czwartek, 28 lipca 2022

Trasa na czas Zarazy

W środę upał niemiłosierny. Coś mnie zaczęła pobolewać głowa. Zuzia okazuje się, że w weekend była na koronaweselu – jej chłopak ma Covida, ja lecę do apteki, by kupić dla nas testy. W tym czasie w pracy oficjalne ogłoszenie o zachorowaniu. Do końca tygodnia idziemy na pracę zdalną. Wyjmuję test i zaużywam w pracy. Nic nie wykazuje. Wszyscy powoli ulatniają się na pracę zdalną – ja zostaję do końca, bo o 17:30 niedaleko pracy kolejny trening. 

Przebrany docieram do Rajszewa. Organizator właśnie wrócił ze stawiania lampionów i organizuje biuro. Jestem trzeci w kolejce, biorę mapę, coś tam popijam i niechętnie ruszam w las. 32 stopnie to stanowczo nie jest temperatura do biegania! 

Start ukryty gdzieś w trawie

Jedynki szukam o jedno zagłębienie za wcześnie. Zły prognostyk. PK 2 w krzakach, których miało nie być! Skoro PK 3 jest na zielonym na mapie to…. Lepiej dotrzeć tam drogą! Niestety, droga także powinna być oznaczona kolorem zielonym;-) Pierwsze trzy PK przeplatam się z biegaczem z psem. Zawsze myślałem, że pies pomaga (czytaj prowadzi po tropie tego, co stawiał punkty, wprost do lampionu), tu jednak to mi idzie stanowczo lepiej;-) 

Ruszam się jak mucha w smole. Głowa nap… znaczy pobolewa i jakoś tak mi sucho w ustach i ogólnie jakoś marnie. 

Przebieg do PK 9 przez całą mapę. Także przez biuro. Normalnie powinien być tu punkt wodopojowy przy takich warunkach pogodowych! Po takim meczącym przebiegu do PK 10 mam zawahanie i szukam lampionu nie na tym szczyciku co trzeba. 

Ogólnie brakuje sił i powstają wtopy przy PK 13 (znowu PK 13???), którego szukam za bardzo na północ, a potem przy PK 19, którego szukam za wcześnie (coś mi tam mignęło kolorowego przed oczami, ale to chyba z przemęczenia jak widać). 

Teren ciężki – wysokie trawy ukrywające gałęzie, pieńki, dołki, ostre słońce świecące ciągle w oczy. Próba przyspieszenia zaraz skutkuje próbą skręcenia kostki. Temperatura i samopoczucie także niesprzyjające – słowem wlokę się, a nie biegnę. 

Na PK 20 znowu przebiegamy obok biura – normalnie autor trasy się nad nami znęca – aż chce się zakończyć bieg w tym miejscu i nie męczyć się dalej! Ale dam radę, zostały tylko 3 punkty! (no cóż takie dalekobieżne, ale tylko trzy!) 

Docieram na metę wycieńczony, wprawdzie z kiepskim czasem, ale dumny, że dałem radę. 

Jakiś taki trochę niewyraźny jestem

W domu samopoczucie coraz gorsze – następny dzień zaczyna się gorączka i... pozytywny wynik testu na koronowirusa. No cóż, czeka mnie dobry tydzień zesłania i odpoczynku od biegania….


 

środa, 27 lipca 2022

Przystanek z rozpędu

Jak się biegało w sobotę, to trzeba i w niedzielę. Tak z rozpędu, by nie wyjść z wprawy. Tym razem… także z PUKSami, tyle, że w Legionowie, na mapie „Przystanek”. Swoją drogą często te nazwy map są bardzo abstrakcyjne. Tu Przystanek, tam jedna Niewiadoma, druga Niewiadoma i inne takie…. 

Renata dalej niedysponowana, więc samotnie. Miejsce startu takie „mniej typowe”. Wąska droga, trudno zaparkować, gęsty las, a start w środku krzaków. Na tym Przystanku fajne są takie powojskowe nasypy i rowy – pamiętam je z jakiegoś pierwszego w życiu treningu PUKsowego i nieustannie mnie zachwycają – tyle, że tym razem będą gdzieś daleko od startu.

Organizatorzy ze sławnym pudełkiem "KLUCZE"

Na start idę za kilkoma osobami. Ma być przy paśniku, gdzie urywa się ścieżka. Pierwsze wyzwanie to znaleźć ten paśnik. Po chwili udaje się. Reszta biegnie na wariant B, więc pipam i startuję. Lecę w największe krzaki. Co tam wiele mówić, mało tego „lecenia”, raczej mozolne przedzieranie się przez gęstwinę. Wreszcie wypełzam z krzaków, trafiam na rów, który ma mnie doprowadzić do lampionu. I doprowadza. 

Do startu gotowy!

Las mało przebieżny – sporo krzaków i gałęzi leżących na ziemi – więc rowem, a potem drogą do kolejnego PK. Do PK 3 na krechę przez jakieś bagno. Środek lata, upały więc na szczęście bagno suche, zostały tylko pokrzywy i krzale. 

Koło PK 5 poznaję teren – kiedyś się tu gubiłem. Tym razem także coś mi się nie zgadzają drogi i lekko naokoło docieram do punktu. 

Podobnie jak w sobotę, twardo trenuję bieganie na azymut bez kręcenia pierścieniem kompasu. Idzie znośnie! 

