piątek, 26 marca 2021

GPS-O za progiem

Michał to jednak dobry kolega. Jak on wyszedł naprzeciw moim biegackim potrzebom, no jak on wyszedł. We wtorek zrobił mi zawody niemal pod progiem. Nigdzie nie musiałam dojeżdżać, wystarczyło wstać, ubrać się, przebiec kawałek i już. Co prawda jak dobiegłam na start, to już byłam zmęczona, ale zanim Michał dojechał, zdążyłam dojść do siebie.
Startować mieliśmy spod karmnika, co to go nigdy nie mogę znaleźć, więc żeby się nie wygłupić we własnym lesie, od razu ruszyłam za Krzyśkiem, że niby tak samo wyszło. Jeszcze zanim doszłam na miejsce, mój telefon odpipał start, a ja taka nieprzygotowana byłam - ani zegarek nie uruchomiony, ani psychicznie się jeszcze nie nastawiłam. Ale ogarnęłam się szybciutko i pobiegłam. Wiedziałam gdzie jest pierwszy punkt, więc leciałam sobie na luzie. W okolicach dwójki raczej nigdy ne bywałam (a przynajmniej świadomie, bo Tomek twierdzi, że raz mnie tam zawlókł przy okazji zbierania lampionów po Niepoślipce). Szłam więc sobie na azymut, wydawało mi się, że już, ale wstążeczki nie było (bo biegaliśmy nie na lampionach tylko wstążkach), nic nie pipało, wiec stanęłam skonsternowana. Kawałek wróciłam sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyłam, ale nie. Ruszyłam więc dalej. Ufff, dalej pipnęło. 
Trójka niby znajoma, ale od tej strony to tam raczej nie chodziłam. Mimo to znalazła się bez problemu. Czwórka i piątka to droga przez mękę. Zupełnie zapomniałam, że nas las jest dość zakrzaczony i zajeżyniony i nie ubrałam się odpowiednio - zamiast kolcoodpornych spodni ubrałam właśnie takie czepliwe i swoje musiałam odcierpieć. Chwilami miałam wręcz wrażenie, że ciągnie się za mną krwawy ślad.
Szóstka i siódemka na znanym terenie, to i weszły bezproblemowo, za to skończyły się jeżyny a zaczęły bruzdy i to takie konkretne. Szłam ostrożnie, ale chwilami mnie ponosiło i przeskakiwałam z jednej na drugą. Cały czas z duszą na ramieniu, że znowu urwę nogę. Ale nie, jakoś się udało. Przed samą ósemką ciut mnie zniosło, ale wypatrzyłam czerwony kawałek wstążki z daleka.
Dziewiątka - wiedziałam gdzie jest, ale dojście do niej dość trudne, bo las brzydki, nie do biegania. Do dziesiątki rozsądniej było biec drogą, ale czy ja jestem cienias, żeby biegać drogami? Oczywiście, że przedzierałam się na azymut. Dobra, potem tego żałowałam, ale na śladzie fajnie wygląda.
W drodze na jedenastkę natknęłam się na punkt stowarzyszony, ale byłam czujna odległościowo i poszłam dalej ledwo zaszczycając go spojrzeniem. Nie dałam się nabrać. Między jedenastką a drogą rozciągało się rozlewisko nie do przejścia suchą stopą. Samo zmoczenie się to nic, w końcu do domu blisko, nie byłam tylko pewna jak głęboko się zanurzę - po kostki, po kolana, po pas, po szyję? Obchodząc co bardziej podejrzane miejsca, udało się przejść nie mocząc nawet kostek.
Dalsza część trasy znowu prowadziła przez znane tereny i po nieco lepszym podłożu, więc luzik. Przed metą czekał Tomek, który nie biegał (bo kostka), ale przyszedł chociaż popatrzyć. Dzięki temu mam fotkę z mety.

Można wyłączyć zegarek.

Takie bieganie bez tracenia czasu na dojazdy to ja rozumiem. Żeby tylko ten nasz las był ciut przyjaźniejszy dla azymutowców.  A tak wygląda ślad:



środa, 24 marca 2021

Pieszy ZAW-OR

Taka byłam ostatnio zabiegana, że na ZAW-OR postanowiłam zapisać się na trasę marszową, a nie biegową, szczególnie, że Agata twardo obstawała przy marszach. Co prawda trochę obawiałam się, czy poradzę sobie z mapą, bo wiadomo jakie one są na marszach, więc na wszelki wypadek wybrałyśmy kategorię TP. No, może i trochę obciachowo, ale co tam. 

 
Ekipa gotowa do działań.
 
Ponieważ start tras marszowych trochę się opóźniał, więc najpierw wystartowałyśmy Tomka, a dopiero po chwili ruszyłyśmy na naszą trasę. Okazało się, że co prawda są dwa etapy, ale oba na jednej mapie, do robienia synchronicznie. Oż w mordę! 
Pierwszym sukcesem było znalezienie startu w terenie, no bo nie jest tak, jak na biegach, oznaczony lampionem. Punkt pierwszy był łatwy, a potem zaczęły się schody. Ruszyłyśmy do PK B wypatrując przecinki przy której miał stać, ale ponieważ mapa była z okresu paleozoiku, więc oczywiście w terenie niewiele się zgadzało. Ekipy przed nami brały punkt z krzaków po lewej, więc i my postąpiłyśmy podobnie. C miało być przy kolejnej przecince, ale i tej przecinki nigdzie nie było. Kiedyś była, potem się zmyła. Znowu wlazłyśmy tam, gdzie kręcili się ludzie i podbiłyśmy pierwszy napotkany lampion. Po chwili znalazłyśmy kolejny i żeby wprowadzić jakieś urozmaicenie, zrobiłyśmy przebitkę.
Ponieważ musiałyśmy robić dwa etapy jednocześnie, postanowiłyśmy najpierw załatwić punkty położone najbardziej na zachód, które zaliczały się tylko do etapu pierwszego. Nie zauważyłyśmy, że obszar z PK C już pokrywa się z drugim etapem i druga mapa bardzo by nam pomogła w jego odnalezieniu. Trudno, jak ktoś mało bystry, to tak jest.
Z punktu D na E odruchowo ruszyłam na azymut, wprost na gęsty młodnik. Agata stanowczo oprotestowała ten pomysł i w końcu zeszłyśmy do drogi. Cóż, chyba miała rację, bo młodnik kawałek się ciągnął, a od drugiej strony wisiała tabliczka z zakazem wstępu:-).

 
PK D (chyba).
 
W drodze na PK 8 i PK J spotkałyśmy kulawego Tomka, który rączo pognał w las, zostawiając nas daleko w tyle. PK J za nic nie mogłyśmy znaleźć. Oprócz nas i inne ekipy błąkały się po lesie, spotkałyśmy Sylwię z Krzyśkiem, ale nawet wspólnymi siłami nic nie wyczesaliśmy. W końcu podbiłyśmy jakiś punkt biegowy, wiszący co prawda za daleko, ale jedyny jaki był w okolicy. W sumie to powinnyśmy wpisać BPK.
Przed siódemką od zejścia na złą drogę uratowała nas Agata, zresztą prawdę mówiąc, bez niej już wcześniej kilkakrotnie bym się zgubiła. No, chyba że poleciałabym na azymut:-)
K i 6 znalazłyśmy bez problemu, ale przedarcie się do nich przez leżące pod nogami gałęzie nie było łatwe. L chwilkę szukałyśmy, bo znowu nie zgadzał się przebieg przecinek. 40 lat temu musiało to  wyglądać trochę inaczej.
 
W drodze na PK 5
 
Z punktami drugiego etapu, umieszczonymi na mapie biegowej, zasadniczo szło nam dużo lepiej, bo z tymi prehistorycznymi to już różnie było. Ze śladu GPS wynika, że N wzięłyśmy za daleko, chociaż dam sobie głowę uciąć, że wcześniej nie było lampionu. No, chyba że tak skitrany...
PK 1, O, P i R były łatwe, a w drodze na dwójkę zorientowałyśmy się, że w pierwszym etapie mamy punkt nadmiarowy. Cóż, za liczenie punktów była odpowiedzialna Agata, więc jak by to powiedzieć. Wybrnęłyśmy wykorzystując nie najlepsze przepisy InO, czyli zrobiłyśmy zmianę punktu R. Zawsze to zmiana mniej kosztuje niż mylniak:-) Jak sędzia zawodów to czyta, to niech postąpi jak chce:-)
Na dwójkę i trójkę szłyśmy już bez żadnej przyjemności, bo obie miałyśmy dosyć - byłyśmy zmarznięte i głodne i jedyne czego chciałyśmy, to wrócić do domu. Pewnie dlatego widząc pierwszy lampion po drodze, wbiłyśmy go jako dwójkę, nie patrząc na mapie, że powinien stać bardziej na zachód. Po trójce postanowiłyśmy wracać, olewając dziewiątkę i dziesiątkę. Przynajmniej taka była pierwsza wersja. Ponieważ jednak i tak przechodziłyśmy już blisko nich, więc w końcu skusiłyśmy się i odbiły nieco w bok. Przy okazji usiłowałyśmy ustalić położenie punktu C z pierwszego etapu i wyszło nam, że nadal nie wiemy, czy wbiłyśmy dobry, czy całkiem od czapy. Ale w sumie nie miało to większego znaczenia. W drodze na metę jeszcze obliczyłam azymut z zadania, ale tak na oko, bo nie miałyśmy linijki, a nie przyszło mi do głowy żeby posłużyć się drugą podkładką do narysowania linii. Jak to jednak człowiek odwykł od marszów.
 
