszła nas refleksja, że tak w pamięci, to chyba się nie uda poskładać tej ilości wycinków i jednak najlepiej pociąć i posklejać. Ustaliliśmy, że Tomek poleci po dwa kolejne punkty, które już mieliśmy zlokalizowane, a ja powycinam samolociki i będę usiłowała je posklejać w sensowny sposób. Od razu poczułam się jakbym to z Darkiem szła na trasę, a nie z Tomkiem. Powycinałam te maleńkie bździdła pilnując żeby mi ich wiatr nie porwał, a upilnowanie takiej ilości skrawków papieru naprawdę nie jest łatwe. Ze cztery wycinki od razu posklejałam, do tego osobno dwie pary pasujące do siebie, dwie wiedziałam jak się składają, ale nie wiedziałam jak lustra skleić żeby coś było widać, a reszta została mi luzem. Co gorsza, za nic nie mogłam wypatrzyć czym mogłyby się łączyć. Wrócił Tomek i razem spędziliśmy kolejną godzinę gapiąc się w samolociki. Jeszcze kilka udało się dopasować, ale jakoś nie wszystkie. Ponieważ zachodziła groźba, że na skwerku zastanie nas noc, poszliśmy więc na te wycinki, które mieliśmy mniej więcej zidentyfikowane. Już po kilku punktach straciłam orientację gdzie jestem, bo Tomek rządził tymi posklejanymi kawałkami, ja miałam tylko to, co dostałam na starcie. Nie żebym sobie krzywdowała z tego powodu. Szłam za Tomkiem i miałam spokój. Ponieważ nie wszystko poskładaliśmy, w końcu nadszedł moment, kiedy nie wiedzieliśmy co dalej. Do tego zaczęło się ściemniać, a mieliśmy tylko jedną czołówkę ze sobą i jedną pseudo latareczkę. O dziwo, Tomek zaproponował powrót na metę. I to nie czekając aż zacznę marudzić. Raz tylko, jeden jedyny raz zapytałam która godzina i wystarczyło. W drodze na metę jeszcze wypatrzyłam duży zielony dach  i tym sposobem załapaliśmy się na PK T. Tomek twierdził, że wie jeszcze gdzie są dwa inne punkty, ale nie nalegał żeby iść po nie. Zresztą skoro wiedział, to w sumie tak jakby je zgarnął, no nie? Nawet zadania udało nam się zrobić, to znaczy Tomkowi się udało, tylko jeszcze nie wiemy z jakim skutkiem, bo wciąż czekamy na wyniki. Może i nie wygramy, ale etap był naprawdę bardzo, bardzo łatwy:-)

wtorek, 23 maja 2017

Hubal-InO 8

Czy ja coś narzekałam, że na WiMnO jakaś trasa była trudna i coś mi się nie podobało??? To ja to odszczekuję! Dziś już wiem jak wygląda trudna trasa i na lajtowe spacerki nie będę więcej narzekać.
Myślałam, że Hubal-InO, podobnie jak w poprzednich latach, będzie imprezą o przewidywalnym stopniu trudności i w całej swej wynikającej stąd beztrosce zgodziłam się iść z Tomkiem na TZ. Co prawda doszły mnie jakieś głosy, że ze względu na autora trasy TZ może nie być łatwo, ale TZ to TZ i łatwo być nie musi. Byle było do przejścia.
W pierwszej chwili po otrzymaniu mapy jeszcze nie miałam przeczucia katastrofy, szczególnie, że od razu udało mi się połączyć ze sobą kilka fragmentów i zapowiadało się całkiem nieźle. Teren zawodów ograniczony był czterema ulicami, które znaliśmy i wydawało się, że wystarczy pójść, znaleźć, spisać i po zawodach. Był tylko jeden, drobny, na pierwszy rzut oka nie robiący problemu szkopuł. Mapa, którą otrzymaliśmy była z roku 1852. Do tego poszatkowana na drobne kawałeczki i wydrukowana na kartce dwustronnie. W mieście, które było praktycznie zrównane z ziemią chodzenie na mapę sprzed ponad stu pięćdziesięciu lat jest .... jak by to powiedzieć... troszkę trudne. Autor pozaznaczał PK na budynkach, których już nie ma, niektóre ulice zmieniły nazwy, niektóre nawet przebieg - jednym słowem - mapa sobie, teren sobie. Kto zna dobrze Warszawę i interesuje się historią mógł wiedzieć, gdzie kiedyś dane obiekty się znajdowały i jakoś je znaleźć. Ja jednak Warszawy nie znam, a historii nie cierpię.
Tomek postanowił czesać teren ulica po ulicy, ale co z tego, kiedy i tak nie wiedzieliśmy czego szukamy. Ja to już nawet przestałam kombinować, co może być czym i gdzie kiedyś było, Tomek bohatersko walczył. Co jakiś czas kazał coś wpisywać do karty, potem zmieniać, a w międzyczasie robiliśmy kolejne kilometry, bo może tam, albo tam, albo gdzieś tam... Napięcie rosło. Po niedługim czasem zrobiło się nerwowo, Tomek warczał na mnie, ja na niego, oboje na autora. Przestało być zabawnie. W końcu stwierdziliśmy, że nie ma sensu  i wracamy na metę. Jeszcze zaliczyliśmy lopkę, choć ja byłam gotowa iść choćby środkiem jezdni, byle szybciej zakończyć tę "zabawę". Na mecie nawet nie chciałam gadać do autora, bo musiałabym się brzydko odezwać, a lubię człowieka i wiem, że chciał dobrze. Ale zrobić dobrze, a przedobrzyć to lekka różnica. Ugruntowałam się w przekonaniu, że nie cierpię historii, bo jak tylko coś jest nią skażone, to chała z tego wychodzi. Z orientacją etap nie miał specjalnie wiele wspólnego i zdecydowanie już bardziej wolę najbardziej halucynogenne trasy Darka, niż takie.