PK 6 – tu zawsze się gubiłem, ale tym razem udaje się – bez skuchy! I odkąd pamiętam jest to obszar gdzie „od zawsze” leży masa gałęzi i biegać się nie daje. 

Do PK 7 ścigam się z zagraniczną konkurencją (tak, tak – trening międzynarodowy normalnie!) poziomu Elita. I co tu dużo pisać, mój azymut jest lepszy – pomimo 2 razy mniejszej prędkości biegu jestem pierwszy przy lampionie! Ale tylko na chwilę – konkurencja zaraz znika w sinej dali… 

PK 8 ma być koło paśnika. Sęk w tym, że paśnika nie ma. Znaczy jest, ale tylko na mapie. Dołka z lampionem nie widać. Wskazuje mi go litościwie grzybiarz – okazuje się, że o kilka kroków ode mnie, ale tak ukryty… 

Zamiast paśnika powinien być narysowany "Grzybiarz"

PK 9, 10,11,12… Do PK 13 postanawiam ciut podbiec drogami. Znajduję lampion, ale ma się on nijak do terenu. Mapa Przystanek jest specyficzna – nawet bardziej niż Niewiadoma – nie daje jej się zupełnie dopasować do terenu. Trzeba by jakoś nieliniowo dla fragmentów zmieniać skalę. Lampion na pewno stał nie tam, gdzie powinien (widomo trzynastka) – stąd do kolejnego PK ciut zbaczam. 

Pechowa 13-ka nie tam gdzie trzeba;-)

 Do PK 15 zaczynam biec na azymut a tu.. ściana krzaków. Skręcam i obiegam drogami. 

Na kolejnych lampionach PK 15, 16, 17 już byłem wcześniej, ale i tak udaje mi się coś zboczyć z dobrego kierunku na PK 17 – czyżby zmęczenie? 

Zostaje dłuuuugi przebieg do PK 18 (tożsamego z PK 1) i przedzieranie się krzakami na metę. 


 Wyszło coś ponad 8 km (nominalnie 7,1 km) i pozwoliło się całkiem miło zmęczyć. Na mecie coś tam o kolejnym treningu było już słychać…. Pracowite lato mnie czeka! 


 

Trening z Niewiadomą

Zawsze lubiłem treningi na Niewiadomej. Oczywiście chodzi o mapę „Niewiadoma”: kilka górek, dużo fajnego niezakrzaczonego sosnowego lasu, zielony mech… Taki trochę „bajkowy krajobraz”. 

Renatę z tej przyjemności wyłączyła jakaś angina, czy inna infekcja rzucająca się na gardło. 

Tam w oddali start

 
O właśnie na tym szlabanie

Sobota, sucho, gorąco – typowa letnia pogoda. Na starcie już trochę aut i nikogo oprócz organizatorów – znaczy wszyscy w lesie. Biorę mapę, pik (clear), pik (check) i pik (start). Co ja pisałem? Że mało krzaków? Chyba na wyrost! Od startu do PK 1 krzaki, aż nie chce się w nie zagłębiać. Obiegam naokoło – zawsze to trochę lepiej. Choć post factum widzę, że znacznie krócej i wygodniej było obiec z drugiej strony ścieżką, prawie pod sam lampion;-) 

A mogłem biec tą drogą po lewej...

Poprawiam się na kolejnych punktach. Las zaczyna być przebieżny i bajkowy. Jak trening to trening – próbuję biegać bez kręcenia tarczą na kompasie. Nawet wychodzi. No dobrze, przy PK 9 znosi mnie w lewo, ale i tak idzie dobrze jak na tę technikę nawigowania kompasem. Kolejna odchyłka przy długim przebiegu na PK 12 – pudłuję o „jedną dziurę” w lewo. Tu gdzieś zza krzaków wybiega Hania – a myślałem, że już nikogo w lesie nie spotkam! 

Przede mną PK 13 na samym północno-zachodnim skraju mapy. Na mapie – jeden jedyny dół gdzieś pod koniec wydmy. Jest koniec wydmy – jest dół – bez lampionu! Jest kolejny dół – bez lampionu! Cofam się – jest następny superdół (obniżenie) bez lampionu! Jestem skołowany. Niby granica młodnika wskazuje, że gdzieś tu powinien być lampion…. Zostaje odszukać ścieżki i od tej strony szukać lampionu. Jest wreszcie – niedbale rzucony na dno najmniejszego z przeszukanych dołów;-( 

Poszukiwania PK 13

 Dalej idzie bez problemów, no może poza przedzieraniem się po kresce przez największy gąszcz przed PK 17 (zamiast go obiec jak cywilizowany człowiek). 

Lampion z klubowym kodem 44 (podwójny PK 2/9) prawda, że bajkowo?

 Wyschnięty na wiór, lekko podrapany, docieram do lampionu „Meta”. Przy sczytywaniu chipa autor trasy narzeka, że mapa jest niezbyt dokładna, bo kreślona dawno temu i łączona z dwóch kawałków. Rusza mnie sumienie i obiecuję przeliczyć nowe poziomnice z najnowszych dostępnych danych lidarowych. Ciekawe czy następny trening będzie już na ulepszonej mapie? 

Już na mecie - spocony i lekko podrapany;-)


 

wtorek, 26 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 5, czyli jak pomylić północ z południem.