Meta!
Na mecie od bardzo dawna czekał Tomek, bo jednak nasz spacerek trwał strasznie długo. O dziwo, zmieściłyśmy się w limicie podstawowym, choć niewiele brakowało do przekroczenia. Ciekawa jestem wyników, jak się będą miały do naszych przewidywać.
A tak wyglądała podwójna mapa:

wtorek, 23 marca 2021

ZAW-ORowe dożynki

Nie dość mi było sobotniego biegania na treningu UNTS (tak, trasa D jak długa, razem z korytarzem /polecam – niezapomniane przeżycie gdy się wyleci z korytarza/ prawie 19 km, aż niecierpliwy organizator zajumał mi trochę lampionów), więc postanowiłem się dobiegać na ZAW-OR-ze. Jakoś marsze mnie ostatnio nie kręcą: TP za łatwe, TU nie wypada, a TZ to często nie sprawia radochy, bo za dużo trzeba się domyślać… 

Którą mapę wybrać? Oczywiście D!

Oczywiście znowu trasa D jak dożynki;-)
Najpierw trzeba było znaleźć start. Jak wszyscy skierowałem się ku widocznemu lampionowi z niewielkim napisem „finisz”. Dopiero potem dojrzałem na mapie, że start jest ciut obok. 

Napis START idealnie nadaje się na tło selfie...

Wystartowała mnie Renata i ruszyłem w zadymkę. 

I pobiegłem...

Śnieżną zadymkę i teren oznaczony na mapie ciemnozielonym kolorem. Młodnik niedawno przecięty i nieoczyszczony. Bieganie zamieniło się w kicanie, kluczenie, skakanie i inne takie. Wreszcie wykicałem z tego terenu i zacząłem wspinać się na wydmę. Z oddali ciut po lewej świecił lampion, więc odruchowo skorygowałem kierunek. Dotarłszy na szczyt zorientowałem się, że niestety świecił lampion płaski;-( Popatrzyłem na mapę – mój powinien być na kopczyku na drugim zboczu wydmy. Nawet jakieś zielone widzę, więc gdzieś tam w lewo bardziej… ale nie, tam kończą się kopczyki. Wracam. O, coś jest. Podbiegam, sprawdzam kod i konsternacja. Ma być 32, a jest 31! Chwila wpatrywania się w papier i zostaje jedyna logiczna decyzja:  sprawdzać na południe. JEST. I kod właściwy. Ale co się naszukałem, to moje! 

Dwójkę trochę przebiegłem, bo był stowarzyszony grzbiecik, ale i tak poszło lepiej niż na jedynkę. Za to trójka już poszła całkiem ładnie, czwórka sprawnie (kogoś tam wyprzedziłem biegnąć na kreskę), a przed piątką zatrzymały mnie gałęzie i młode drzewka z czyszczenia lasu, ze zbyt dużego zagęszczenia drzew, które ostatnio leśnicy ćwiczą zawzięcie w podwarszawskich lasach. Ruszyłem w kierunku piątki, w dół, ostrożnie lawirując pomiędzy leżącymi gałęziami. Już widziałem drogę, za którą teren się poprawiał, jeszcze jeden skok i… trzask. Nie to nie gałąź. To był trzask z mojej prawej kostki! Złapałem się jakiegoś pnia i stanąłem zastanawiając się czy mam jeszcze nogę, czy została te dwa metry z tyłu. Rzut oka – noga się trzyma. Raczej boli. No, dobrze boli! Ale wiem, że skręcenia bolą, ale potem przechodzą (do czasu gdy opuchlizna zacznie boleć). Musiałem wyglądać niewyraźnie, bo dwie osoby przebiegając obok mnie przystawały i pytały się, czy nie potrzebuję pomocy. Jak na razie noga nie odpadła, ustać się na niej dawało (sprawdziłem), a ból powoli słabł, więc podziękowałem za pomoc.

Po 5-ciu punktach głupio wracać, więc po kilku minutach ruszyłem dalej. Ostrożnym spacerkiem. Może i lepiej, bo szóstka była ukryta aż miło. Tak, że lekko przeszedłem, ale w miarę szybko zorientowałem się gdzie jej szukać. Na ósemkę już spróbowałem truchtać. Dawało się po równej drodze i twardym podłożu. Dlatego do PK 9, 10, 11 trochę naokoło, drogami, by znowu nie przedzierać się przez te leżące gałęzie. W drodze na PK 12 doganiam Renatę z Agatą i robimy sobie selfika na trasie;-) 

Koło 14-stki przeganiała mnie gromada ścigantów z Marcinem na czele. Poczułem zew współzawodnictwa i próbowałem biec za Marcinem. Ale co z tego, skoro mistrz przeoczył lampion i pobiegł dalej? Wprawdzie zawrócił, ale chyba spod następnego PK;-) 

Nie zawsze należy biegać za Mistrzem... (fot. K.Galicz)

Dalej trzymając się ścieżek na ile można było i omijając nierówności, zaliczałem kolejne punkty. Na dobiegu do mety nawet ścigałem się z jakimiś zawodnikami z trasy C. Grunt, że udało się zaliczyć całą trasę, ale z czasem „spacerowym”, choć i tak nie byłem wcale taki ostatni;-) 

Pierwotnie miałem w planach spacer z resztą rodziny na drugim etapie TP, ale jak się okazało, TP etap pierwszy i drugi miały synchroniczne, a ja z moją kostką średnio nadawałem się do spacerów - zaliczyłem więc długie oczekiwanie w aucie. Na szczęście w nagrodę za dotarcie do mety dostaliśmy czekoladę z Wedlowskich zapasów, która pozwoliła smacznie wypełnić czas oczekiwania na Agatę z Renatą;-) 

Produkt ratujący życie...

 


poniedziałek, 22 marca 2021

Dzienny trening UNTS w Czarnowcu

Do sobotniego treningu UNTS-u podchodziłam jak pies do jeża, bo po środowym wciąż byłam jeszcze zdegustowana i zła. Na wszelki wypadek zapisałam się na najkrótszą trasę, żeby w razie czego krócej się stresować. Tomek oczywiście wybrał najdłuższą. 
Kiedy ruszając spod domu włączyliśmy nawigację, ze zdziwieniem zauważyliśmy, że do celu mamy 70 km i godzinę drogi. 70 km żeby chwilę pobiegać??? Serio?? Pogięło ich? A przecież miało być za Otwockiem. No, w sumie było, tylko to "za" miało spory rozmiar. Gdybym się wcześniej zorientowała, że to tak daleko, to pewnie zostałabym w domu, a pobiegała sobie w lesie za płotem. No, ale skoro już siedziałam w samochodzie... Po drodze z Wesołej zgarnęliśmy Przemka i pojechaliśmy.

Już na miejscu.

Bałam się, że organizatorzy znowu nie rozwieszą lampionów, tylko powtykają w ziemię jakieś patyczki, których nie będę umiała znaleźć, ale tym razem stanęli na wysokości zadania. Uspokojona, po znalezieniu nijak nie oznaczonego startu, ruszyłam w las.

Pierwsze kroki na trasie.
 
Do jedynki nie miałam zacięcia biec na azymut, bo jakoś nie. Zaplanowałam sobie pobiec drogą, skręcić w trzecią ścieżkę w lewo i raz dwa znaleźć dołek. Proste - prawda? Też mi się tak wydawało do momentu, kiedy pojawiły się wątpliwości - czy to przerzedzenie drzew to ścieżka, czy tylko tak rosną daleko od siebie? Czy już powinnam skręcić, czy jeszcze kawałek prosto? Drogą biegło się wygodnie, więc nigdzie nie skręcałam i pewnie dobiegłabym do końca mapy gdyby nie młodnik, który ukazał się przede mną. Taki sam miałam na mapie. Oooo, czyżbym była już przy dwójce? Nie pozostało nic innego jak sprawdzić. No i faktycznie, kiedy poszłam kawałek w lewo już z daleka zobaczyłam lampion. Troszkę rozczarował mnie brak numerku przy lampionie, bo na mapie były, ale i tak nie miałam wątpliwości gdzie jestem.
No dobra, dwójkę już mam, to może warto by i jedynkę zebrać? Najwyraźniej z przeznaczeniem nie ma co walczyć - skoro pisane było mi lecieć na jedynkę azymutem, to żadne moje kombinacje z drogami nie pomogą. A że azymut od drugiej strony? Sama sobie jestem winna. W drodze na jedynkę spotykałam co chwilę kogoś biegnącego na dwójkę i niektórzy byli bardzo zaintrygowani  moimi odwrotnymi poczynaniami.

Po zaliczeniu jedynki oczywiście wróciłam na dwójkę.

Przy kolejnych punktach już nie wydziwiałam i korzystałam z kompasu jak Bóg przykazał, ale jeśli na azymucie była ścieżka, to oczywiście korzystałam z niej. Nie żyłowałam się z tempem i traktowałam pobyt w lesie raczej jako miły spacer niż trening.

Takie tam widoczki po drodze.
 
Przy siódemce poczułam już lekkie zmęczenie, więc na ósemkę pobiegłam drogą, żeby ominąć górkę i drobne plamy zieleni na mapie. 
Przy jedenastce coś nie pykło. Zniosło mnie w prawo i natrafiłam na lampion stowarzyszony, czyli z innej trasy. Ponieważ nie było numerków, to oczywiście o pomyłce dowiedziałam się dopiero w domu, analizując swój ślad. Rowek, z którego wzięłam punkt, bardziej przypominał kilka blisko położonych dołków, więc uznałam, że jestem we właściwym miejscu.

Było blisko...
 
Z dwunastką i trzynastką nie miałam problemów, choć oczywiście dwunastka wydała mi się ciut przesunięta. No, ale namierzałam się na nią nie z jedenastki, tylko jakiegoś innego punktu. Nawet na metę trafiłam od pierwszego kopa, bo na szczęście prowadziła do niej droga.

Cała trasa.
 