P.S.

Fotkę sobie ukradłam ze strony Organizatorów (może nie zabiją) :-)


poniedziałek, 22 maja 2017

PoWiMnO

PoWiMnO, jak sama nazwa wskazuje, odbyło się dzień po WiMnO i na terenie (przynajmniej częściowo), na którym było WiMnO. Sprytnie to sobie organizatorzy wykoncypowali, bo nie musieli po pierwszej imprezie ściągać lampionów, tylko były gotowe na następną. Dla mnie nie miało to większego znaczenia, bo mnie można dziesięć dni pod rząd wpuścić w ten sam teren, a i tak się zgubię, ale dla tych, którzy zapamiętują każde drzewo (jak Tomek), to pełen luksus.
Mapa w pierwszej chwili przeraziła mnie, bo była ideologicznie podobna do tej z pierwszego etapu WiMnO, czyli dopasowanie wycinków z niepełną treścią. Na szczęście autorką była Barbara, a ona nie nadużywa żadnych środków. W związku z tym mapa dawała się szybko poskładać bez wchodzenia w teren i wystarczyło tylko pójść i pospisywać kody:-) Ja prowadziłam do mniej wyrafinowanych punktów, Tomek do tych wymagających większej orientacji w plątaninie ścieżek czy mnogości dołków. A najprzyjemniejsze były chwile, kiedy mogłam sobie krzyknąć:
- Tu byłam! Tu wczoraj spisywałam!
Tak, ze trzy, cztery miejsca udało mi się rozpoznać, co nie znaczy, że wiedziałam od razu jak do nich dojść bez patrzenia na mapę. A Tomek do niektórych prowadził na pamięć. No, ale tyle czasu ile na WiMnO spędził na trasie, to faktycznie mógł się zapoznać z każdym drzewem, każdym dołkiem i każdą górką.
Ledwo się na tym PoWiMnO rozkręciłam, a tu już nastąpił koniec trasy i meta. To żeby nie marnować tego mojego zapału, po zawodach pojechaliśmy jeszcze na krótki rekonesans do Rodzinnych MnO, co to już niedługo mają być i trzeba trasy sprawdzać pod kątem przejezdności wózków i rowerków:-)

 Na mecie aparatem uchwyciła nas Barbara.