Wieczorem przed ostatnim etapem co chwilę sprawdzaliśmy czy są już listy startowe, bo przed pójściem spać chcieliśmy wiedzieć jak bardzo musimy się rano spieszyć z pakowaniem, żeby zdążyć na start. Ja rzutem na taśmę załapałam się na handicap, co w efekcie dało śmieszną sytuację, że miałam startować kilkanaście sekund przed Becią, która już miała "normalną" minutę startową.
Tym razem baza imprezy przeniosła się do Złotego Potoku nad staw Amerykan. No, pięknie tam, pięknie. Polecam zwizytować.
Dojście na start tradycyjnie nie było krótkie, ale tym razem nie przez krzaki, jak dzień wcześniej (organizatorzy doszli do siebie?) tylko normalnie ścieżkami i drogami.

Da się? Da!

Oczekiwanie na start umilaliśmy sobie robieniem głupich min i trzaskaniem selfików.

Tu jeszcze dość mądre miny:-)
 
Tym razem teren zawodów był odmienny niż w poprzednie dni, a przynajmniej jego pierwsza część -  zamiast skałek pojawiły się jary. Z jednej strony to może i nawet łatwiej, bo jary były duże i nie sposób było je przeoczyć, ale z drugiej: jary były duże:-) i trudne do pokonania, przynajmniej dla mnie. Żeby za bardzo nie błąkać się po odnogach jarów mocno pilnowałam azymutu i na jedynkę oraz dwójkę wyszłam idealnie. Szczególnie przy dwójce było to ważne, bo lampion nie stał na dnie jary, tylko na zboczu w gęstych krzakach, wiec nie był widoczny z daleka. Tak się ucieszyłam z bezbłędnego odnalezienia lampionu, że aż się rwałam do kolejnego punktu. Ustawiłam azymut i ruszyłam. Troszkę mnie zdziwiło, że wszystkie przyuważone osoby poszły w innym kierunku, ale bo to wiadomo z jakich tras są... Kiedy jednak krajobraz zaczął wydawać mi się podejrzanie znajomy (czy ja tu przed chwilą nie byłam?) zaniepokoiłam się nieco. I co się okazało? Pomyliłam północ z południem i szłam w dokładnie przeciwnym kierunku. A żeby to!! Zawróciłam, przedarłam się przez wściekle zakrzaczony i stromy jar, ale tak byłam zdenerwowana, że do trójki zamiast obejść odnogę kolejnego wąwozu, wlazłam w nią i szłam jej dnem, oczywiście bez żadnej ścieżki, czy innych udogodnień. Dobrze, że chociaż lampion znalazłam bez żadnych przygód, bo chyba by mnie coś trafiło.
Czwórka, piątka i szóstka były już uczciwie na skałkach, czy raczej większych kamieniach, chociaż jary jeszcze nie odpuściły całkiem. Poszło w miarę sprawnie. Siódemka była na nosku, czyli jak dla mnie na niczym, więc nie szukałam miejsca charakterystycznego, tylko stricte lampionu. O dziwo, nawet nie musiałam długo się błąkać, żeby go znaleźć.
Drogę do ósemki chciałam sobie ułatwić i skorzystać ze ścieżek, ale coś pogmatwałam z ich liczeniem i pilnowaniem kierunku i w ogóle nie dotarłam do tej, co planowałam. W związku z tym za ósemką zaczęłam rozglądać się za wcześnie, nic mi nie pasowało, ale jakaś siła ciągnęła mnie do przodu, więc szłam. Dopiero kiedy dotarłam do rowów, zorientowałam się gdzie tak mniej więcej jestem. Dobrze, że punkt był na jedynych skałkach w okolicy, więc wkrótce go wyczesałam.
Z ósemki poleciałam sobie do wodopoju, bo był na azymucie, więc stanowił dobry punkt orientacyjny, no i przy okazji można było się nawodnić. Kawałek przed dziewiątką zaczepiło mnie jakieś dziewczę, że szuka i szuka punktu (tego, co ja) i nigdzie go nie ma. Niewiele brakowało, a przekonała by mnie, że to już, ale byłam twarda (jak skała) i uporczywie twierdziłam, że jeszcze dalej. Niestety, dziewczę tak mi cały czas nawijało, gdzie ten punkt może być, że w końcu złamałam się i zaczęłam szukać zgodnie z jej sugestiami. Oczywiście punkt był tam, gdzie początkowo wskazywał mój azymut, ale zanim ponownie uwierzyłam w swój kompas, chwila zeszła na bezsensownym bieganiu w poprzek zbocza. A tyle razy sobie powtarzam, żeby nie sugerować się innymi zawodnikami...
Do dziesiątki i jedenastki biegły już tłumy, więc ja za nimi, a potem meta, gdzie Tomek mocno mi kibicował.

Meta!!!
 
Po biegu spokojnie czekaliśmy na ogólne zakończenie imprezy i dekorację zwycięzców, szczególnie że byłam pewna swojego trzeciego miejsca w kategorii wiekowej.  Może nie było to szczytowe osiągnięcie przy pięcioosobowej obsadzie, ale lepszy rydz, niż nic.

Trzecie miejsce w kategorii W55.

No, i to by było na tyle (jak mawiał prof. Jan Tadeusz Stanisławski). 
 