Ponieważ Tomek miał trasę prawie trzy razy dłuższą niż moja, więc jakoś musiałam zagospodarować sobie czas oczekiwania na jego powrót. Nie miałam innego wyboru jak tylko wrócić do lasu, bo siedzenie w samochodzie to żaden wybór.  Zrobiłam sobie dwu i półkilometrową pętelkę i poczułam się dostatecznie wybiegana. Tomka nie było, Przemka też. Porozciągałam się, napiłam, sto razy sprawdziłam, że internetów nie dowieźli do lasu i już nie miałam pomysłu co ze sobą zrobić. Siedziałam w samochodzie, marzłam, drzemałam i tak przez półtorej godziny. Na parkingu było coraz mniej samochodów, organizatorzy dawno pozbierali lampiony i też szykowali się do odjazdu, a chłopaków nie było. Już zaczęłam się zastanawiać, czy nie trzeba organizować ekipy poszukiwawczej, kiedy wreszcie pojawili się na horyzoncie - najpierw jeden, potem drugi. Oczywiście, pomimo braku lampionów, zaliczyli wszystkie "punkty", a że najwolniej ze wszystkich... Kto im zabroni? Przynajmniej im opłacało się jechać te 70 km w jedną stronę. Bo mi to nie bardzo.

piątek, 19 marca 2021

Trening UNTS w Lesie Lindego

No dobra, ochłonęłam to mogę coś napisać bez rzucania mięsem i obracania panienek nie najlżejszych obyczajów.
Trening odbył się we środę, czyli wiadomo, że musiał być wieczorem. A jeśli wieczorem, to musiało być ciemno. A jak ciemno, to... ciemno. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce startu nikt nic nie wiedział, a główny organizator był nie do odnalezienia. Chwilę łaziliśmy to tu, to tam szukając miejsca wydawania map, w końcu znalazł się i organizator i mapy. 
Start był w środku lasu i poszliśmy do niego specjalnie  przez PK 2, żeby zobaczyć jak wyglądają znaczniki, które miały być zamiast lampionów. Nooo, słabo wyglądały. Start był wspólny, a potem każdy pobiegł w inną stronę, swoim wariantem. Mój punkt pierwszy był nie do znalezienia, bo nie połączony kreseczką ze startem, a opis punktu nie dość, że kilometr od kółeczka, to jeszcze wypadł akurat na ścieżce i był niewidoczny. Całe szczęście, że obejrzałam mapę dużo wcześniej i wyłapałam ten niuans. Ruszyłam na azymut, który akurat wypadł w okropnych krzaczorach i już po kilkunastu krokach wypierniczyłam się, bo coś mnie złapało za nogę. Pozbierałam się jakoś i przedarłam się na punkt. 
Na dwójkę zamiast cofnąć się do ścieżki, ruszyłam dalej na azymut, jak to mam w zwyczaju. Azymut za nic nie chciał mi się zgodzić z moim wyobrażeniem gdzie jest dwójka, co to ją przed startem oglądaliśmy. Szłam więc parę kroków azymutem, parę kroków wg mojego "wydaje mi się" i tak na przemian. To się nie mogło dobrze skończyć. W pewnej chwili w ogóle już nie wiedziałam gdzie jestem. To znaczy tak ogólnie to jeszcze tak, tylko się nie mogłam uszczegółowić. Wylazłam więc na parking, gdzie mieliśmy zaparkowany samochód i stamtąd. już ścieżkami ruszyłam na dwójkę. 
Trójka litościwie była łatwa, bo stała w "mieście", ale zanim przedarłam się do cywilizacji, zaliczyłam drugą glebę. Czwórka i piątka poddały się bez walki. 
Do szóstki darłam na azymut, który to azymut przecinały mi miliony ścieżek i po chwili zupełnie pogubiłam się w ich liczeniu. Coś mi tam po drodze przy ziemi pobłyskiwało, ale ponieważ przy znacznikach nie było kodów ani nic, to i tak nie było jak sprawdzić czy to już mój punkt, czy jakiś inny. Powoli narastała we mnie furia. Zupełnie mi ta formuła treningu nie podpasowała i powoli dojrzewałam do rezygnacji z reszty trasy. Pewnie nawet bym tak zrobiła, ale akurat doszłam do miejsca, które udało mi się zidentyfikować na mapie. Oczywiście, byłam już kawałek za moją poszukiwaną szóstką. 
Siódemka świeciła do mnie z daleka, więc dałam jej szansę, a na ósemce poległam. Zniosło mnie z azymutu, pogubiłam się w liczeniu ścieżek, znowu coś mnie chwyciło za nogę i przygięło do ziemi i w końcu szlag mnie trafił. Nie będę szczegółowo przedstawiać toku mojego myślenia, bo takie słownictwo to mi nie przejdzie przez klawiaturę, w każdym razie ruszyłam w stronę najbliższej cywilizacji żeby opuścić ten koszmarny las. Rozdzierające mnie emocje musiały jednak znaleźć jakieś ujście, więc pędem ruszyłam przed siebie obrzeżem lasu (bo z samym lasem nie chciałam mieć nic wspólnego) i tak wyszło, że obiegłam go naokoło. Pewnie gdybym na końcówce nie spotkała Tomka, to pobiegłabym jeszcze raz, bo wcale mi nie ulżyło. Wyłącznie dzięki mojemu niezwykłemu opanowaniu Tomek uszedł z życiem, a był jedyną dostępną osobą, na której mogłam się wyżyć. No dobra, powiem prawdę - bez niego nie trafiłabym z powrotem do domu, bo ze mnie d... nie kierowca, a Warszawy nie znam. 
W każdym razie obiecałam sobie, że po ciemku na żaden taki zwydziwiany trening nie dam się namówić. W sobotę przekonam się, czy w przyszłości dam się namówić na UNTS-owy trening dzienny. Trzymajcie kciuki!

Las Lindego trafia na czarną listę:-)

środa, 17 marca 2021

Wyczerpujące pożegnanie z Dystansem.

No i skończył się mój ulubiony Dystans Stołeczny. Ale jeszcze na koniec organizatorzy pozwolili nam się wybiegać na zapas, bo trasy (w regule 1-man-relay) były przeraźliwie długie, chociaż biegaliśmy na niewielkim kawałku terenu.  Moja trasa miała nominalnie 7,9 km, Tomka ciut ponad 13 i nawet Agata na Maniacu miała ponad 5,5 km. Start masowy (kategoriami), z imienną mapą pod nogą i dla każdego różne warianty.  Cieszyłam się, że chociaż do pierwszego punktu można lecieć za wszystkimi, bo na ogół nie robi się rozbić wcześniej. No i po starcie trochę się zdziwiłam - część osób pobiegła w drogę w lewo, część w drogę prosto, a niewielka grupa prosto w las. 
 
Start.

 Jak łatwo się domyślić ochoczo dołączyłam do grupy przedzierającej się na azymut, bo przecież nie po to przyjechałam, żeby biegać po drogach. Oczywiście po chwili zostałam sama, bo wszyscy polecieli przodem, ale jeszcze przed punktem dogoniłam kilku maruderów. Do dwójki bohatersko przedarłam się przez młodnik, choć oczywiście było łatwiejsze dojście, podobnie do trójki darłam na azymut i chyba tylko dzięki temu odnalazłam ją w gęstwinie.
Początkowe punkty stały na ogromnych (jak dla mnie) górach, ale już od czwórki zrobiło się płasko i mogłam ciut przyspieszyć. Nawigacyjnie szło dobrze, bo jednak co azymut, to azymut. Przy jedenastym punkcie zorientowałam się, że nie włączyłam sobie zapisywania trasy. Całe szczęście, że nigdzie nie błądziłam, bo potem zawsze jestem ciekawa gdzież to mnie zaniosło. Jak na razie prawdopodobnie biegłam po kreskach lub przynajmniej równolegle do nich, w bliskiej odległości.
Przy siedemnastym punkcie - ostatnim z pierwszej mapy i startem na drugiej - spotkałam Kasię (a raczej bardziej zobaczyłam, niż spotkałam) i tak mnie to rozproszyło, że na jedynkę ruszyłam dokładnie w przeciwnym kierunku. W końcu zastanowiło mnie, że powinno być pod górę, a jest jakoś płasko. A tak się dobrze biegło... W przeciwną stronę nie dość, że się nie biegło, bo pod górę, to jeszcze przez gęstwinę, no bo co będę omijać. 
Dwójka na najwyższym wzniesieniu w okolicy, łatwa do znalezienia, ale ciężka z moją marną kondycją. Za to do trójki w dół i potem znowu płasko. Niestety, zmęczenie zaczęło dawać mi się we znaki i w końcu więcej szłam niż biegłam, a już gdzieś od dziewiątego punktu wręcz potykałam się o własne nogi. W końcu byłam już tak skupiona na utrzymaniu się w pionie, że na nawigacji było mi się coraz trudniej skoncentrować. Na jedenastce poległam. Nawet przeszłam blisko niej, ale lampionu nie zauważyłam i zaczęłam krążyć po okolicy. W końcu w akcie desperacji podeszłam drogą do dość odległego skrzyżowania, żeby namierzyć się z pewnego punktu i dopiero wtedy trafiłam. Tak zasadniczo było mi już i tak wszystko jedno czy znajdę, czy nie znajdę, najważniejsze było, żeby przeżyć. Na szczęście kolejne punkty udało się znaleźć bez większych problemów. Od piętnastki już się cieszyłam, że jeszcze tylko jeden punkt i meta, ale jak to mówią - nie chwal dnia przed zachodem słońca. Na szesnastkę za nic nie mogłam trafić. Jak pokazuje ślad, przeszłam blisko niej, no ale nie rzuciła mi się w oczy. Błąkałam się po lesie to tu, to tam, w nadziei, że albo się przypadkiem natknę, albo może ktoś przybiegnie i wskaże miejsce. Jak na złość nikogo nie było, bo pewnie większość dawno dotarła na metę. Ponieważ widziałam już drogę i zaparkowane samochody, zaczęłam brać pod uwagę opcję wyjścia na drogę, dojścia do mety i namierzenia się od niej, ale wydawało mi się to zbytnim obciachem. W sumie byłam w patowej sytuacji i wyglądało, że z lasu nigdy już nie wyjdę, jeśli chcę zachować twarz. W końcu podkradłam się tak trochę w okolice mety, ale bez wychodzenia z krzaków, namierzyłam się mniej więcej i wróciłam czesać. Miałam szczęście, że z naprzeciwka pojawiła się kilkuosobowa grupa i kierując się trochę kompasem, trochę ich kierunkiem marszu, w końcu trafiłam na tę felerną szesnastkę. Do mety w pierwszym porywie nawet próbowałam biec, ale szybko dałam sobie spokój, bo przecież ledwo trzymałam się na nogach. Ostatnie dwa metry podbiegłam, bo Andrew kręcił filmik, więc trzeba było się wykazać. Żeby nie to, to na metę chyba bym się wczołgała.