niedziela, 21 maja 2017

WiMnO 2017

WiMnO-em zainaugurowaliśmy tegoroczny Tydzień Turystycznych InO, a ponieważ była to jednocześnie runda TMWiM, więc zapisałam się razem z Darkiem. Na TU oczywiście. Z organizatorami uzgodniłam, że my i Tomek (na swojej trasie) wystartujemy wcześniej niż oficjalny początek, bo wieczorem  mieliśmy mieć gości, więc potrzebowałam trochę posiedzieć w kuchni.
Darek obejrzał mapę i od razu stwierdził, że łatwe. Ja tam nie byłam tego tak pewna, bo o ile punkty na mapie głównej faktycznie były banalne, to już dopasowanie wycinków banalne nie było. Szczególnie, że na mapie była tylko drożnia i przebieżność, a na wycinkach tylko warstwice i woda. Próba dopasowania pierwszego wycinka potwierdziła moje obawy. Ponieważ ukształtowanie terenu dawało się dopasować do co najmniej trzech wycinków, spróbowaliśmy więc od d..y strony czyli najpierw znaleźć lampiony, a potem powiązać je do czegoś. Znaleźliśmy trzy i dawały się dopasować do większości wycinków. W końcu Darek zadecydował, który bierzemy i jak go nazwiemy, a ja z chęcią zgodziłam się na propozycję, bo w razie wtopy byłoby na niego.
Kolejna czerwona kropka oznaczająca wycinek do dopasowania  oraz wybrany przez nas wycinek nosiły już jakieś znamiona prawdopodobieństwa, aczkolwiek stuprocentowej pewności na wszelki wypadek nie mieliśmy. Kolejne dwie kropki wzięliśmy na czuja, a raczej na akt desperacji, bo coś trzeba było brać. Za to następna była jedyną, gdzie byliśmy w stu procentach pewni gdzie jesteśmy i co bierzemy. Znacząco podniosło nam to morale i raźno pomaszerowaliśmy dalej.
Nic nam to oczywiście nie dało, bo morale nie przełożyło się nagle na zdolność dopasowywania wycinków i w efekcie trasa się skończyła, a nam wciąż brakowało jednego PK, a te co mieliśmy w większości były mocno abstrakcyjne. Potem jeszcze z sufitu, a właściwie z chmur (biorąc pod uwagę okoliczności przyrody) wzięliśmy azymut i odległość związane z punktami, których nie udało nam się jednoznacznie zlokalizować i już mogliśmy oddać kartę startową. Na mecie usiłowaliśmy przekonać autora trasy, że z lekka przegiął i w końcu powinien odstawić te swoje środki halucynogenne, które zażywa przy produkcji map, on z kolei usiłował przekonać nas, że  wcale mapa taka trudna nie była. Najgorsze było to, że kolejny etap znowu był jego autorstwa.
Mapa składała się z dwóch kropli wody częściowo nachodzących na siebie, przy czym jedna kropla zawierała drożnię, druga to, co mokre. Do tego jeszcze na kroplach były dwa "odblaski", które pozamieniały się miejscami. Od razu wyjęliśmy nożyczki i taśmę klejąca, bo skoro krople się trochę  pokrywały, to była nadzieja, że chociaż kawałek terenu będziemy mieli kompletny. Ja wymiękłam już przy sklejaniu mapy, bo za nic nie udawało mi się dokładnie złożyć tych dwóch kawałków, a do tego zapomniałam o zamienionych odblaskach. Poddałam się i czekałam aż Darek poskłada swoją mapę i przeprowadzi nas przez etap. Myślami byłam już dawno w kuchni i bardziej interesowało mnie jakie zakupy muszę zrobić w drodze powrotnej do domu, a nie jakie PK znaleźć.
Akurat początek trasy był łatwy i nie wymagał  dużych mocy przerobowych mózgu, mogłam więc myśleć dwutorowo - o planowanych na imprezę potrawach oraz jak dojść do PK L, P, K i O. Jeszcze w drodze na J byłam czujna, ale kiedy przegapiliśmy go i zawędrowaliśmy do B, czyli praktycznie w okolice mety, przestałam sobie zawracać głowę trasą i szłam za Darkiem wierząc w jego zdolności orientalistyczne.
Gdzieś koło PK G spotkaliśmy Chrumkającą Ciemność i przypadkiem sprzedaliśmy im informację, że nie trzeba zbierać wszystkich punktów, bo są nadmiarowe. A tak pięknie mogliśmy załatwić konkurencję... Zebraliby wszystko i mieliby punkty mylne... Razem poszliśmy na E, a w okolicach PK S dołączył jeszcze Sławek.  Zgromadzona silna grupa nawet się przydała przy czesaniu dołków przy S, bo było ich zatrzęsienie. W sumie każdy zespół mógł sobie wybrać dowolny. Nawet nie wiem co wzięły obie konkurencje, ale dla nas Darek wybrał ten właściwy. Potem każdy już poszedł w swoją stronę. My potrzebowaliśmy wziąć jeszcze tylko dwa PK przy samej mecie, więc nie szukając już niczego po drodze, usiłowaliśmy przedrzeć się przez jeziorka i bagna w pobliże mety. Ja zaczęłam wymiękać fizycznie. Mój kręgosłup ogłosił strajk i najchętniej zwinęłabym się w kłębek i została pod dowolnym krzaczkiem.  Jedyną motywacją do dalszego marszu były chmary komarów, które obsiadały człowieka przy każdym zatrzymaniu się. Nic nie pomagało psikanie się chemią - wygłodniałe bestie były mocno zdesperowane i jedynym ratunkiem był szybki marsz.
Na mecie okazało się, że Tomka jeszcze nie ma, a wszystkie zegarki zgodnie wołały;
- Czas do garów! Czas do garów!
Poganiałam więc Tomka telefonicznie i dzięki temu miał potem wytłumaczenie na swoje błędy na trasie, że żona go zdekoncentrowała:-)
Czekam na wyniki. Szczególnie ciekawa jestem etapu pierwszego - czy inni też mieli takie problemy jak my, czy to tylko był nasz słabszy dzień.
Halo! Organizatorzy! Czekam na wyniki!

czwartek, 18 maja 2017

Jestem wielka!

