poniedziałek, 30 listopada 2020

Podkurkowe BnO

Kilka lat już biegam na orientację i wyobraźcie sobie, że dopiero wczoraj pierwszy raz brałam udział w biegu w formule rogainingu. To znaczy pierwszy raz samodzielnie, bo z Tomkiem to owszem, chociaż głównie były to pięćdziesiątki. Kiedy biegałam z Tomkiem to on wybierał trasę, pilnował czasu i momentu kiedy trzeba zacząć wracać albo coś odpuszczać. Ja sobie tylko beztrosko biegłam. No i właśnie ta beztroska zemściła się na mnie.
Zapisaliśmy się na te biegi w ramach Podkurka i wyjątkowo w tym roku ograniczyliśmy się do samego biegania, odpuszczając MnO. Ja zapisałam się na trasę 45-minutową, Tomek na godzinną.  
Przez całą drogę na start Tomek tłumaczył mi, że najlepiej najpierw zaliczyć punkty na górkach (bo potem będę zmęczona), w połowie czasu zacząć wracać mając po drodze punkty do zebrania (lub odpuszczenia w zależności od czasu), biec nie dalej niż 2 km od startu/mety. Tak więc teorię miałam rozpracowaną, teraz należało przełożyć to na praktykę. 
 
Przed biegiem trzeba się rozgrzać!
 
Pobrałam mapę, clear, check, start i... zamiast w stronę górek pobiegłam za osobami startującymi tuż przede mną. 
 
Nie w tę stronę!!!!
 
No, taki odruch stadny. Jak się zorientowałam co robię, to już szkoda mi było zawracać. Zaliczyłam PK 31 z pierwszej strefy, PK 35 z drugiej, potem 39 z trzeciej, spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że jeszcze mam czas na kolejną strefę. Szybciutko zgarnęłam PK 42 i stanęłam przed dylematem - wracać, czy biec dalej? Minęło już 20 minut mojego czasu, więc to prawie jakby połowa. Ponieważ ja bardzo, ale to bardzo nie lubię się spóźniać i zawsze wszędzie jestem przed czasem, więc postanowiłam wracać, zbierając po drodze co tam się jeszcze da. Bezproblemowo zgarnęłam PK 40, 37, 32 i znowu spojrzałam na zegarek. Miałam jeszcze 15 minut i dwa punkty po drodze do mety. No zaraz, tylko dwa? To co zrobić z resztą czasu? Niestety, w pobliżu nie było już co zbierać, więc niespiesznie wróciłam na metę. Prawie dziesięć minut przed czasem. Czyli tak, jak w normalnym życiu. 
Nie czułam się zadowolona, nie byłam wybiegana, nawet nie zdążyłam się specjalnie zmęczyć. Do bani ten rogaining. Następnym razem zapiszę się na najdłuższą trasę, na zegarek wcale nie będę patrzeć, a jak wrócę to będę. Nikt nie będzie mnie ograniczał czasowo! Nie ma mowy! I jeszcze chciałabym zauważyć, że to już druga impreza w tym samym miejscu, tego samego organizatora, z której nie jestem zadowolona... Nie żeby coś... Ale czy to na pewno przypadek? :-)))
 

 Za to jak ładnie biegłam z punktu na punkt:-)

niedziela, 29 listopada 2020

ZZK w Kosewku

Nadchodzi zima. Nie żeby śnieg, czy coś takiego, ale w sobotę odbyły się pierwsze Zimowe Zawody Kontrolne 2020/2021. A to już coś znaczy.
Biegaliśmy w Kosewku, które słynie ze stromych skarp i jeżyn. Tradycyjnie pojechaliśmy we trójkę obsadzając trasy A, B i C. Na start przyjechaliśmy późno, bo rano musieliśmy jeszcze odwiedzić weterynarza, ale wciąż mieliśmy spore szanse zdążyć na metę zanim organizatorzy zaczną zbierać lampiony.
 
W pełnym składzie.
 