Dzięki za świetny filmik!

Ponieważ na pierwszej stronie mapy nic ciekawego się nie działo, to pokazuję tylko drugą.






poniedziałek, 15 marca 2021

Dystans Stołeczny - Finał

WesolInO w duecie.

WesolInO zatrzymało się w drodze na Zielonkę, przypuszczam, że z powodu czynnego poligonu ciągnącego się od Wesołej prawie pod nasz dom. Tym razem biegaliśmy więc w Lesie Sobieskiego. W sumie też blisko, tylko trochę inaczej. Tym razem wyjątkowo byliśmy bez Agaty, która wolała niedzielny Dystans Stołeczny, a dwie imprezy w weekend to dla niej nadmiar szczęścia.

Uszczuplona ekipa.

Moja trasa miała mieć tylko 13 punktów, ale aż 5,4 kilometra.  Ponieważ zawsze robię minimum kilometr wiecej, więc zapowiadało się niezłe bieganie. Jeszcze przed ruszeniem w trasę Tomek straszył mnie moim piątym punktem - dołkiem w środku gęstwiny, bez punktów charakterystycznych w okolicy. Nooo, faktycznie. Nie wyglądało to dobrze.

 
Start.
 
Do pierwszego punktu tylko kilka metrów dawało się pobiec drogą, potem trzeba było już przedzierać się przez krzaki. Las Sobieskiego pod tym względem nie jest najprzyjemniejszy, bo oprócz normalnego leśnego zakrzaczenia, łapie też za nogi jeżynami. Taki wredny! Na szczęście udało mi się wyjść idealnie na punkt i potraktowałam to jaki dobry prognostyk na resztę trasy.
Do dwójki trafiłabym bezproblemowo, bo biegłam przyklejona do kreski i dopiero tuż przed punktem coś mnie zwiodło w lewo. Tak, w lewo! Nie zawsze mam prawoskręty. Na szczęście z daleka zobaczyłam jakieś dziewczę znikające w dołku, więc zwróciłam się we właściwą stronę.
Na trójkę był już dłuższy przebieg, leciałam na azymut znowu niemal po prostej, tyle, że ta prosta biegła jakoś na lewo od kreski. Tym sposobem przebiegłam punkt i to nawet w dość bliskiej odległości. Szybko zorientowałam się, że jestem za daleko i zawróciłam. Znowu od porażki wyratowała mnie ta sama zawodniczka co poprzednio. Z jednej strony to fajnie, z drugiej coś czułam, że mamy zbliżone tempo i będziemy sobie deptać po piętach, a za tym nie przepadam. Do czwórki biegłyśmy różnymi wariantami, ale znowu spotkałyśmy się na punkcie. Zaczęła zawiązywać się między nami nić porozumienia i już uśmiechałyśmy się do siebie.Do piątki biegłyśmy drogą, ale moje tempo było trochę niższe i kiedy weszłam w las już jej nie zobaczyłam. Skupiłam się więc na mapie i kompasie, bo to przecież ten punkt, przed którym ostrzegał Tomek. Wyszłam idealnie na lampion. Mojej rywalki nigdzie nie było widać, założyłam więc, że pewnie jest już gdzieś dalej. Za piątką usłyszałam jakieś poruszenie w krzalach i nagle, kilka metrów przede mną przebiegło ogromne stado dzików. Małe warchlaczki były takie urocze, ale bynajmniej nie dążyłam do bliższej znajomości. Trochę mnie to spotkanie zdekoncentrowało i zamiast dalej lecieć po kresce, zaczęłam  odbijać w prawo. Znowu minęłam punkt, ale szybko zauważyłam błąd i zaczęłam wracać. Naprzeciwko pojawiła się nieodstępna koleżanka i nawet zawołała mnie do lampionu. Nie pamiętam czy od tego punktu, czy od któregoś następnego zaczęłyśmy biec razem, a nawet dokonałyśmy oficjalnej prezentacji. Przy okazji okazało się, że Monika była jedną z osób, które uprowadziły mój plecak i kurtkę na którymś treningu ZZK:-) 
Co dwie głowy to nie jedna, co dwie pary oczu, to nie jedna i w razie potrzeby czesania też w dwie osoby łatwiej. Na wszystkie kolejne punkty biegłyśmy jak po sznurku, raz jedna szybciej wypatrzyła lampion, raz druga, ale współpraca była wzorcowa:-) Przed trzynastką zaczęłam wymiękać. Kondycyjnie. Jednak Monika w bieganiu jest ciut silniejsza i w końcu zostałam w tyle, zachęcając ją żeby leciała w swoim tempie. Na mecie, ku mojemu zdziwieniu okazało się, że mam minimalnie lepszy czas od niej. Musiała zaliczyć jakąś wpadkę na samym początku trasy. Gdybym jednak nie miała motywacji w jej osobie, na pewno biegłabym dużo wolniej. Jeszcze bardziej zdziwiłam się kiedy zobaczyłam wyniki. Zajęłam trzecie miejsce! No dobra, konkurencji było mało, ale zawszeć co podium, to podium. Zwłaszcza, że w moim przypadku to przecież ewenement przyrodniczy:-)

Nasz duet na mecie.
 
Na metę dobiegłam ledwo żywa i zanim poszłam się sczytywać, musiałam chwilę posiedzieć, bo aż było mi niedobrze z wysiłku. A znowuż nie zależało mi, żeby tak dosłownie dać z siebie wszystko:-) Do powrotu Tomka zdążyłam ochłonąć, a on ze swojej trasy wrócił średnio zadowolony, bo zaliczył dwie wpadki. Bywa i tak.
A tak ładnie po kreskach biegałam:


czwartek, 11 marca 2021

GPS-O, a indeks dzieł zakazanych.