I żeby coś z tym zrobić, postanowiłam się więcej ruszać. Więcej i szybciej. Dlatego na stowarzyszony trening zapisałam się na bieganie, a nie jak dotąd, na maszerowanie. Darek nie zapisał się wcale, więc przy marszach nic mnie nie trzymało.
Poprosiłam o normalną wszystkomającą mapę, bo Barbara przygotowywała takie bez drożni. Ale ostatecznie skoro pierwszy raz miałam brać udział jako biegacz, to chciałam zacząć na takich samych warunkach jak cała reszta, kiedy zaczynali w styczniu. Poza tym głównie chodziło mi o wybieganie się (utrata wałeczków tłuszczu i podniesienie kondycji), o przełamanie oporów przed samotnym pobytem w dużym, ciemnym, niebezpiecznym, pełnym drapieżników lesie, o wzmocnienie hartu ducha, czyli nie zejście z trasy przy pierwszym niepowodzeniu i dopiero na samym końcu szło mi o ćwiczenie nawigacji.
Ruszyłam jako pierwsza, żeby całą, a w najgorszym przypadku większą część trasy, zrobić za dnia. Pierwsze trzy PK - 90, 93, 94 wzięłam bez większych problemów. Pamiętałam, że mapa jest przekoszona i trzeba sobie parę stopni dodawać w odpowiednią stronę. Raz dodawałam sobie w prawo, raz w lewo - w zależności jak mi się przypomniało (eh, ta skleroza), ale jakoś poszło. W drodze na PK 95 trafiłam na jakiś rozbebeszony barakowóz, jakieś zdemolowane miejsce piknikowe i  zupełnie mnie to rozkojarzyło. Dwa razy musiałam namierzać się na 95. Poszło.
Na 86 za nic nie mogłam trafić. Kręciłam się jak pies za własnym ogonem i w pewnej chwili zorientowałam się, że na kompasie strzałkę północy z maniackim uporem ustawiam na południe. Tym sposobem zamiast przybliżać się do punktu, oddalałam się od niego.  W końcu miałam dość. I wtedy postanowiłam popracować nad tym hartem ducha. Normalnie piżgnęłabym mapą i wróciła na start, ewentualnie pobiegała wcześniej chwilę po prostym kawałku ścieżki dla rozładowania emocji, a tymczasem zawzięłam się, wróciłam na zakręt linii energetycznej i opracowałam strategię postępowania. Ponieważ z kompasem przestałam się dogadywać, postanowiłam lecieć naokoło - drogami. Przy okazji miałam możliwość potrenowania sprintu na krótkim odcinku. W okolice punktu trafiłam, ale dołka nie mogłam zlokalizować.  Napotkana Chrumkająca Ciemność, która właśnie szła z 86 machnęła ręką w bliżej niedoprecyzowaną stronę, że to tam i oddaliła się w swoim kierunku. Jak ja kocham ten gest - "gdzieś tam". Gdziesia czesałam jeszcze przez chwilę, w końcu wyczaiłam drania.
PK 85 i 84 - łatwizna. 101 nawigacyjnie też łatwizna, ale pod górę i aż mnie zatchnęło, bo usiłowałam wbiec. Po 103 miałam dylemat - lecieć na 104 czy na 105? Jakoś 105 bardziej do mnie przemawiało, a 104 byłam gotowa w razie czego w ogóle odpuścić. W znalezieniu 105 pomogły mi zaznaczone na mapie wykroty, bo wydawało mi się, że doły już powinny być, a nie widziałam ich. A one dopiero za wykrotami. Przy 106 chwilę pospacerowałam, ale udało się. W planach miałam 99 z pominięciem 104, ale kiedy wyszłam na drogę i zobaczyłam, że do 104 prosto jak w pysk strzelił, to pomyślałam - a co mi zależy? Najwyżej opuszczę jakiś inny, jeśli się za szybko ściemni. Na drodze znowu spotkałam Chrumkających i dla fasonu przemknęłam obok nich niczym rącza łania. A przynajmniej chciałam żeby to tak wyglądało.
Na 99 spotkałam Tomka z Barbarą. I od razu pomyślałam sobie, że jestem lepsza od nich, bo ja radzę sobie sama, a oni muszą we dwójkę, bo inaczej by się pewnie pogubili:-) Z 99 na 100, znowu pod górę, a kiedy dobiegałam, zobaczyłam oddalające się plecy Tomka. Na 97 grzbietem, po równym (mniej więcej) więc znowu dodałam gazu, prawdę mówiąc w nadziei ujrzenia znowu w oddali znajomej białej koszulki. Chyba jednak biegłam za wolno.  92 usiłowało się ukryć przede mną. Dość skutecznie. Wiedziałam, że jestem mniej więcej w dobrym miejscu, tylko właściwego dołka nie mogłam wyhaczyć. Do tego zaczęło zmierzchać i coraz mniej widziałam. W końcu napotkany Mariusz S. pokazał mi "gdziesia" i po chwili czesania miałam go.
91 i 104 to już tylko formalność, a potem miałam strasznie trudną decyzję do podjęcia - czy na metę biec po północnej, czy po południowej stronie zabudowań. Najpierw zdecydowałam się na południową, ale skusiła mnie ścieżka tuż przy ogrodzeniu i zmieniłam wariant. Trochę nadłożyłam, ale za to mogłam mieć potem  efektowny finisz. Finiszowałam przy dźwiękach telefonu, za pomocą którego Tomek i Barbara sprawdzali, czy jeszcze żyję. W sumie zaczęło się robić ciemno i słuszne było ich zaniepokojenie.