Tomek ruszył pierwszy bo miał najdłuższą trasę, a my z Agatą chwilę później, po załatwieniu wszystkich formalności. Pierwszy punkt miałyśmy taki sam, więc pobiegłyśmy razem. Po długim truchcie wzdłuż ogrodzenia wspięłyśmy się na skarpę i wyszłyśmy idealnie na punkt. Stamtąd już każda ruszyła w innym kierunku. Moje kolejne cztery punkty naprzemiennie były usytuowane raz na górze, raz na dole i myślałam, że ducha wyzionę wdrapując się pod górę, albo dla odmiany, że zabiję się zjeżdżając ze skarpy, kiedy ziemia usuwała mi się spod nóg, a gałęzie, których się łapałam, łamały mi się w dłoniach. Jakimś cudem nie tylko przeżyłam, ale bez problemów znalazłam wszystkie punkty.
Z szóstki na siódemkę zniosło mnie w prawo, kiedy za bardzo zaczęłam omijać roślinne przeszkody terenowe. Kiedy już zaczęłam tracić nadzieję na zlokalizowanie się, z krzaków wyłonił się Tomek i pokazał kierunek. Po krótkiej chwili w oddali zobaczyłam lampion. Ale miałam farta!
Z ósemką tez miałam lekki problem. Dotarłam w okolice punktu i do lampionu brakło mi dosłownie kilkunastu kroków. Niestety, wcześniej skręciłam w prawo i tak sobie szłam i szłam rozglądając się. Na szczęście szybko dotarło do mnie, że jeśli lampion byłby gdzieś w tym miejscu, to już bym go znalazła, czyli musi być gdzie indziej. Ruszyłam w przeciwnym kierunku i faktycznie - był. Był blisko miejsca od którego zaczęłam spacerek w złym kierunku. 
 
Mój ślad na czerwono.
 
Dziewiątka i dziesiątka to znowu walka ze skarpą, ale zwycięska dla mnie:-) Jedenastka była tożsama z siódemką, ale idąc od tej strony, jakoś łatwiej było trafić. Dwunastka i trzynastka to odpowiedniki czwórki i dwójki i tak jak poprzednio dały mi mocno w kość. Znaleźć było nawet łatwo, ale dostać się do nich bez strat w ludziach, to już był wyczyn. Na koniec jeszcze musiałam przedrzeć się do ścieżki przy ogrodzeniu, co wcale nie było łatwe i wreszcie powrót na metę. 
Tak prawdę mówiąc, to bardzo trudno nazwać to co robiliśmy biegiem na orientację. To znaczy - na orientację - owszem, ale biegu to było tyle co wzdłuż ogrodzenia na początku i na końcu trasy. Pośrodku to raczej pełzanie na orientację, zjazdy na orientację i przedzieranie się na orientację. Co oczywiście nie zmienia faktu, że zabawa była przednia.
 
I jak tu biec po czymś takim?
 
W bazie zawodów czekała mnie jeszcze jedna atrakcja - okazało się, że nie ma mojego plecaka i kurtki. Nooo, trochę niefajnie. Organizatorzy zaklinali się, że nikt obcy nie kręcił się przy namiocie, czyli ktoś z "naszych" musiał zgarnąć hurtowo rzeczy, nie patrząc co bierze. Tylko co teraz robić? Wszyscy zaczęli wydzwaniać na mój telefon, który został uprowadzony razem z plecakiem, w nadziei, że "porywacz" zorientuje się co zrobił. Niestety, nikt nie odbierał. Kiedy już zrezygnowani wsiedliśmy do samochodu i ruszyli z parkingu, Agacie udało się - ktoś odebrał połączenie. Tak jak przewidywaliśmy - moje rzeczy przypadkiem trafiły do bagażnika innych zawodników i zaczęły odjeżdżać w siną dal. Po chwili udało się dokonać wymiany fantów i ciężar spadł mi z serca.

Przyjechał mój zaginiony dobytek!
 
Widzicie jakie te nasze zawody są emocjonujące. Jak nie na trasie, to poza nią:-) Polecam!


piątek, 27 listopada 2020

Klasycznie w Białobrzegach

Po króciutkim sobotnim bieganiu, w niedzielę nadszedł czas na dystans klasyczny. Agata tym razem odpuściła, więc pojechaliśmy we dwójkę. Teren zawodów teoretycznie znaliśmy z jakichś poprzednich Grilloków, ale dla mnie każdy teren, nawet najbardziej schodzony, już na drugi dzień jest całkowicie obcy. Dojazd do bazy zawodów zrobił na nas duuuże wrażenie - tak wyznakowanej lampionami trasy w życiu nie widzieliśmy. Choćby się ktoś uparł, nie miał szans, żeby nie trafić:-)
 
A taki puchaty lampion wisiał w bazie - uroczy!
 