Jeszcze tylko mam jedno pytanie - co za wredna małpa na pożegnanie sprzedała mi wirusa, czy inną bakterię, która po powrocie do domu powaliła mnie do łóżka??  No, kto się nie bał i to zrobił???

niedziela, 24 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 4, czyli nie ma się co spieszyć.

Po ekscytującym, trzecim dniu zawodów byłam kompletnie wykończona i następnego ranka wcale nie chciało mi się wstawać, a tym bardziej ganiać po lesie. Oczywiście nie zamierzałam rezygnować z zawodów, ale mój entuzjazm jakby lekko oklapł. 
Mieliśmy wczesne godziny startowe, a ponieważ niezbyt od siebie oddalone, mogliśmy razem iść na start oddalony prawie o kilometr. 
 
Gotowi do wymarszu.
Wyznakowana wstążkami trasa dojściowa z lekka nas zszokowała. Prowadziła przez największe chaszcze - ot, tak na wprost, mimo, że jak się potem okazało, można było spokojnie dojść drogą. Zastanawialiśmy się, czy organizatorzy aby czasem nie przesadzili poprzedniego dnia na imprezie, która odbywała się bezpośrednio po biegach na pustyni, no bo jakie inne szaleństwo mogło ich opanować?



Start na szczęście był już zorganizowany standardowo, tylko dobieg do lampionu startowego był króciutki. W sumie to był tak krótki, że nawet nie wybiegałam z boksu, tylko szłam powoli, szukając na mapie trójkącika. Potem jeszcze postałam chwilkę wybierając wariant i w końcu statecznym krokiem wkroczyłam w las. 
 
Spokojny start.

I jeszcze spokojniejszy proces decyzyjny.
 
Ponieważ z siłami było krucho, a przewaga rywalek nade mną była i tak nie do zniwelowania, więc praktycznie nie miałam po co się spieszyć. Szłam więc sobie relaksacyjnym tempem, ale za to miałam czas dokładnie się namierzać i pilnować azymutu. Jedynka weszła idealnie, ale przy dwójce najpierw trafiłam na sąsiedni kamień i dopiero po sprawdzeniu, że rzeczywiście nie ma przy nim lampionu, ruszyłam do właściwego. Tu lampion był tak dobrze ukryty wśród roślinności, że gdyby nie towarzysząca mi w poszukiwaniach inna zawodniczka, to chyba bym go przeoczyła.
Na kolejne punkty wychodziłam już idealnie, tylko siódemki początkowo szukałam zamiast w jaskini, to pomiędzy skałami. Tak to jest jak człowiek nie dojrzy na mapie znaczków i idzie na domysł. 
 
Gdzieś na trasie. (Fot. J. Kijak)

Do dziewiątki i dziesiątki to nawet trochę biegłam, bo punkty stały w pobliżu ścieżek, a iść ścieżkami zamiast biec, to jednak nawet jak dla mnie przesada. A potem już tylko meta i oczywiście jak najszybszy dobieg, bo czemu nie?
 
Konsultacje na mecie.
 
Ponieważ w okolicach drogi dojazdowej do bazy i przy bazie odbywała się orientacja precyzyjna, więc wjazd i wyjazd z bazy możliwy był tylko w określonych godzinach. Tym sposobem musieliśmy godzinę czekać na możliwość wyjechania. Jak sobie umilałam ten czas? A tak:

Może i nie powinnam, ale jak się powstrzymać?

W drodze powrotnej obejrzeliśmy sobie jeszcze raz Okrężnik, przy którym biegaliśmy Model Event, ale ruin zamku jakoś się nie dopatrzyliśmy. Co nie zmienia postaci rzeczy, że jest na co popatrzeć.
 
Okrężnik i ja.

wtorek, 19 lipca 2022

Wawel Cup - Desert Dessert, czyli coś w finale nie pykło.

Ponieważ między biegiem normalnym a biegami dodatkowymi było za mało czasu żeby jechać na kwaterę, więc już po obiedzie pojechaliśmy na Pustynię Siedlecką. Organizatorzy byli jeszcze w kompletnej rozsypce i dopiero zaczynali się organizować. W międzyczasie solidnie popadało, troszkę ubijając piasek i miałam lekką nadzieję, że będzie trochę łatwiej biegać niż po suchym.

Przyglądamy się przygotowaniom.
 
Najpierw miały odbyć się kwalifikacje, żeby wyłonić najszybsze szóstki zawodników każdej kategorii, którzy wezmą udział w finale A. Akurat w naszej kategorii nie miało to większego sensu, bo były nas całe trzy sztuki, ale jak wszyscy, to wszyscy. Nawet śmiałyśmy się, że może zamiast tracić siły, to po prostu umówimy się, która zajmie które miejsce i po sprawie:-)
Start był interwałowy - ja w pierwszej minucie, w drugiej Hania, w trzeciej Ula.
 
Start do eliminacji.

Cała pustynia była poobstawiana lampionami, więc trzeba było uważnie śledzić mapę i kierunek, żeby trafić na właściwy. Z jedynką poszło dobrze. Poszukałam dwójki na mapie i aż mi się kolana ugięły - dwójka stała niemal na szczycie wydmy
Serio? Muszę tam wejść?
 