Do mety dotarłam dumna i blada, ponieważ:
a) wszędzie gdzie podłoże pozwalało - biegłam,
b) odważyłam się taką masę czasu spędzić w lesie samotnie i nie dałam się pożreć niedźwiedziom, rozszarpać dzikom, a jedną sarnę to sama przyprawiłam wręcz o zawał,
c) zebrałam wszystkie PK i mimo kilkukrotnych trudności nie poddałam się - szczególnie jestem dumna z odnalezienia PK 86,
d) nie zgubiłam się na tyle, żeby niezbędna była szeroko zakrojona akcja poszukiwawcza i własnym przemysłem dotarłam na metę.

JESTEM WIELKA!

Nadal. Potwierdziła to waga po moim powrocie i było to jedyne niepowodzenie w dniu wczorajszym.

środa, 17 maja 2017

Kac, czyli Tomek kupuje buty.


I na co było mi te pół litra czyli dziesięć 50-tek? Teraz siedzę i kombinuję jakie to „profesjonalne” buty sobie nabyć. Poszperałem w google i popatrzyłem na zdjęcia z imprez - króluje marka Salomon, szczególnie w oczy rzucają się takie czerwonawe buciki. Więc patrzę, a tu do wyboru model 3, model 4, 5, XT z literką SD, LD czy jakąś inną. Testy i prewievy skupiają się na innym wzorze siateczki czy kształcie czegoś tam dodanego w kolejnym modelu. I oczywiście cenie coraz wyższej. Masakra. I każdy test pokazuje, że to najlepszy but. Jeden minimalistyczny, drugi mniej minimalistyczny, oczywiście każdy ma braki w pełni „dyskwalifikujące”: a to kolor zbyt jaskrawy, a to zbyt miękki czy zbyt twardy. To w czym ci ludzie zasuwają na te 50-tki czy setki skoro każdy but jest zły i doby zarazem?
Dobra, trzeba iść zmierzyć. Podjechałem do pobliskiego Decathlonu. Na pólkach króluje ich marka własna (aktualnie wykańczam Kalenji Ekiden Trial – jak na trampki na 80 zł super buciki i nawet bym kupił drugą parę, ale już nie robią, tylko jakiegoś następcę w/g opisów do króciutkich biegów) ,
  w tym także modele „profi”, jakiś tam ASIC i Salomon SpeedCross 4. I jeszcze maszynka do określania czy mam pronację.  Gdy mam zmęczoną nogę, mam tendencję do koślawienia buta, choć spec od wkładek powiedział, że  u mnie wszystko jest ok - więc pewno coś tam z pronacją mam. Przebiegłem kilka razy przez bieżnię i wyszło „neutralna”.  
Nic, mierzymy.  Wybrałem wszystkie „trailowe” modele z półek i wkładam po kolei. Salomon – teraz wiem czemu „nie nadaje się” na asfalt. I opina mi strasznie stopę – tak prawie do bólu. Przy takim opinaniu wytrzymać 8 czy ileś tam godzin podbiegania??? Hmmm. Może większy numer?  Dalej to samo tylko z przodu coraz większy pusty nosek zostaje – jak nic będę się potykał na równej drodze! Pochodzę z 10 minut w tym opinającym bucie i zobaczymy. Po kilku chwilach testowania buta (jednego, bo popularny rozmiar dają na półkę tylko lewy, a prawy u sprzedawcy, którego nigdzie nie widać w okolicy) czuję jakiś ból w stopie. Co jest?  A to prztyczek od zabezpieczania uwiera od środka w podbicie, co przy tak opiętym bucie powoduje niezły ból. Jak taki but przymierzyć? O, jest sprzedawca – proszę o but bez zabezpieczenia. Nie ma takiego, nie da się, nie można. No cóż – cenę na te buty mają nawet znośną, ale skoro nie można przymierzyć – skutecznie mnie zniechęcili do kupowanie tego modelu u nich. Drugiego modelu Salomona dostępnego w katalogu, takiego bardziej „klasycznego” z kształtu i interesującego z parametrów nie mają, więc tylko kupowanie wysyłkowo „w ciemno”.  Ktoś może zna ten model „SHIGARRI”, bo internet o nim milczy? Ogólnie na półce w sklepie mniej niż w katalogu internetowym.
Ale mają inne modele – przymierzymy.  ASICS  - model tylko dla Decathlona -  ciężkie i jakieś takie niewygodne, zresztą wyglądają dokładnie jak każde inne „adidasy” z supermarketu. To nie to. Dalej kilka modeli Kalenji. Dwa z ceną taką powyżej 200 zł – czyli już mogą się nadawać, kolorki turkusowo-odjazdowe.  I mają podeszwę „niby Salomon” –  no, w takich bym zostawiał „profesjonalne ślady” mylące konkurencję  (bo w czasie 50-tek gdy stoimy przed wyborem wariantu, to droga z charakterystycznymi jodełkami Salomonów sugeruje, że profesjonaliści wybrali ten wariant, a oni nie mogą się mylić!) Jedne z tych butów są fajne i wygodne - leciutkie, miękkie (czyli da się i po asfalcie) ale doczytuję w opisie „dla biegaczy do 75 kg”. Szybka kalkulacja – trzy dni ścisłego postu przed zawodami i będzie 75 kg z hakiem! Nie chce się ich zdejmować ze stóp, choć ta maksymalna waga biegacza martwi. Model drugi - sztywniejszy i cięższy, ale jak wyczytałem limit wagi to 90 kg (czyli mogę spokojnie jeść przed zawodami) i dodatkowo ma lekką korekcję pronacji  (dla neutralnych także pasuje), czyli coś dla mnie.
Ze sklepu wyszedłem w stanie rozkojarzenia.  Sprawdziłem w inetrnecie gdzie te nieszczęsne Salomony można przymierzyć, porównać, dotknąć – owszem znalazłem sklep, ale tam w katalogu jakiś modele S coś tam w najnowszych kolorach i najnowszych 3 razy wyższych cenach. Jak nic muszę pojechać i poprzymierzać - myślałem, że zakup „profesjonalnych” butów to tak od ręki – pójdę, przymierzę, wybiorę i gotowe, a tu zapowiada się walka na długie tygodnie. I nie wiadomo czy nabyć model letni czy zimowy, bo jak zdecyduję się na zakup we wrześniu…. Może jednak wrócić do trampek? Albo nabyć te Kelnji i już?