Organizatorzy klasyka do kategorii wiekowych podeszli inaczej niż sprinterzy i cały żeński geriatryk wsadzili do jednej kategorii 55+. Wreszcie było z kim porywalizować, chociaż jakie to ma znaczenie kto przed kim "przybiegnie"? Najważniejsze - dotrzeć na metę z kompletem punktów.
Start był oddalony od bazy prawie kilometr, Tomek startował w 16-tej minucie, a ja w 52-giej. Trochę się naczekałam na swoją kolej, a nie było nachalnie ciepło. Wreszcie wystartowałam, kilka minut po Małgosi - głównej rywalce.
Pierwszy punkt był łatwy, przy ścieżce - taki akurat na rozgrzewkę. Do drugiego ambitnie pobiegłam już na azymut, chociaż  ścieżkami też chyba byłoby dobrze, a może i lepiej? Nie wiem. Na trójkę zaczęłam ścieżką, do "ronda" w lesie i zamiast biec dalej do skrzyżowania i z niego się namierzyć, to ja od razu wlazłam w las. Wyjątkowo zaczęło znosić mnie w lewo. Ponieważ takiej opcji w ogóle nie brałam pod uwagę, więc i nie korygowałam. Wkrótce w oddali zobaczyłam lampion. Na kopczyku, może ciut rozległym. Czyli musi być mój. A nie, jednak nie mój. W oddali mignęło mi kolejne pomarańczowe - podbiegłam i... już miałam podbijać, ale kod wyglądał jakoś dziwnie - cyfry niby się zgadzały, tylko jakby kolejność inna.  Popatrzyłam więc od drugiej strony - kolejność właściwa, tylko jakoś do góry nogami. Chwilę zajęło mi uwierzenie, że to znowu nie mój punkt. Do trzech razy sztuka. Pobiegłam tak właściwie przed siebie nie mając pomysłu co dalej i to była bardzo dobra opcja, bo właściwy lampion sam mi się znalazł. Ufff...
 

Do piątki pobiegłam niemal po kresce, zerkając co chwilę na kompas, żeby mnie znowu nie zniosło, a przy szóstce powtórzyła się sytuacja z trójki. Polazłam (teren zrobił się "górzysty", to i bieganie się skończyło) do lampionu gdzie był największy tłum, sprawdziłam kod i znowu - cyfry w porządku, kolejność nie w porządku. Nie miałam pojęcia w którym miejscu gęstwiny jestem, w którą stronę szukać, zeszłam trochę na dół, potem trochę do góry, a potem postanowiłam wyjść z gęstego żeby cokolwiek zobaczyć. I ledwo z niego wyszłam, a punkt znowu mi się sam znalazł. Nawet bym się cieszyła, gdyby nie to, że masę czasu straciłam w tych krzakach.
 

Z szóstki na siódemkę był długi przelot, ale nie miałam zacięcia robić go na azymut, tylko wybrałam drogi - wygodniej, a przez to niewykluczone, że szybciej. Tego to w sumie nigdy nie wiem. Przed punktem zobaczyłam plecy Beatki, która startowała sporo przede mną, ale na punkt szłyśmy innymi wariantami i spotkałyśmy się dopiero przy lampionie.
Ósemka była blisko i łatwa, do dziewiątki, wcale nie tak bliskiej biegłam jak przyklejona do kreski. Co popatrzę na ślad, to pękam z dumy:-) 
 
 
 Dziesiątka była czystą formalnością, a potem sprint do mety. Jakiś dzieciak deptał mi po piętach, więc starałam się uciec. Oczywiście, że bezskutecznie:-)
 
 
Na mecie czekał Tomek i od razu zaczął porównywać czas mój i Małgosi. Tyle, że Gosia nigdzie się nie zgubiła, ale tuż przed metą miała drobny wypadek i z wrażenia zapomniała się odbić. Zrobiła to dopiero po kilku minutach. Oficjalnie to ja wygrałam kategorię, ale na trasie to Gosia była lepsza. Tomek zajął drugie miejsce w swojej grupie, postanowiliśmy więc zostać na dekoracji, choć było zimno, mokro, głodno i do domu daleko. 
 

Ja oprócz pucharu dostałam fajną koszulkę nocną (czyli koszulkę biegową w rozmiarze XL), szlafmycę (czyli polarkowego buffa) i kubek z logo imprezy na wieczorne kakao - jednym słowem kazali mi iść spać:-)

Prawda, że fajne fanty? :-)
 
I w taki fajny sposób zakończyliśmy przygodę z Warszawską Olimpiadą Młodzieży. Niech żyje młodość!!!!