Nawet nie próbowałam biec, zresztą niewielu było takich śmiałków. To była prawdziwa droga przez mękę. Pomimo mokrego piasku po wierzchu, nogi i tak zapadały się i co chwilę osuwałam się w dół. Kiedy podbiłam punkt miałam ochotę już tylko usiąść i nigdzie dalej się nie ruszać. Zmobilizował mnie widok Hani, no bo w końcu bezpośrednia konkurencja. Do trójki na szczęście trzeba było zbiec z wydmy, co było ciut łatwiejsze, a potem był kawałek lasu. Szóstki ani ja, ani Hania nie mogłyśmy znaleźć. Hania szukała wszędzie - na dole i na górze, ja przechadzałam się leniwie po szczycie wydmy. Moje lenistwo zostało nagrodzone i wypatrzyłam lampion w kępce krzaków. Chyba gdzieś tuż za dziewiątką zauważyłam przed sobą Ulę. Startowała ostatnia z nas, ale gnała jakby ją sto diabłów goniło. Usiłowałam dorównać jej kroku, ale już przed jedenastką odpadłam. A potem zostawałam coraz bardziej w tyle... W sumie nie miało to żadnego znaczenia - Finał i tak miałam w kieszeni.
Ula na mecie odgrażała się, że w finale nie biegnie, bo nie ma już siły, ale kiedy odpoczęła, od razu zmieniła zdanie.
 
Trzy gracje.
 
Po odebraniu numerów startowych przewidzianych na finał, czekałyśmy na start. Tym razem start był masowy, a my zostałyśmy ustawione w ostatnim rzędzie. No ale jak to? Najpierw nam mówią, że my takie Super Masters, z naciskiem na Super, a potem nas na koniec? Ale to podobno dla naszego bezpieczeństwa, żeby nas młodzież nie zadeptała, jak wszyscy ruszą. Może to i miało sen patrząc jak startujemy:-)

Oj, boli w krzyżu.

Pomalutku ruszamy.
 
Finał rozgrywany był systemem One Man Relay, czyli dwustronna mapa, gdzie ostatni punkt pierwszej strony był jednocześnie startem drugiej. Tym razem litościwie darowano nam najwyższą wydmę i więcej biegaliśmy po płaskich fragmentach. Teoretycznie każda z nas powinna mieć nieco inną trasę, ale z każdym punktem utwierdzałam się w przekonaniu, że o ile Ula biega gdzie indziej, to my z Hanią wciąż depczemy sobie po piętach. Do czwórki szło mi świetnie, ale potem zamiast na piątkę, pobiegłam na szóstkę i już straciłam parę sekund. Z dziewiątki odbiegłam w złym kierunku i doszły kolejne sekundy straty, a już pod koniec pierwszej strony mapy zaczęłam słabnąć i zostawać w tyle. Niestety,  zmęczenie przełożyło się na zdolności intelektualne i sprawa się rypła. Kiedy dobiegłam do ostatniego punktu pierwszej mapy, zamiast odwrócić ją na drugą stronę i tam szukać trójkąta startowego, ja oczywiście szukałam go na mapie pierwszej. Tym sposobem dobiegłam niemal do startu całej imprezy zanim zorientowałam się, że coś nie gra. Przez chwilę stałam kompletnie oszołomiona i zupełnie nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Kiedy w końcu ogarnęłam jaką głupotę popełniłam, to aż mi się zachciało płakać na myśl, że muszę wrócić do poprzedniego punktu i dopiero stamtąd biec w dalszą trasę. A czas uciekał... Kompletnie mnie to rozbiło i nawet przez chwilę miałam ochotę zrezygnować i zejść z trasy. No, ale jednak trochę szkoda. Wróciłam wiec na ostatni punkt, odwróciłam mapę, znalazłam trójkącik i ruszyłam na drugą część. Niespecjalnie się spieszyłam, ale dzięki temu dokładniej nawigowałam i jakoś szło do przodu. Po jakimś czasie zauważyłam, że spotykam coraz mniej osób, co i nie dziwne, bo większość pewnie była już na mecie. Byłam już tak zapóźniona, że wstydziłam się w ogóle wracać na metę. Nie dało się jednak tego ani odwlec, ani uniknąć. Co było robić - wróciłam, a po sczytaniu czipa okazało się, że przekroczyłam limit czasu o jakieś 3 minuty.

Zbieg do mety.
 
Byłam zawiedziona,bo sądziłam, że nie będę w ogóle z tego powodu klasyfikowana, ale organizatorzy to ludzkie paniska i litościwie dali mi to trzecie miejsce i poczucie, że nie męczyłam się na darmo.

Takie trochę niezasłużone pudło.
 

piątek, 15 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 3, czyli kiedy skończy ci się mapa.

W trzeci dzień zawodów to dopiero miały być atrakcje - nie dość, że etap poranny, to potem biegi dodatkowe po pustyni. No i w związku z tym miałam straszny dylemat: czy na etapie zwykłym dawać z siebie wszystko, czy raczej oszczędzać siły na popołudniowe atrakcje? Dodatkowo na start trzeba było podejść niemal kilometr (a według danych z numeru startowego, to nawet dwa, co na szczęście okazało się pomyłką), więc było nad czym myśleć.
 
Tak myślę, że aż marszczę czoło.

Start.