niedziela, 14 maja 2017

Dziewczyny, chyba nas wyDYM(N)ali!

Mimo, że nie liczyłam na żaden sukces - zresztą sukcesem było już dotarcie na metę - z niecierpliwością czekałam na ogłoszenie wyników. Tomek z Barbarą też przestępowali z nogi na nogę, bo wychodziło, że Barbara łapie się na podium w K-open, a Ania M. była pewna pierwszego miejsca w swojej kategorii.
W końcu ogłoszono wyniki i udekorowano uczestników TP-25. Ale tylko open oraz M-40. Nic to - pomyślałam - policzą, to wyniki kobiet ogłoszą za chwilę. W zasadzie byłam zainteresowana tylko informacją, czy w ogóle łapię się do klasyfikacji, bo zasada 30 minut po czasie była dość enigmatyczna i nie wiedziałam czy dotyczy wyłącznie TP-50, czy TP-25 też. Z regulaminu nic nie wynikało wprost i nikt nic nie wiedział, a organizatorzy byli tak zajęci, że opędzali się od wszelakich pytań.
Na ostateczne wyniki i dekorację TP-50 czekaliśmy kilka godzin. Najpierw czekaliśmy wszyscy, potem  najbardziej zainteresowana - czyli Barbara - wyszła z siebie, rzuciła wiązką słów plugawych i oddaliła się w stronę domu. Zabierając ze sobą część ekipy. W końcu nastąpiła dekoracja zwycięzców. Z niewiadomych powodów uhonorowano tylko dwie panie, a trzecią po długim czasie, samotnie, jakby półgębkiem.
Ja wciąż nie wiedziałam, czy zostałam sklasyfikowana, a o dekoracji kobiet w TP-25 chyba w ogóle zapomniano.
Ania M. cierpliwie (chwilami mniej, chwilami bardziej, ale raczej mniej) czekała na swoją kolej. Czekała, czekała i czekała tylko po to żeby dowiedzieć się, że nie przewidziano dekoracji kobiet, a jedynie kategorię open. Że szlag jasny jej nie trafił na miejscu, to cud. To znaczy trafił, ale przeżyła, tylko co to za życie.
A w regulaminie jak wół jest napisane:

TRASY: TP, TR
OPEN (wszyscy uczestnicy bez względu na płeć i wiek)
OPEN K (wszystkie kobiety bez względu na wiek)
K-40 (kobiety ur. 1977 i wcześniej) 
M-40 (mężczyźni ur. 1977 i wcześniej)