wtorek, 24 listopada 2020

Sprintem na Bródnie

WOM trwa i trwa i w sobotę dla odmiany mieliśmy biegać sprintem. Strasznie się stresowałam, ale nie tym sprintem, tylko dojazdem. Tak się złożyło, że Tomek w tym dniu miał dentystę i miał dotrzeć później, w związku z czym musiałam samodzielnie dojechać. To znaczy z Agatą, ale ja za kierownicą. Ze mnie to taki mistrz kierownicy, co gubi się na najbliższym skrzyżowaniu, a zaparkowanie na powierzchni mniejszej niż hektar sprawia dramatyczną trudność. Wyjechałyśmy dużo przez czasem, żeby odpracować te gubienia się i parkowanie i jeszcze zdążyć na zawody. O dziwo, wszystko przebiegło bezproblemowo, skrzyżowanie (takie ze skręcaniem) było tylko jedno, a na miejscu znalazłam duży, pusty plac do zaparkowania. Do mojego startu była prawie godzina, do startu Agaty prawie dwie. Żebym to przewidziała, to wzięłybyśmy koce, poduszki, termos, kanapki, książki i jakoś milej spędziłybyśmy czas niż marznąc w samochodzie. Po półgodzinie siedzenia poszłam się rozgrzewać, a  Agata została. 
 
 
Niektórzy organizatorzy to mają rozmach...
 
Moja trasa miała mieć raptem kilometr z drobnym hakiem, a w mojej kategorii wiekowej było nas tylko dwie. Jaki piękny splot okoliczności - człowiek się nie zdąży zmęczyć i jeszcze na pudle wyląduje:-) Tak na serio to wolę trasy dłuższe i większą obsadę, żeby było z kim rywalizować, ale trzeba brać co dają. 
Jakoś specjalnie to nas nie rozstawili z Beatką i poleciałyśmy chwilkę jedna po drugiej - ona pierwsza, ja za nią. Już w pobliżu pierwszego punktu mignęły mi jej plecy, dzięki czemu wiedziałam gdzie się kierować - tam skąd odbiega.Trochę się zdziwiłam, że to już, ale sprint to sprint - nie ma dużych odległości. Na skalę mapy nie było kiedy popatrzeć i przyjęłam, że będzie gdzieś w okolicy 1:5000. Była 1:4000. Ta drobna różnica między oczekiwaniami, a rzeczywistością nawet mi specjalnie nie przeszkadzała w trafieniu, tylko ciągle dziwiłam się, że to już. Na dwójkę ciut mnie zniosło w prawo, ale miejsce było tak charakterystyczne, że nie dawało się nie trafić:-) Na kolejne punkty praktycznie leciałam już po prostych, zwłaszcza gdy z punktu było w krzakach widać następny lampion jak siódemkę z szóstki:-) Od siódemki wszystko już dawało się robić ścieżkami, więc i nawigacji było tyle co kot napłakał. Ale wiecie - zdolna jestem, to i tak udało mi się pobiec nie tam gdzie trzeba. Z dziesiątki zamiast skręcić w prawo, poleciałam prosto, ścieżką, którą przed chwila przybiegłam. A tak się coś do niej przywiązałam. Zastanowiło mnie tylko to, że Gosia spotkana na punkcie, pobiegła inaczej, a miała taką samą mapę. Oczywiście przekręciłam sobie mapę o 90 stopni i tak usiłowałam nawigować. Na szczęście szybko się zorientowałam i stratę próbowałam nadrobić szybkim tempem. Nawet zadziałało, bo dobieg do mety miałam naprawdę szybki.
 
Dynamicznie na mecie.
 
 Cóż - cała trasa zajęła mi ciut ponad dwanaście minut i czułam się mocno niedobiegana. Tomek i Agata jeszcze w ogóle nie wystartowali, więc przede mną było duuużo wolnego czasu. Machnęłam więc sobie dodatkowe dwa kilometry po terenie zawodów, a jakże - z mapą w garści żeby nie zginąć i jeszcze zdążyłam zrobić Agacie zdjęcie kiedy startowała. Chwilę później przybiegł Tomek, a później czekaliśmy na powrót Agaty, co wiadomo - zawsze trwa. 
 
Czekamy.
 
Tym razem żaden lampion się jej nie zgubił, na metę wbiegła, a nie wkroczyła i jeszcze na dodatek nie była ostatnia w swojej kategorii. I w sumie to uznaję za największy sukces w naszej rodzinie, a nie jakieś tam pierwsze miejsca moje i Tomka.



piątek, 20 listopada 2020

Sztafeta indywidualna

W niedzielę początkowo nie planowaliśmy biegać w dalszej części WOM, bo myśleliśmy, że startować mogą tylko sztafety, ale kiedy okazało się, że indywidualnie też można, to oczywiście nie mogliśmy przepuścić okazji. Agata tym razem odpuściła i nawet się jej nie dziwię:-)
Już na miejscu kilka osób chciało skaperować mnie do swoich sztafet, ale wolałam pobiec niezobowiązująco i bezstresowo.