GPS-O wyskoczył tak z głupia frant w środku tygodnia i dałam się zapisać chyba tylko z zaskoczenia. Bałam się biegania po zmroku, ale okazało się, że jest opcja wystartowania już koło szesnastej, więc nie czekając na powrót Tomka z pracy, pojechałam do Międzylesia. Miałam to szczęście, że impreza odbywała się tam, gdzie potrafię dojechać:-)
Zanim dopchałam się do organizatora i zanim udało się pokonać wszystkie trudności techniczne, zrobiło się już dość późno, ale wciąż miałam szansę dobiec na metę za dnia. Na wszelki wypadek jednak do kieszeni wsunęłam czołówkę.
Najpierw nie chciał mi się odbić start. Krążyłam dookoła czekając na pipnięcie, a w tym czasie inni biegli już w las. W końcu wróciłam do organizatora i Michał coś tam pogrzebał mi w telefonie. Zadziałało.
Jakoś nie mogłam ogarnąć w która ścieżkę mam wbiec, wiec pobiegłam tak jak moi poprzednicy, a ponieważ przed sobą widziałam plecy Marcina, więc patrzyłam gdzie się kieruje. W końcu dopasowałam rzeczywistość do mapy i plecy mogłam sobie odpuścić.
Z dwójki na trójkę musieliśmy przebiec koło startu/mety, co niektórym powodowało zakończenie biegu przez aplikację, mi na szczęście telefon w ogóle nie chciał pikać i olał metę. Jedyne co, to zdziwiłam się na tak poprowadzoną trasę. Do trójki planowałam biec ścieżką i nawet zaczęłam, ale po kilkunastu metrach ścieżka zanikła, więc przedzierałam się na azymut. Punkt miał stać na skrzyżowaniu na drugiej poprzecznej drodze. Dotarłam do drugiej poprzecznej, jeszcze z daleka zobaczyłam odbiegającą Hanię i zaczęłam szukać słupka. Ani w prawo, ani w lewo nie było. Z lekka się zirytowałam, szczególnie, że dłonie przymarzały mi do kompasu, a stojąc w miejscu nie mogłam się rozgrzać. Postanowiłam zejść na południe do drogi i albo wrócić na metę i olać zabawę, albo powalczyć w zależności, czy będzie się od czego namierzyć. Biegłam w jakimś dziwnym kierunku, nic się nie zgadzało i znowu w oddali zobaczyłam Hanię. Postanowiłam jeszcze sprawdzić gdzie tym razem była i o dziwo, włażąc w kolejną ścieżkę natknęłam się na punkt. A miał być na drugiej, a nie trzeciej ścieżce. Niby na mapie były fragmenty tej pośredniej ścieżki, ale mapa a rzeczywistość to były dwie zupełnie różne rzeczy. Kręciłam się koło słupka czekając na pipnięcie aplikacji, ale gdzie tam. Musiałam wymusić podbicie punktu. Cała zabawa z trójką zajęła mi 12 minut!
Czwórkę znalazłam bez trudu, bo dobieg tylko drogami, podobnie do piątki i tylko końcówka na azymut. Z tym azymutem to też był problem, bo na mapie nie było ani jednego południka. Nic, zero, null. Założyłam, że mapa jest zorientowana i co chwilę składałam kartkę, żeby odmierzać się od jej równego brzegu. Azymut wychodził taki z lekka przybliżony i nigdy nie było wiadomo gdzie się dojdzie. Między drogą a piątką teren się nie zgadzał, bo w naturze widziałam okazały, gęsty młodnik, a na mapie przebieżny las. Na szczęście pamiętałam to miejsce z innych zawodów, więc piątkę udało się znaleźć. I czwórkę i piątkę musiałam podbijać ręcznie, bo nie pipało samo z siebie. I takie to ułatwienie z tą aplikacją.
Do szóstki teoretycznie prowadziła ścieżka, ale w praktyce wcale jej nie było i tylko gdzieniegdzie drzewa rosły w większych odstępach od siebie. Znowu posiłkowałam się kompasem i jakoś się udało.
Siódemka wkurzyła mnie na maksa. Miała stać na końcu trzeciej poprzecznej ścieżki, ale mimo, że szłam zgodnie z kompasem, udało się namierzyć tylko pierwszą ścieżkę, drugiej i trzeciej już nie było. Nie było w realu, bo na mapie widniały jak byk. Byłam pewna, że właściwe miejsce już minęłam, więc zeszłam do drogi i znowu pojawiła się myśl o powrocie na metę. Ruszyłam w jej kierunku. W jednym miejscu las wydał mi się jakby rzadszy, więc stwierdziłam, że zgodnie ze standardem mapy może to być ścieżka i postanowiłam sprawdzić. Faktycznie - była i punkt też się znalazł. Byłam już tak zniesmaczona niedokładną mapą, że myśl o powrocie na metę wcale mi nie przeszła. Postanowiłam jednak ćwiczyć się w cnocie cierpliwości, opanowania i hamowania wściekłości. Z najwyższą niechęcią ruszyłam więc w stronę ósemki. Szansa na jej znalezienie była spora, bo miała stać przy drodze. Faktycznie, obyło się bez problemów, pominąwszy fakt, że nie chciała się samoczynnie podbić. Do dziewiątki nawet nie próbowałam skracać na azymut, bo na mapie było trochę zielonego, a biorąc pod uwagę jak mapa kłamie, mogła być tam istna dżungla. Obiegłam ścieżkami, które wyjątkowo były widoczne w terenie.
Dziesiątkę pamiętałam z poprzednich kilku zawodów i wiedziałam, że jest źle na mapie oznaczona. Wiedza ta bynajmniej nie ułatwiła mi jej odnalezienia, a kiedy wreszcie natknęłam się na słupek i usiłowałam ręcznie wymusić podbicie, to dowiedziałam się, że jestem za daleko od właściwego miejsca. Super. Odeszłam więc kilkanaście kroków w stronę drogi i w końcu dostałam pozwolenie na podbicie.
Jedenastka była daleko, a biegło się do niej drogą i nic nie trzeba było nawigować. Taki trochę bezsensowny przebieg nic nie wnoszący do zabawy. Chyba autorowi trasy pod koniec już wyczerpała się koncepcja. Po drodze spotkałam Tomka, który był gdzieś na początku swojej trasy i czekała go nocna przeprawa z tą dziwną mapą. Jedenastka, a potem meta oczywiście nie chciały pipnąć, ale przyjęłam to już za standard.
Udało się pokonać całą trasę przed zapadnięciem zmroku, a latarka służyła jedynie jako obciążnik kieszeni. I dobrze.
Już po biegu skojarzyłam, że z mapą na której biegaliśmy zawsze były jakieś problemy. Nie zgadzają się ścieżki, położenie niektórych punktów, a dołki to zupełna abstrakcja. Doły, z których wystaje mi czubek głowy na mapie znaczone są jako v, a ich ilość ma się nijak do rzeczywistości. Uważam, że ta przeklęta mapa w ogóle powinna być obłożona anatemą i znaleźć się na indeksie dzieł zakazanych, a organizatorzy, którzy ośmielą się jej użyć powinni być paleni na stosie.
W sumie jedyną (jak dla mnie oczywiście) zaletą zawodów był fakt, że się odbyły i spaliłam trochę kalorii. Doceniam też pracę Michała, bo przygotowanie zawodów to nie jest jak pstrykniecie palcami i już, tylko poświęcony czas i praca. 



wtorek, 9 marca 2021

Pożegnanie z ZZK

Nie byłam pewna czy po Prymulku Tomek będzie w stanie jechać na ostatnie ZZK, bo w nocy spał na baczność, żeby go skurcze nie łapały. O dziwo, wstał w całkiem niezłej formie i pojechaliśmy do Choszczówki. Szkoda, że nie byłam na sobotnim Dystansie Stołecznym, bo miałabym teren na świeżo obcykany, ale trudno.
Zaparkowaliśmy między startem a meta, Tomek szybko pobrał mapy i mogliśmy ruszać.

 
Start spod linii wysokiego napięcia.

Podbiłam start, ruszyłam i od razu zatrzymała mnie ściana lasu. Jak by nie kombinował, wszędzie było gęsto, więc wdarłam się na wprost, jak wskazywał azymut. Na szczęście punkt był blisko, a gęstwina kończyła się na nim. Tomek biegnący na swoja jedynkę zdążył uchwycić mnie w obiektywie kiedy odbiegałam już od lampionu.

 
PK 1

Jak już zaczęłam tym azymutem, tak dalej trzymałam się tej sprawdzonej metody, dzięki czemu z punktu na punkt leciałam po kreskach i jedyne co mnie wstrzymywało przed wygraniem tych zawodów to wydma, która skutecznie zaniżała moje tempo do truchtu, marszu, a chwilami wręcz pełzania.
W międzyczasie dogoniłam Beatkę i Konrada, którzy startowali tuż przede mną i o ile Becia zaliczała trasę w trybie spacerowym, to Konrad utrzymywał tempo zbliżone do mojego i wciąż wchodziliśmy sobie w drogę. To jedno było pierwsze na kolejnym punkcie, to drugie. Nie przepadam za takimi tandemami, alei uciec się nie dało, a specjalnie zostawać w tyle też nie chciałam. Gdzieś koło szóstki udało mi się go zgubić, więc starałam się przyspieszyć, żeby zniknąć z horyzontu.
PK 10 bardzo mnie rozczarował, bo spodziewałam się jakiegoś urokliwego oczka wodnego, a zastałam dziurę pełną błota i brudnej wody. No i tak byłam tym zdegustowana, że aż rzuciło mi się na mózg i zamiast jak cywilizowany człowiek pobiec na kolejny punkt wygodną droga, to ja władowałam się w las z wycinką, gdzie trup ścielił się gęsto tuż pod moje nogi. Cóż, honor nie pozwolił mi się wycofać do drogi i brnęłam dalej. Tam, gdzie zrobiło się już przyjaźniej pod nogami, postanowiłam jednak pobiec drogą. Ot, taki mały bunt przeciw rzeczywistości. A jedenastki nie mogłam znaleźć. Tuż przed punktem z nieznanych powodów nagięłam w prawo, doszłam do rowu, zawróciłam i... w oddali zobaczyłam Konrada. Dopadł mnie, ale przy okazji wskazał miejsce ukrycia lampionu.

 
PK 10 i 11

Kolejne punkty nie przyniosły żadnych niespodzianek, znowu "ścigałam" się z Konradem, a na ostatniej prostej wykrzesałam z siebie resztkę sił, żeby chociaż dobieg do mety mieć szybki. W sumie pomogło, bo nie jestem taka całkiem ostatnia w wynikach:-)

  
Po biegu.

W tym wszystkim tylko jednego żal - to był ostatni ZZK w tym sezonie. Szkoda.

poniedziałek, 8 marca 2021

WesolInO na rolkostradzie.

Kurde, Igor chyba na serio planuje finał WesolInO w moim ogródku, bo w sobotę znowu znacząco przybliżył się do mojego domu. No, ale przynajmniej miałam blisko. Tym razem pojechałyśmy tylko z Agatą, bo Tomek pojechał upodlić się na Prymulkę. Ja uznałam, że 50 km to jednak za dużo po tej pandemicznej przerwie i wybrałam dystans dziesięć razy krótszy. Start zawodów był przewidziany w bardzo fajnym miejscu - na rolkostradzie.

 Dotarłyśmy do biura zawodów.

Jeszcze włączyć zegarek i można startować.
 
Na jedynkę przedzierałyśmy się razem z Agatą, bo miałyśmy wspólny punkt. Lekko ośnieżone i przymrożone gałązki roślin tworzyły iście bajkowy krajobraz. Nic więc dziwnego, że przy punkcie czaił się w krzakach fotograf i uwieczniał kolejnych zawodników w tej pięknej scenerii.

 
Silne Studio - dzięki za piękną fotkę!
 
Z Agatą ponownie spotkałam się na moim PK 3, a jej PK 2. Jakoś specjalnie to się nie spieszyła, ale w sumie - po co?
Teren zawodów był znany, bo kilka razy odbywały się tu imprezy, więc czułam się bezpiecznie i nawet niektóre okolice poznawałam. Trasa była łatwa, więc praktycznie biegłam/szłam z punktu na punkt po kresce, a nawet jeśli mnie nieco zniosło z kursu, to na bieżąco korygowałam. Jednym słowem - nuuuda. Nuda w relacji oczywiście, bo na trasie na nudę czasu nie było. Gdybym się zdekoncentrowała, to przecież nie poszłoby mi tak dobrze. O ile z nawigacją szło dobrze, to już z tempem gorzej. Coraz bardziej nie idzie mi bieganie - albo to skutki pandemicznego siedzenia w domu, albo metryka szczerzy do mnie kły. Pewnie jedno i drugie. 
No, ale oczywiście nie byłabym sobą gdybym jakiegoś błędu nie popełniła i ostatniego, szesnastego punktu zaczęłam szukać o jedną ścieżkę za wcześnie. Szybko się zorientowałam w czym rzecz, więc dużej straty czasowej mimo wszystko nie miałam. Usiłowałam to nadrobić biegnąc do mety. Dobieg wyasfaltowaną rolkostradą pozwalał rozwijać dowolną szybkość, więc pędziłam jakieś 7 min/km. W porywach:-) Na mecie nie było jeszcze Agaty, bo coś się jej ścieżki źle policzyły przy jednym z końcowych punktów i trochę nią zakręciło. Już szykowałam się żeby iść ją szukać, ale pojawiła się na horyzoncie. 
Na Dystans Stołeczny, który miał się odbyć kolo południa, już nie pojechałyśmy. Co za dużo to niezdrowo:-) Poza tym i tak nie umiałam dojechać, o!