Open K to chyba  zastosowano tylko w pięćdziesiątkach, a przynajmniej ja nie zauważyłam gdzie indziej. Niby mnie to z moim wynikiem nie dotyczy (do tej pory nie wiem, czy jestem w ogóle sklasyfikowana), ale coś mam wrażenie drogie koleżanki, że nas koncertowo wydymano na tym Dymnie. Niby teraz jest odgórny trend, że kobieta to ma w domu siedzieć i dzieci rodzić, a nie zajmować się głupotami, ale nie myślałam, że organizatorzy aż tak przejmują się linią partii.
I niby zabawa była przednia, ale lekki niesmak zostaje:-(

Pierwsza ćwiartka

Wcale mnie tak znowu Tomek na tę 25-tkę nie musiał strasznie namawiać, jak mu się wydawało. Mentalnie byłam już gotowa, wiedziałam, że 25 km jestem w stanie przejść (nie przebiec), bo ostatecznie jakoś do mety dotarłam i na Nocnych Manewrach SKPB i na Czterech Porach Roku. Fakt - na mecie wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy, ale przeżyłam. Jedynym problemem było z kim iść. Samej to tak nie bardzo, bo nigdy nic nie wiadomo co się wydarzy na trasie, a Tomek - wiadomo - na 50-tkę woli. Okazało się, że Ania K. wybiera się na 25-tkę i wybłagałam, żeby mnie wzięła ze sobą. Podobno miała jakieś obawy, czy nadąży za mną, ale potraktowałam to jako żart, bo za mną nadążają wszyscy, a nawet wręcz.
Mimo, że mój start był o 10-tej, w bazie byliśmy już po siódmej, bo 50-tki startowały o ósmej. Dopilnowałam więc, żeby cała zaprzyjaźniona ekipa dobrze wystartowała, obfotografowałam ich i pomachałam ich oddalającym się plecom. W bazie nastała cisza. Organizatorzy widząc, że się nudzę zmusili mnie (dokładnie tak!) do pójścia na trino i w zasadzie to dobrze zrobili, bo potem miałam jak znalazł.