Oczywiście poleciałam bez żadnego planu, bo przecież "jakoś to będzie". Zaczęło się całkiem dobrze - na jedynkę wyszłam bezbłędnie i jeszcze dogoniłam tam Becię. Kolejne punkty wchodziły jak po maśle, szłam do nich po kresce i w końcu nabrałam przekonania, że to mój dzień i ho, ho jaki ja to wynik osiągnę. I tak z bananem na twarzy i śpiewającą duszą dotarłam w okolice siódemki. Z lampionem rozminęłam się o jedną skałkę, czyli kilka - kilkanaście metrów. Niesiona nadzieją dobrego wyniku w ogóle nie zauważyłam, że nie zgadzają mi się odległości i punktu szukałam coraz dalej i dalej. W końcu nadszedł moment, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że nie dość, że nie trafiłam we właściwe miejsce, to jeszcze w ogóle nie wiem gdzie jestem i w którą stronę iść. W żaden sposób nie byłam w stanie dopasować tego, co widzę, do tego, co mam na mapie. Nawet nie było to specjalnie dziwne, bo od dawna byłam już poza mapą. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nikogo nie spotykałam i nawet nie mogłam dowiedzieć się, gdzie jestem:-( W końcu na horyzoncie pokazał mi się upragniony człowiek. Byłam zdesperowana dopaść go i nie wypuścić, dopóki wszystkiego nie zezna. Na szczęście zeznań nie musiałam wydobywać siłą i już po chwili mknęłam w mniej więcej dobrym kierunku. Po drodze oczywiście jeszcze trochę zboczyłam z kursu, żeby nie było za łatwo, ale tu już miał mnie kto ratować z opresji. Małgosia niemal palcem pokazała mi lampion i jeszcze doprowadziła do niego.

20 minut poszukiwań.

Niestety, mój entuzjazm całkowicie opadł i straciłam motywację do dalszego biegu. Lazłam więc sobie krok za krokiem i co z tego, że kolejne cztery punkty znalazłam bezproblemowo... Przy dziesiątce Andrzej usiłował zmotywować mnie do biegu, więc dla przyzwoitości coś tam się poruszałam. Tylko finisz zrobiłam taki jak trzeba, ale u mnie to już odruch.

Przy PK 10. (Fot.: A. Krochmal)
 
Cóż, po tym etapie Tomek nie kupił mi już kolejnych butów, ale za to pojechaliśmy do Złotego Potoku na pyszny obiad i lody. W końcu trzeba było się jakoś wzmocnić przed pustynnym bieganiem.

czwartek, 14 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 2, czyli jak naciągnąć męża na buty.

Tradycyjnie - pierwsza rzecz po wstaniu z łóżka to sprawdzenie prognozy pogody i rozwiązanie dylematu: co na siebie włożyć. Dzień zapowiadał się ciepły i bezdeszczowy. Do bazy przyjechaliśmy dość wcześnie bo tym razem mieliśmy startować jako jedni z pierwszych i nawet w zbliżonych minutach. Te zbliżone minuty były dobre, bo z bazy zawodów na start trzeba było dojść prawie dwa kilometry, a zawsze fajniej iść razem. Tomek startował w piątej minucie, ja w trzynastej. Tomek poleciał, a ja tak się zagadałam z Becią, że ledwo zdążyłam wystartować w swojej minucie. 
 
Dobieg do lampionu startowego. (Fot.: J. Kijak)

Oczywiście zapomniałam też włączyć zegarek i kiedy kawałek od startu zorientowałam się, stanęłam i zaczęłam manipulacje. Pal licho czas, grunt żeby ślad się nagrał:-) Teraz mogłam już skupić się na mapie i wyborze wariantu. Postanowiłam zacząć bezpiecznie drogami - minąć przecinkę i potem od ścieżki w lewo ustawić azymut. Wszystko byłoby dobrze gdyby przecinkę było chociaż trochę widać, a ścieżka w lewo nie istniała jedynie na mapie. Kiedy zorientowałam się, że potencjalne rozwidlenia dawno już minęłam, postanowiłam wejść w las i iść mniej więcej na oko, w nadziei, że jakoś się uda. Po chwili zobaczyłam grupę zawodniczek pilnie czegoś szukających. Okazało się, że mamy ten sam punkt, więc połączyłyśmy siły i razem nie mogłyśmy znaleźć. Kilka innych - owszem, ale tego, który potrzebny za nic w świecie. Wiedziałyśmy, że jesteśmy przy właściwej grupie skał, tylko ten lampion... Oczywiście, przeczesanie każdego kawałka terenu i obejrzenie każdej skałki musiało przynieść sukces, ale ile czasu trwa takie poszukiwanie... A najśmieszniejsze jest to, że od drogi szłam idealnie na punkt, tylko zeszłam z kursu widząc koleżanki naradzające się nad mapą. A można było samodzielnie, to nie...
Na dwójkę ruszyłam jak najszybciej żeby znowu mnie nie kusiło szukanie towarzystwa, szłam idealnie po kresce i przed samym punktem ni z tego, ni z owego skręciłam w lewo. Co ja miałam w tej pustej głowie? Oczywiście lampionu nie było po lewej, bo był na wprost pierwotnego kierunku, ale przynajmniej dokładnie obejrzałam sobie całkiem urodziwe skałki. Wiedziałam, że mam już dwa punkty w plecy, na wynik nie ma co liczyć, ale jeszcze zdobyłam się na wysiłek żeby ruszyć głową i chociaż do bliziutkiej trójki trafić bez komplikacji. Ufff... Udało się.
 