Lekko, łatwo i przyjemnie.
 

niedziela, 7 marca 2021

Prymulek 2021 (Pięćdziesiątka sponsorowana przez 80 km)

 Ostatni raz na 50-tce byliśmy we wrześniu 2020. Czyli prawie pół roku temu! Od tego czasu znany wszystkim wichrzyciel w koronie utrudnia organizację na tyle, że zostają tylko jakieś imprezy lokalne – w szczególności rogainingi, na które jedzie się bez noclegu. Tyle, że żadnych w okolicy jakoś nie było, aż wreszcie Barbara zirytowana brakiem imprez coś wymyśliła. Lobbowałem by zrobiła Prymulka tuż za moim płotem, ale się nie udało i musiałem jechać na drugi koniec miasta – gdzieś tam do Zalesia Górnego. Jak widomo, w czasach pandemii imprez na orientację jest nadurodzaj: w sobotę oprócz Prymulka były jeszcze dwie, a w niedzielę ostatni w tym cyklu trening ZZK. Renata z Agatą obstawiły sobotnie WesolInO, a na niedzielę planowaliśmy razem pobiec na ZZK. 

Zimne Doły – miejsce znane nam dwóch czy trzech imprez – w tym chyba pierwszej edycji EsKaPeBol InO kilka lat temu. Udało się trafić bez trudu i nawet nie urywając zawieszenia. Bez zbędnego zwlekania dostałem mapę, nawet jej nie zdążyłem spakować w torebkę gdy dostałem sygnał do startu. No cóż spakuje ją w drodze. Ruszyłem do najbliższego punktu. Skala ludzka, niewiele gorzej niż 1:25000 i od razu po wybiegu na główną drogę znalazłem miejsce gdzie wbiec w las, by znaleźć lampion. Rozpędzony wpadam w zarośla i nagle mnie zastopowało. Można powiedzieć, że „zawisłem” powbijany w gąszcz królujących w tym terenie jeżyn, czy innych kolczastych roślin. Właśnie przypomniałem sobie czemu to nie lubię tych okolic!

Udało się jakoś wyszarpać z pułapki i ostrożnie ruszyłem na poszukiwanie lampionu. Patrzę na lidarowe rozświetlenie i widzę dziwne czerwone strumienie zalewające mapę. Chwila strachu i zdziwienia, macam siebie dokładnie, oglądam zakrwawione ręce i wreszcie mam – jeżyna rozorała mi wargę, która krwawi i wszystko zabarwia na czerwono! Chwila na doprowadzenie siebie do porządku i znajduję lampion. Zastanawiam się jak wytłumaczę Renacie, że to naprawdę jeżyna, a nie że ktoś mnie pogryzł….
Powoli wydostaję się z krzaków i drogą ruszam na kolejny punkt. Jakoś daleko do skrzyżowania – wyraźnie odwykłem od 50-tek. Ale jest kolejny punkt – miejsce gdzie właśnie na EsKaPeBol InO był punkt;-)

Nauczony bolesnym doświadczenie, twardo trzymając się dróg, lecę na PK 3. Znowu jakoś tak czas się dłuży. Podobnie na PK 4. Przy PK 4 spotykam konkurencję, przedzieram się brzegiem rowu z wodą po ściętych gałęziach do lampionu. Ciężki teren;-( Na szczęście dalej kawałek porządnej asfaltowej drogi. Z naprzeciwka widzę przebiegającego Krzyśka Lisaka (ciekawe czy zaliczy wszystko w 5 godzin, bo biegnie całkiem żwawo), potem spotykam Marusza „Dzidka”, który stara się gonić Krzysztofa.

Na PK 5 tracę trochę czasu, bo lampionu szukam na innym szczyciku. Wkurzony ruszam na PK 7. Okolica znajoma, chyba także w tym rowie był punkt na jakiś zawodach. Tyle, że wtedy rów był suchy. Jest jakaś ścieżka, trochę za wcześnie i za blisko górki, ale skręcam, najwyżej przejdę przez krzaki troszkę dalej. Spotykam tu człowieka szukającego punktu. Tyle, że szuka na górce zamiast na rowie. Wskazuję kierunek i idziemy. Jest rów, szeroki, pełen wody i pokryty cienkim lodem. Czytam, że lampion ma być po drugiej stronie rowu. Ktoś przedziera się po drugiej stronie rowu. Idziemy szukać zakrętu z lampionem. Woda zaczyna się rozlewać (na mapie także ma się rozlewać), ale zakrętu ani śladu. Ktoś w oddali skacze z wysepki na wysepkę, starając się za bardzo nie wpaść w wodę. Robię odwrót do głównej drogi i zaczynam szukać po drugiej stronie rowu z wodą. Lampionu nie ma. Grupa szukających robi całkiem pokaźna i chlupocząc bada zalane tereny. Patrzę dokładniej na mapę – ten rów powinien być znacznie dalej od górki! Czyli przeczesujemy rów, którego wcale nie ma na mapie! Po cichu oddalam się w upatrzonym kierunku i znajduję właściwy rów (na szczęście do przeskoczenia) i lampion. Uff. Tylko że 20 minut w plecy! 

Przekroczenie DK 79 to wyzwanie – aby znaleźć przerwę w sznurze pojazdów trzeba czekać kilka minut. Lecę wesoło na PK 9. Znowu jakoś tak daleko. Ale liczę przecinki i wreszcie docieram w pobliże punktu. Znowu rów, znowu jeżyny, znowu krzaki i przeskakiwanie cieku. Ile można???

Do PK 11 trzeba przebiec przez treny cywilizowane. Maska pod ręką, ale nikogo na horyzoncie nie widać. Dopiero koło lampionu tłum dzieciaków – wyglądają na zuchy bawiące się w jakąś grę terenową. PK 10 tuż obok, na tym samym rozjaśnieniu. Tu pojawia się tłum – dotarli chyba ci, którzy pluskali się w rozlewiskach przy PK 7.
Kierunek: prawy górny róg mapy. Gdzieś po drodze dopada mnie SMS od Renaty chwalącej się ukończeniem WesolInO. Zerkam na zegarek i na mapę - 18 km, zaliczone 9 z 30 punktów. Prosta matematyka – trasa będzie miała tak z 60 km. Dam radę – myślę.

PK 25 znany z jakiś Stowarzyszonych zawodów. Znajduje się szybko. Powrót na skuśkę z ominięciem rezerwatu – fajnie, że znakują granice rezerwatu na drzewach (podpatrzyłem to kiedyś w Ostrówku). I znowu jakiś zbyt długi przebieg w kierunki PK 19. Kończy się rezerwat – w/g mapy na zachód do pierwszej przecinki  max 200 m i w lewo prawie do punktu. Skręcam na zachód - 200, 300 m i przecinki ani śladu. Teren mało przebieżny, więc wracam do drogi. Po chwili kolejna możliwość skrętu na zachód, znowu próbuję i znowu nie znajduję przecinki na południe! Zniechęcony wracam na główną drogę i gdy widzę skraj lasu wyznaczam azymut i idę szukać lampionu. Lampionu nie ma, teren coś mało się zgadza. Wreszcie dostrzegam konkurencję, która mnie dogoniła gdy bezskutecznie szukałem lampionu. Mówią, że jest jeszcze 200 m dalej! I że skala mapy jest inna. Aż sprawdzam. 1km - 28mm, czyli zgadza się - 1:28000! Chwilka! Na odwrót To wychodzi nie 1:28000 tylko jakieś 1:40000! Teraz zaczyna się zgadzać i wiem czemu coś mi nie pasowało z odległościami. I jeszcze jedno - typowa 40-tka ma mapę formatu A4 lub mniejszą, a tu przy podobnej skali mamy dobrze wypełnioną kartkę A3! Przyglądam się mapie, liczę kratki siatki kilometrowej i wychodzi mi tak ze 45 km do mety, a  na liczniku mam już 25! Chyba nie jestem gotowy na 70-75km!

Zniechęcony ruszam dalej. Przy PK 21 ktoś szuka lampionu koło zabudowań (stanowczo za wcześnie). PK 30 – 30 km. PK 20 bardzo widowiskowy, ale na otwartej przestrzeni i zimny wiatr powoduje, że kostnieję i zastanawiam się czy nie wyjąć softhella. No, niby mamy jeszcze kalendarzową zimę.

PK 29 – granica kultur nad szerokim rowem z wodą. Na zachód w kierunku następnego PK bagna i ten rów do przebycia. Niby bliżej obejść  od północy, ale po 100 metrach wzdłuż rowu teren się  obniża i mapa mówi, że mają być poprzeczne rowy z wodą. Zawracam i idę naokoło od południa.  Dodatkowe kilometry. Tu dogania mnie uczestnik, którego widuję często na 50-tkach. Tuptamy dalej razem. Wariantem bezpiecznym –asfaltowym do PK 26. Potem do PK 27 – tu spotykamy Łapki z trasy TP25. Postanawiam się oszczędzać by mieć siły na jutrzejsze biegi i daję się wyprzedzić.  Znowu spotykam Mariusza „Dzidka”. Rozmawiamy o długości trasy – nie jest pewien czy da radę zrobić wszystko w limicie.