W końcu "nadejszła wiekopomna chwila" startu mojej oficjalnej pierwszej 25-tki. Mapa typu: płachta na byka na szczęście była w skali 1:25000, a nie (jak u Tomka) 1:50000. W końcu głupio byłoby iść na trasę niemal z atlasem. Namówiłam Anię żebyśmy przeanalizowały mapę i wyznaczyły trasę, bo tak jest bardziej profesjonalnie niż po prostu wziąć mapę i pójść. Ale w sumie jedyne co ustaliłyśmy, to że mokre punkty z dołu mapy zostawimy sobie na ewentualne potem, a zaczniemy iść w górę mapy. W sumie większość osób tak zrobiła. Część od razu puściła się biegiem, a część podobnie jak my, spokojnym marszem. Z nawyku zmierzyłam odległość i zaczęłam liczyć parokroki. Było to o tyle trudne, że już zapomniałam o istnieniu liczb większych niż trzysta, czterysta, bo w normalnych MnO nie używa się takich. W związku z tym i tak coś pokręciłam z liczeniem, ale nie przyznawałam się. Na szczęście teren był tak charakterystyczny, że trudno było się zgubić i nie znaleźć punktu. R, było nasze. Na D wyszłyśmy bezproblemowo azymutem. Pilnowanie azymutów było moim zadaniem, bo kompas Ani nadawał się jedynie do określenia gdzie jest północ - cała podziałka była zużyta i nieczytelna. PK P było za zakolem strumyka. Łudziłyśmy się, że da radę jakoś przeskoczyć, ale jakieś szerokie robią teraz te strumyki. Niektórzy przechodzili w bród, ale po co, jak można obejść. PK G chwilę szukałyśmy, bo tak prawdę mówiąc do mnie określenie "siodło" jakoś nie przemawia i w sumie nie wiedziałam czego szukam. Szukałyśmy więc (metodą czesania) lampionu, a nie miejsca charakterystycznego. W końcu Ania natrafiła na niego. Na PK S opracowałyśmy całą naukową koncepcję jak dojść, żeby po wyjściu na docelową ścieżkę wiedzieć, w której jej części się znajdujemy. Nie ma się co śmiać - to była dobra i dopracowana koncepcja i spełniła swoje zadanie. Po S zaatakowałyśmy PK 33. Na miejscu nie zgadzało się ani pół ścieżki, a właściwie to właśnie pół się zgadzało, a drugie pół było od czapy. Poszłyśmy tam gdzie stali ludzie i to był dobry ruch, bo już z daleka wołali, że to właśnie tam.
Do kolejnego punktu było w wuj daleko. Wykoncypowałyśmy, że azymutem lecimy na początek drogi w Ludwinowie (a potem już pestka) i - o dziwo - wyszłyśmy idealnie na początek drogi w Ludwinowie. Słowo "mulda" w kontekście lasu znowu mi nic nie mówiło, bo od razu w wyobraźni widziałam stok narciarski, ale jedyny lampion w okolicy był łatwy do znalezienia. Prawdę mówiąc brak stowarzyszy odbiera dużo uroku zabawie.
Miałyśmy zagwozdkę jak dojść do PK 47 sucha nogą, bo ewentualnie moczyć się planowałyśmy dopiero w drodze powrotnej.  Ruszyłyśmy drogami, wcale dużo nie nadkładając. Gdybyśmy nie spotkały Tomka i Barbary, którzy poradzili nam iść na skróty, a nie drogą, to w ogóle nie zobaczyłybyśmy wody. Oni oczywiście wykierowali nas na strumień. Z ich późniejszych opowieści (jak dla mnie) jasno wynikało, że specjalnie wyszukiwali mokre tereny żeby w nie wleźć. Widocznie tak lubią. Przy PK 47 kłębił się tłum pieszych i rowerzystów, bo to już w pobliżu Kuligowa i jedni byli w drodze do, inni już z miejsca odpoczynku i punktu żywieniowego. Do samego Kuligowa znowu długi przebieg drogą, bo nie odważyłyśmy się skracać przez teren z licznymi niebieskimi znaczkami. Na stop-czas dotarłyśmy jako jedne z ostatnich, obejrzałyśmy ostatnie trzy niedojrzałe banany, zjadły po drożdżówce, uzupełniły zapasy wody i już trzeba było iść dalej.
Czas skurczył się nam do niebezpiecznych rozmiarów, ale ostatecznie miałyśmy już cztery punkty potrzebne do sklasyfikowania - tak głosiła jakaś legenda krążąca wśród uczestników, że tyle wystarczy. Od razu uznałyśmy więc, że PK 46 i 51 nie są nam absolutnie do niczego potrzebne i ruszyłyśmy na 23. Asfaltem. Bardzo twardym asfaltem. Czułam jak podeszwy stóp palą mnie żywym ogniem przy każdym kroku i oczami wyobraźni widziałam już jak cała skóra mi odpada i zostaje żywe mięso. Brrr... Honor nie pozwalał nam łapać okazji, mimo, że takie fajne motory z przyczepkami jechały od samego skansenu.
PK 23 wydawał się łatwy. Ustawiłam azymut, zaczęłam liczyć odległość i wyrwałam do przodu (mimo nóg!). Zwiodły mnie osoby idące drogą i jakoś zwątpiłam w swoje wyliczenia i też zeszłam na drogę. Oczywiście od razu pogubiłam się w azymutach i odległościach i całe nasze poszukiwania szlag trafił. Miotałyśmy się bezładnie po lesie, co chwila natykając się na innych uczestników, którzy też jeszcze nic nie znaleźli.  W końcu miałyśmy dość, czasu coraz mniej i poddałyśmy się. W ogóle nasze morale poszło w krzaki i postanowiłyśmy już tylko lecieć na metę, chyba że po drodze jakiś punkt się na nas rzuci. Ze zmęczenia w ogóle pogubiłyśmy się w ścieżkach i drogach i nie wiedziałyśmy, czy jesteśmy na tej co myślimy, że jesteśmy, czy w ogóle całkiem gdzie indziej. Jedno było tylko pewne - trzeba iść na wschód. No to szłyśmy. Miałam już tak zmęczone nogi, że chętnie bym pobiegła, żeby teraz inne mięśnie popracowały, ale ponieważ Ania nie biega, więc powstrzymałam się. Kiedy doszłyśmy do jeziorka, w końcu wiedziałyśmy gdzie jesteśmy. Między jeziorkiem a metą były jeszcze punkty F i U. Niestety - brakowało nam czasu żeby ich szukać.  Wiedziałyśmy, że w podstawowym limicie się nie zmieścimy, ale legenda miejska mówiła o jakichś trzydziestu dopuszczalnych minutach spóźnienia. Co prawda nie wiedziałyśmy czy dotyczy to także naszej trasy, ale miałyśmy nadzieję, że tak. Mimo dopingu na ostatnich metrach, do mety dokroczyłyśmy dostojnie i statecznie, bo minuta w tę czy w tamtą w naszej sytuacji nie robiła różnicy.

Tomek już był w bazie i kończył jeść obiad. Rzuciłam się i ja na jedzenie, nawet nie myjąc się i nie przebierając do obiadu, ale ostatecznie arystokratką nie jestem. A potem to już tylko siedziałam i cierpiałam sobie cichutko. Stopy co prawda nie odpadły mi po zdjęciu skarpetek (a byłam pewna, że tak się stanie), nawet bąbli nie miałam, ale ból przy każdym kroku był straszny.

A potem czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy na wyniki, ale o tym czekaniu należy się osobny wpis.