Do czwórki znowu postanowiłam zaryzykować wariant drogowy, choć moje zaufanie do dróg znacznie zmalało po PK 1. Najpierw chciałam znaleźć zaznaczony na mapie wodopój, bo miał być na skrzyżowaniu ścieżek i od razu można by zobaczyć jak te ścieżki wyglądają. Wodopój znalazłam, skwapliwie skorzystałam, a ścieżka okazała się być widoczna tylko dzięki temu, że przeszło nią już kilkadziesiąt osób. Zaryzykowałam. W las miałam wejść przy trzecim rozwidleniu. O ile jeszcze pierwsze wyczaiła, to kolejne były bardzo niewidoczne. Podobnie jak przy jedynce polazłam na oko, ale tym razem oko okazało się lepsze i wyszłam na punkt. Jakim cudem? Nie wiem.
Piątka i szóstka poszły bezbłędnie po kresce, ale już przy siódemce zatoczyłam niewielkie kółko zanim trafiłam na lampion. Wcale nie usprawiedliwia mnie to, że od szóstki szłam z zawodnikiem ze starszej męskiej kategorii, który zaproponował swoje towarzystwo, bo co dwie głowy... i jak cielę polazłam za nim nie pod tę skałkę co trzeba. Nie ma to jednak jak pusty las i zero człowieka w zasięgu wzroku. Zdecydowanie wzrasta mi wtedy wydajność z hektara i szybciej znajduje co trzeba. Mój towarzysz opuścił mnie w drodze na ósemkę, bo było pod górę, a nikt normalny nie chodzi w moim tempie - pięć kroków - odpoczynek-pięć kroków-odpoczynek. Ponieważ szłam sama zarówno na ósemkę, jak i na dziewiątkę, znalazłam je bez większych problemów. Odległość dziesiątki od dziewiątki mało nie przyprawiła mnie o zawał, szczególnie kiedy między punktami zauważyłam sporą górę, której nijak nie dawało się sensownie obejść. Ja pitole, ja pitole, ja pitole - żeby wyrazić się parlamentarnie. Cóż było robić?  W lesie zostać na zawsze nie mogłam, trzeba było iść. Nie, nie szłam. Ja lazłam, noga za nogą, powolutku, ale ostatecznie i tak miałam już tyle straty z dwóch pierwszych punktów, że nie robiło mi różnicy. Bolesna wędrówka trwała 17 minut, ale zakończyła się pełnym sukcesem. O sukces akurat w tym przypadku nie było trudno, bo ze wszech stron ciągnęli ludzie na ten i kolejny - ostatni już punkt. Potem tylko dobieg do mety i koniec. To, że Olena była dużo szybsza nie było zaskoczeniem, ale szkoda, że przegrałam z  Dorotą., bo z nią czasami udaje mi się wygrać (jak choćby dzień wcześniej). Trudno. Sama sobie na to zapracowałam. Na mecie czekał (ponad pół godziny) Tomek i jak razem przyszliśmy, tak razem wróciliśmy do bazy zawodów. A potem na pocieszenie kupiliśmy sobie fajne buty do biegania. Więc może w sumie opłacało mi się zarżnąć ten etap?
 
Taaakie buty!

W każdym razie przed kolejnym etapem muszę pomyśleć czy nie potrzebuję jakiś fajnych koszulek i spodenek:-))

środa, 13 lipca 2022

Wawel Cup - Etap 1, czyli jak się zakręcić dookoła zamku.

Nadszedł pierwszy dzień zawodów. Ponieważ start miał być dopiero po południu, więc rano postanowiliśmy zrobić sobie rozgrzewkę w Skałkach Rzędkowickich. Pogoda była taka na dwoje babka wróżyła - albo popada, albo nie, ale postanowiliśmy zaryzykować.Oczywiście było trochę słońca, trochę deszczu, a skałki jak za każdym razem zachwycające. Zresztą zobaczcie sami:

Skały Rzędkowickie

Skały Rzędkowickie

Skały Rzędkowickie - Okiennik

Etap pierwszy rozgrywany był na Zamku Olsztyn (z przyległościami oczywiście) więc już sam początek zapowiadał się niezwykle emocjonująco. 
 
 Baza zawodów pod zamkiem i najważniejsze - niebieskie budki:-)
 
Dla większości kategorii przewidziano start masowy, ale my załapaliśmy się na interwałowy - ja w 51 minucie, Tomek w 116. Ponieważ dojście na start było stosunkowo krótkie - marne 400 metrów, więc Tomek miał czas odprowadzić mnie, wrócić do bazy, ponudzić się i pójść ponownie na start.
 
W drodze na start.

Na liście startowej było nas raptem 7 sztuk w mojej kategorii, z czego jedna zapisała się tylko na ostatni etap, Brigitte w ogóle nie dotarła na zawody, a przesympatyczna Olena z Ukrainy okazała się najgroźniejszą rywalką.
Startowałam jako trzecia - przede mną Becia i Dorota.

Dla pewności można sprawdzić minutę startową.

 
I w drogę.
 