PK 13 zdobywam samotnie, ale potem sprytnym manewrem skracającym drogę wyprzedzam całą grupę. Spotykamy się na zamkniętym przejeździe kolejowym w Ustanówku.
Dalej idziemy w grupie. Przed PK 16, dokładnie na 44 kilometrze trasy  spotykamy Leszka idącego z naprzeciwka. Pyta się ile mamy na liczniku, bo jest lekko zdziwiony odległością, jaką już pokonał. PK 16, potem PK 15. Tu dołącza kolejna ekipa z TP25 - Pinky&Brian. Tym zespołem przeplatając się na punktach idziemy w kierunku mety przez PK 14, PK 12 i PK 1. Odpuszczam PK 8 oraz sześć pozostałych punktów. Na metę docieramy po zmroku  Dzięki temu robię „tylko” 57 km. I dobrze, bo trzeba mieć siłę, by jutro pobiegać na wydmach;-)

Na przyszłość będę uważniej sprawdzał skalę mapy przed wyruszeniem na trasę i zapamiętam, że jak kilometr na mapie ma 2,5cm to skala wynosi 1:40000, a nie 1:25000;-)  - takie ćwiczenia matematyczne polecam także budowniczym tras i twórcom map;-)

piątek, 5 marca 2021

ZZK w Olszewnicy

Bałam się, że po sobotnich hałowych ekscesach Tomek nie będzie w stanie jechać na ZZK, ale jego niczym nie dobije. Wstał rano bardziej rześki niż ja i miał w sobie więcej energii. I dobrze, bo trasy jak na BnO były dość długie - moja 5,2 km, jego 7,3. Oczywiście nominalnie, bo zrobić można ile dusza zapragnie.
Pierwszym sprawdzianem było dojście na start z biura zawodów, bo trzeba było najpierw się umiejscowić na mapie, a potem ogarnąć w którą stronę iść. No dobra, patrzyliśmy, gdzie inni idą:-)
 
To gdzie jest ten start?
 
Uff, jest start, można lecieć.

Na jedynkę pobiegłam bardzo dobrze, tylko lampionu nie mogłam znaleźć. Poleciałam za daleko na południe, wróciłam, odbiłam na wschód, natrafiłam na rów i przynajmniej wiedziałam gdzie mniej więcej jestem. Jakoś udało mi się odbić od tego rowu i w końcu znalazłam poszukiwany dołek, przy którym zresztą w międzyczasie pojawili się inni zawodnicy.  Skradając się za nimi odnalazłam dwójkę, ale dwójka była i tak łatwa, bo na końcu rowu, który wcześniej zaliczyłam szukając jedynki. Trójka stała rzut beretem od dwójki i w sumie dopiero potem mogłam się wykazać sztuką nawigacji. Muszę się pochwalić, że biegłam (oczywiście tam gdzie nie szłam) prawie po kreskach i nigdzie mnie nie znosiło. Zupełnie nie rozumiem jak to jest, że na niektórych mapach notorycznie znosi mnie na prawo, a na niektórych nic ale to nic. Od czwórki biegłam w towarzystwie jakiejś nie znanej mi zawodniczki. Co prawda wybierałyśmy różne warianty, ale spotykałyśmy się przy PK 5 i PK 6 i raz jedna była pierwsza przy lampionie, raz druga.
Z szóstki na siódemkę był dłuuugi przebieg. Bałam się biec na azymut i planowałam część obiec drogami, nawet nadkładając. Moja współtowarzyszka chyba tak zrobiła, bo zniknęła mi z oczu przy przecince, a ja... dalej pobiegłam azymutem. Las był taki ładny, że szkoda mi było biegać drogami:-) Wyznaczałam sobie tylko kolejne punkty orientacyjne, a kawałek biegłam za Igorem przez kilkanaście sekund nawet dotrzymując mu kroku. He, he, he. Już niemal u celu zauważyłam dwa lampiony i musiałam podjąć decyzję, który będzie mój. Wybrałam ten na azymucie i faktycznie - nie zniosło mnie ani kawałek. Moja współbiegaczka obejrzała lampion i zapytała: gdzie my jesteśmy?? Okazało się, że wcale nie jest z mojej trasy, tylko tej dłuższej i domyśliłam się, że ten drugi lampion musi być jej. Nie wiem jakim cudem go nie zauważyła, ale nakierowałam gdzie trzeba i poleciałam dalej. Oczywiście spotkałyśmy się już na następnym punkcie, bo nasze trasy najwyraźniej w większej części pokrywały się ze sobą.
Przed trzynastką spotkałam Tomka, razem pobiegliśmy na czternastkę a potem to już nie byłam w stanie utrzymać tempa i zostałam w tyle.

PK 13

Zostałam w tyle, ale za to twardo trzymałam sie azymutu i kolejne punkty wchodziły bezproblemowo. Zepsuło się przy siedemnastce. Nagle zaczęło mnie znosić w prawo i tak po prawdzie to chyba wiem dlaczego - pobiegłam za kimś z trasy C i bardzo byłam zdziwiona, że siedemnastki nie ma tam, gdzie się jej spodziewałam. Musiałam wykonać stary, sprawdzony manewr - zejść do skrzyżowania i namierzyć się od niego. Pomogło. Ostatnie trzy punkty były już bezproblemowe, bo nie patrzyłam gdzie biegną inni, tylko gdzie prowadzi mnie kompas. Za ludźmi pobiegłam dopiero od ostatniego punktu, zakładając, że wszyscy biegną na metę. Owszem - biegli, tyle, że nie bardzo wiedzieli gdzie ona jest. Tym sposobem z lasu wyszłam o jedno skrzyżowanie za wcześnie i stanęłam z głupią miną nie widząc lampionu metowego. Dopiero ktoś z tłumu machnął mi ręką w kierunku mety i wtedy w oddali zauważyłam lampion. Tak się dać zrobić w konia na samej końcówce... Wstyd. Co prawda potem zauważyłam, że wiele osób szukało mety tam gdzie ja, ale to żadne pocieszenie. 
 
Nawet mi się podobają te moje przebiegi:




środa, 3 marca 2021

(nie taka) Mała Przedwiosenna Hała

Jako że ostatnio ultra-wyryp jak na lekarstwo (wszystkie się odwołały z wiadomych powodów), to szansa wystartowania przez dwa dni w 4 imprezach kusiła. Dokładniej to w trzech imprezach w sobotę i jednej w niedzielę. W sobotę zaczynając od najkrótszego WesolIno, poprzez całkiem długi Dystans Stołeczny, aż wieczorem do naprawdę długiej Przedwiosennej Hały. Niestety, w ostatniej chwili Dystans Stołeczny padł – znaczy się odwołał/przeniósł na za tydzień, czy jakoś tak. Dzięki temu udało się ogarnąć wszystko logistycznie, zassać po drodze obiad i na start Hały dotrzeć jeszcze za dnia. 

 Jakby ktoś nie pamiętał – Hała to zwykle taki produkt Jaszczuropodobny – pojawiają się lidary do dopasowania, nieoczywiste punkty, spory dystans, a każde wydanie sponsorują nietypowo okrągłe liczby. Ten sponsorowała liczba 333 (limit czasu) i 99 (limit spóźnień). Nominalna długość 13,6 km w liniach prostych, tyle że to okolice Kosewka. Takie kultowe okolice – jary, skarpa do pełzania na czworaka, super krzale, znowu jary, znowu skarpa, jeżyny… 

Patrząc historycznie, to w tych okolicach wystartowaliśmy w pierwszym InO – Nocnych Manewrach Stowarzyszy w roku 2014 – więc taki mały „powrót do przeszłości”. 

Do Pomiechówka dotarłem dobrze po godzinie 13:00 – czas, kiedy co niektórzy już wracali z trasy;-) Założenie było proste – 14 km – z błądzeniem jakieś 16, czyli ze trzy godziny i o 17stej wracam do domu. Dostałem połowę mapy, tajemniczy pakunek do plecaka z instrukcją słowną „otworzyć gdy skończy się mapa, wyłącznie na moście w Kosewku” i „poszedłem w las”. 

Hałobus jako baza
Mapa wydawała się prosta – kilka PK w okolicach wyraźnie wyznaczonych przecinkami, lidary raczej oczywiste do dopasowania i zero morderczych skarp i jarów! Pierwsze trzy punkty opisowe w tym pomnik z kawałkiem samolotu, który kojarzę z naszej pierwszej imprezy InO. Szło fajnie, szybko, choć drogi były co nieco oblodzone. Pierwszy wycinek do dopasowania – oczywisty – wszystko się zgadza, jest dół, pełno śladów tylko jakoś lampionu nie widać. Niczym Indianin, na czworaka sprawdzając ślady widoczne w podłożu, nagle dostrzegam lampion – ukryty prawie w „dziupli”. Tu zacząłem się cieszyć, że jednak udało się wystartować za dnia- znalezienie go w nocy byłoby większym wyzwaniem! 


 Mam zdobyte 4 PK, czas 21 minut, ponad 2,5km. Dobrze idzie! 

Dalej drogą prosto jak strzelił. Ciut zwalniam, bo robi się mokro, a szkoda od razu za bardzo się moczyć. Jest poprzeczna droga asfaltowa, powinienem pójść dalej na wskroś ale… coś mi się ta droga nie podoba. Ma inny kierunek!!!. Patrzę na mapę, myślę… czyżbym wyszedł gdzie indziej? Bardziej na południe? Jeśli droga, którą szedłem miała zły kierunek? Niby sprawdzałem ale…. Może ostatni PK to był jednak stowarzysz? Typuję gdzie jestem i lecę asfaltem pół kilometra na północ, aż asfalt nabiera właściwy kierunek. No, prawie słuszny, ale jest jakaś droga w lewo i w prawo jak być powinna. Skręcam w prawo, znajduje jakąś drogę, która zaraz zanika (strasznie ten teren się pozmieniał w stosunku do mapy - myślę) dochodzę do torów i widzę, że tory zaczają skręcać. Czyli już jestem przy PK 9, choć miało być dalej. Idę od torów na azymut, szukam charakterystycznych elementów z lidaru, ale trafiam na lampion i dziurę w ziemi. Dziura jest przy PK 10 – miał to być następny wycinek! Obszukuję dziurę dokładnie, jak nic - PK 10 i trzy lampiony do wyboru. Nie wyznaczyłem sobie skali mapy, więc muszę wybrać właściwy „na oko”, tylko po ukształtowaniu terenu – wybieram japońca;-) 

Trafienie do kolejnego wycinka z PK 9 to już formalność. Przy okazji odkrywam w czym tkwił problem: droga oznaczona na mapie jako utwardzona (asfalt?) zmieniła przebieg – teraz auta jeżdżą przez to, co na mapie oznaczone jest jako ścieżka! Grunt że lampiony znalezione, choć trochę pokrążyłem po okolicy i straciłem czasu na rozmyślania nad mapą. 

Tak krążyłem po PK5
 

Nie dowierzając mapie poleciałem dalej. Znowu asfaltem, którego nie ma na mapie. Aż do wycinka z punktem G. Jak mówi sama nazwa, punkt G zawsze sprawia trudności. Tym razem punkt G zaznaczony na szczycie jakiegoś bunkra. Oczywiście wczołgałem się na górę i szukałem lampionu. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że literki oznaczają punkty opisowe. Doczytałem, że chodzi o liczenie wnęk z symbolami. Musiałem zejść i szukać tych wnęk. Jak to wnęki, były w środku. Czyli najpierw wejście do środka. Jest. Wchodzę – ciemno. Trzeba wyjąć latarkę. Świecę i rozglądam się – wnęka koło wnęki, a w każdej jakiś symbol – taki przypominający pisma dalekowschodnie. Czy chodzi o wszystkie wnęki, czy tylko te w pomieszczeniu zaznaczonym kropką? Liczę je jeden raz, potem drugi, trzeci. Wyszło mi ich 19. Podobno było 20 ale ja tylu nie znalazłem. Może w jakiejś wnęce było kilka znaków? Choć skoro znaki są nieznane, nie wiem czy dwa kolory w jednej wnęce to dwa znaki, czy kreski znaków muszą się stykać? Zresztą pytanie poniżej pasa – bez latarki nie miałbym szans w ogóle zbliżyć się do poprawnego wyniku. I na tyle nieprecyzyjne, że nie wiadomo co liczyć;-) Na pocieszenie fakt, że same umocnienia urokliwe;-) A samo liczenie – 20 minut;-) 

Znajdź tu te 20 punktów G...

 Kolejny wycinek – kolejny bunkier. Jeszcze ładniejszy. Znowu liczenie „wąskich okienek strzelniczych w całym obiekcie”. Problem w tym, że w środku jakaś zakrapiana imprezka. Brzęk tłuczonego szkła, jakieś podniesione głosy. Skoro jakieś otwory strzelnicze są przy wejściu mogą być i dalej w środku, ale wolę nie sprawdzać – ja jestem jeden, a ich kilku i w jakichś bojowych nastrojach. Wpisuję to co znalazłem z zewnątrz i spadam liczyć betonowe stanowiska strzelnicze. 

Ten bunkier obchodzę z daleka

 Opuszczam umocnienia i na azymut idę dalej do PK 2. Niestety, zaczynają się krzaki. Na szczęście dalej drogą – a wręcz szlakiem pieszym. Nawet spotykam jakichś turystów idących z naprzeciwka! 

Po PK 3 ruszam biegiem na azymut w kierunku przedostatniego wycinka. Biegnę sobie biegnę i nagle łup… wpadam w ogrodzenie jakiejś uprawy leśnej. Dobrze, że teren nie pozwalał na rozwinięcie jakiejś zawrotnej prędkości… 

Okrążam płoty drogami, liczę drogi w lewo i skręcam w drugą. Przyspieszam. Coś daleko i teren nie zgadza się z poszukiwanym lidarem. Ale na drodze są jakieś ślady „naszych”. Wreszcie docieram do asfaltu, choć jakoś „za daleko”. Dopiero po dłuższej chwili wpatrywania się w mapę dociera do mnie, że ta „utwardzana droga na mapie” to wcale nie asfalt, tylko taka leśna dróżka którą przecinałem wcześniej, tego asfaltu przy którym jestem w ogóle nie ma na mapie, a w dodatku nie spojrzałem na kompas i poleciałem drogą, którą na mapie wziąłem za siatkę kilometrową… Słowem dwa kilometry extra… Nic, lecę tam gdzie trzeba i znajduję to co trzeba. 

 

Tak bywa gdy człowiek nie patrzy na kompas...

Został ostatni wycinek, w znanym mi miejscu z treningów ZZK –na górce pełnej jeżyn. Na szczęście łatwo tam dotrzeć drogami. No, prawie na miejsce, bo ostatnie 200m to walka z kolcami;-) 

Jest wreszcie most w Kosewku. 15 km i trzy godziny. Niby wszystko znalazłem, tylko że to… połowa trasy! Otwieram drugą mapę. Tu ciut trudniej dopasować wycinki, ale udaje się. Pierwszy PK 17 w dobrze znanym z ZZK jarze. Tam na treningach zawsze był PK;-) Zwykle przedzierałem się tam jak głupi górą na czworaka, ale postanowiłem tym razem zaatakować od dołu. Nie wiem co lepsze, bo krzaki naprawdę są w tym miejscu nieprzebieżne! Gdy podrapany dotarłem do wąwozu, widzę lampion, zerkam na mapę – zgadza się, spisuję, wykreślam wycinek jako zaliczony i ruszam dalej w górę wąwozu. Wiem, że na górze jest ścieżka i na kolejny wycinek lepiej zejść z góry. Tym razem udaje się zaliczyć oba lampiony całkiem sprawnie. 

Dalej w/g mapy powinna być jakaś ścieżka na dole skarpy. Idę więc. Trafiam na jakiś zagrodzony teren prywatny (ośrodek), ale zagrodzony zgodnie z przepisami. Można przejść brzegiem rzeki. Oczywiście ośrodek pusty, ale idę czujnie, bo zawsze mogą wypaść jakieś psy czy inne zwierzęta hodowlane… 

Kolejny wycinek. PK 14 – trzeba się wczołgać na górę. Udaje się. PK 15 zostawiam na powrót - trzeba iść na kolejny wycinek bardziej na północ. Coś mi się nie zgadza. Czemu ten wycinek mam już wykreślony??? Krótka analiza i wiem – wykreśliłem go gdy brałem 17-stkę, bo obydwa jary podobne! Zresztą chyba wpisując PK 11 patrzyłem na zły wycinek, bo wziąłem stowarzysza, który stał w miejscu takim względem głównego wąwozu jak PK 11;-) A najgorsze jest to, że tam gdzie jest PK 17 jest także PK 18! Chyba powinienem się wrócić! 

Lecę więc na 11-tkę – miejsce także znane z ZZK. I od 11-tki na skróty wracam się na pierwszy wycinek. Kolejne prawie 3 km extra;-) I właśnie zapadła ciemność, czyli czas na latarkę. Może nie pisałem, ale jak do tej pory wszystkie lampiony są „ukryte” – schowane po najbardziej nieoczywistej stronie drzewa i przez to zawieszone często nie w najbardziej oczywistym miejscu przy wskazanym obiekcie. Zobaczymy jak to będzie nocą… 

PK 15 znajduję na szczęście bez problemu (ale wolniej, bo po krzakach w nocy w jarze idzie znacznie wolniej). 

Za to z PK 16 zaczyna się zabawa. Przedzieram się po ciemku przez wszystkie zarośnięte wąwozy, aż jednoznacznie stwierdzam, który jest właściwy. „Tylko” 20 minut. Wracam na drogę – śnieg/woda zamarzła i robi się nieprzyjemnie ślisko. Zostały tylko jeden prosty punkt na górce i jeden wycinek przy mecie, tak ze 2,5 km. Znajduję właściwą przecinkę, podbiegam rozglądając się za PK 20. Staram się mierzyć odległość krokami, nie jestem pewien skali, ale nagle coś się nie zgadza. Jakieś spore skrzyżowanie, szlak pieszy skręca w lewo, a taki skręt miał być znacznie dalej. Może coś przebiegłem? Na mapie nic takiego nie ma! Trochę się wracam i wchodzę w las szukać górki. Coś znajduję, ale lampionu nie ma. Przechodzę górkę do końca – za blisko zabudowań, czyli jednak właściwa górka jest dalej. Tu już na azymut odnajduję właściwe wybrzuszenie terenu i lampion. Za dnia widziałbym co trzeba z drogi, a tak dodatkowy kilometr błądzenia. Na przyszłość trzeba zacząć od skali mapy, a nie zgadywać:-) 

Ostatni wycinek. To już teren parku w Pomiechówku. Jest dół z lampionem. Jeszcze pytanie o rybki. Wcześniej dopada mnie telefon małżonki zaniepokojonej moją przedłużającą się nieobecnością. Bo to z planowanych 200 minut i 15 km zrobiło się prawie 330 minut i 26 km! Szkoda tylko tych lekko bezsensownych pytań na liczenie(gdy jest czegoś więcej niż 5, to naprawdę ciężko się liczy!) i tej pomyłki przy PK 17, gdzie spojrzałem na zły wycinek. Ale za to pochwała organizacyjna za przesmaczne Hałowe jabłka. Dla tych jabłek warto było się dać sponiewierać w tych jarach;-)