Pierwsze trzy punkty okazały się łatwe, szczególnie, że po startach masowych były już wydeptane inostrady i wystarczyło tylko wstrzelić się we właściwą. Punkt czwarty był za wielką dziurą, która trzeba było obejść albo z prawej, albo z lewej. W pierwszym odruchu oczywiście chciałam drzeć na azymut, ale jak zobaczyłam wysokość skarpy, to od razu mi przeszło. Planowałam więc obejść dziurę od wschodu, wstrzelić się w ścieżkę i wygodnie dojść nią prawie pod czwórkę. Tak się jednak jakoś złożyło, że ze ścieżką się nie spotkałam. Postanowiłam więc iść po poziomnicy, bo jak powszechnie wiadomo, one są świetnie widoczne na ziemi i doprowadzają gdzie trzeba. Mnie doprowadziły do piątki, co nie było żadnym zaskoczeniem, bo taki był mój chytry plan - najpierw piątka, potem czwórka. Między piątką, a czwórka były już wydeptane inostrady i to w takich ilościach, że w każdą stronę szłam inną.

Co się działo między trójką, a szóstką.

Z kolejnymi punktami nie było większych problemów, a z dziewiątki na dziesiątkę to nawet dawało się dolecieć ścieżką. Prawdziwa zabawa zaczynała się od jedenastki, czyli na wzgórzu zamkowym. Skał, skałek, skałeczek było ci tu pod dostatkiem, a na otwartej przestrzeni widać było zawodników biegających we wszystkich kierunkach. Pierwszym wyzwaniem było przedostanie się za ogrodzenie okalające zamek. Kto sobie wcześniej poszedł pozwiedzać, ten wiedział, gdzie jest wejście, ale nam się nie chciało. Na szczęście wypatrzyłam na mapie wejście i to na ścieżce, którą biegłam od dziesiątki. Ufff.... Teraz pozostało jeszcze wybrać właściwą skałkę i znaleźć lampion. Patrząc bacznie na mapę, na wydeptane podłoże i na innych zawodników znalazłam. Gdzieś tam w międzyczasie koło mnie znalazła się Dorota i na kolejne dwa punkty biegłyśmy razem. Ale wiecie - takie razem, ale osobno, no bo w końcu - umówmy się - konkurencja. Trzynastka była w jaskini, choć ja mam bardziej wspomnienie piwniczki, ale ja czasem widzę rzeczy, których nie ma, więc nie będę się upierać. Oczywiście nie doczytałam na mapie o tej jaskini i gdybym nie pobiegła za tłumem, to pewnie długo bym tej trzynastki nie znalazła, szczególnie wyglądając skałki. Tak mnie ta jaskinia wzruszyła, że jeszcze przez chwilę nie mogłam dojść do siebie, ale co gorsza - nie mogłam także dojść do czternastki! Jakoś mi się pokićkały ścieżki, murki i kierunki świata i odchyliło mnie tak ze 45 stopni z azymutu. Nawet jakieś tam lampiony znalazłam na skałkach, ale niestety kody nie te. Przez chwilę tak się trochę głupio kręciłam biegając to tu, to tam, zamiast stanąć, rozejrzeć się, umiejscowić, czy nawet wrócić do poprzedniego punktu. Słusznie mówią, że lepiej mądrze stać niż głupio biegać. Z opresji wyratował mnie dopiero Grzesiek, który pokazał mi mniej więcej kierunek, a tam już trafiłam za ludźmi.
 
Trudny przypadek czternastki.

Pitoliłam się z tą czternastką tak długo, że przy piętnastce dogoniła mnie Olena, która startowała 8 minut po mnie. Razem pobiegłyśmy na szesnastkę, a potem każda kombinowała jak najmniej boleśnie przedrzeć się na drugą stronę wzgórza. Ja oczywiście zaczęłam mozolną wędrówkę pod górę po prostej, Olena też, tylko rozsądniej - ścieżką, ale w pewnym momencie zawróciła i przebiegając koło mnie zawołała, że najlepiej dołem. Do biegania w dół zamiast w górę to mnie nie trzeba długo namawiać, więc od razu odwróciłam się i pobiegłam za nią. Nawet nie dociekałam, czy to ma sens, starałam się tylko nie zostać za bardzo w tyle. Biegłyśmy wzdłuż ogrodzenia, które wydawało się nie mieć końca. Niby pamiętałam, że ten koniec gdzieś tam jest, bo przecież wbiegłam jakoś do środka, ale Olena chyba zwątpiła w niego i przelazła przez ogrodzenie górą. Nie byłam pewna, czy takie ogrodzenie wolno nam przekraczać, poza tym było nowiutkie i nie miałam sumienia go nawet pobrudzić, a co dopiero zdeptać, więc biegłam dalej. Śmiesznie to wyglądało - ja po jednej stronie płotu, Olena po drugiej, a i tak biegłyśmy do tej samej drogi. 
 
Neverending płot:-) A gęsto rozsiane mróweczki, to zawodnicy.
 
Ponieważ siedemnastka była ostatnim punktem, więc każdy biegł do niej i już na drodze nie było potrzeby zawracania sobie głowy mapą. Jeszcze tylko szybki finisz i meta. A na mecie niespodzianka -  drugie miejsce, za Oleną. Byłam pewna, że Dorota mnie wyprzedziła, ale nie. Na metę wpadłam tak ledwo żywa, że sczytywałam się na klęczkach, bo nie miałam siły wstać. No, ale w końcu trzeba mieć szacunek do uprawianej dyscypliny.