Trzeba się rozeznać w sytuacji.

Ja wybrałam trasę A - krótszą, a Tomek oczywiście dłuższą - B. Startowaliśmy kiedy tylko pierwsze zmiany sztafet ruszyły w las. Okazało się, że po odbiciu startu trzeba było jeszcze spory kawałek dobiec do miejsca z mapami, a potem jeszcze ze dwa razy tyle do miejsca zaznaczonego na mapie trójkątem. Tym sposobem na starcie byłam już zziajana i totalnie wykończona.
Do jedynki postanowiłam nie ścinać, tylko pobiec drogami. Tak na dobry początek. Jeszcze nie dotarłam do punktu, a już dogonił mnie Tomek, który wystartował chwilę po mnie. Mi się tam w sumie niespecjalnie spieszyło, ale jednak drobna zadra zawsze jest. Na osłodę mam fajny filmik z tego miejsca:-)

 
Do piątki szło dobrze, choć pojawiły się przeszkody terenowe w postaci górek i obniżeń. No, nie powiem - wyglądało to ładnie, tylko było zabójcze przy mojej kondycji (w sumie jej braku). 
Szóstka to dołek pośrodku zielonego. Od razu wiedziałam, że nie będzie łatwo i wcale nie zdziwiłam się, kiedy zamiast dołka trafiłam na ścieżkę, której nie powinno być, a między drzewami zobaczyłam jakieś większe skrzyżowanie. Przynajmniej mogłam się zlokalizować i namierzyć od pewnego miejsca. Z siódemką w sumie wyszło podobnie - zamiast punktu - niezapowiadana ścieżka. Tradycyjnie zniosło mnie w prawo. Jeszcze przy ósemce miałam drobne wahnięcie, ale potem poszło już bezbłędnie. 
Pod względem technicznym największy problem miałam z dojściem do PK11 i 12, tam gdzie były rowy. Bo wiecie, ten półdupek to urwałam sobie właśnie przeskakując rów i teraz do rowów mam uraz, unikam ich, a jak już muszę, to bardzo, bardzo ostrożnie.
Na metę wbiegłam z poczuciem kompletnej porażki, ale to raczej przez porównanie z sobotnim bezproblemowym przebiegiem, bo jak mówią wyniki, uplasowałam się mniej więcej w połowie stawki biegających bezsztafetowo. 
A w końcu i tak najważniejsze, że pobiegane!


poniedziałek, 16 listopada 2020

To idzie młodość, młodość, młodość...

Młodość to stan ducha, a nie cyferki w metryce, co udowodnili organizatorzy Warszawskiej Olimpiady Młodzieży tworząc kategorie wiekowe od K/M10 do M90. Tak dla pewności wzięliśmy ze sobą jedną młodzież w postaci Agaty, żeby nie było, zresztą sama chciała jechać.
 
W drodze na start.
 
Zawody mieliśmy blisko domu, bo w Starej Miłośnie i liczyliśmy na to, że uwiniemy się raz, dwa i szybko będziemy z powrotem. Tymczasem.... Z naszej trójki ja startowałam jako pierwsza - już w trzeciej minucie, dwadzieścia kilka minut po mnie Agata, a dużo, dużo później Tomek. No, nieźle nas rozstawili... Ale też w ostatniej chwili pozgłaszało się sporo osób i liczna chętnych do startu nieco oszołomiła organizatorów i sztuką było ułożyć sensowną listę startową.
W mojej kategorii wiekowej najsilniejszą zawodniczką była Joanna, ale z resztą dziewczyn mogłam konkurować. Żeby tylko się nie zgubić! Bardzo, bardzo starałam się dać z siebie wszystko i więcej dałam w nawigacji niż biegu. Z nawigacją to jest tak, że raz się uda, raz nie i tym razem się udało, a z bieganiem to u mnie coraz gorzej. Mnie to już nawet spacer potrafi dobrze wymęczyć:-( Na dokładkę do kompletu bolących kolana i półdupka dołączył palec u nogi, którym przygrzmociłam w kant regału. Ale co tam, na zawody przecież trzeba jechać.
Jak widać na poniższym zdjęciu leciałam niemal po liniach, pominąwszy te drobne fragmenty, kiedy znosiło mnie w lewo lub w prawo, albo musiałam omijać jakieś chaszcze. No dobra, przyznam - jestem dumna i blada...
 

...szczególnie, że docelowo wywalczyłam drugie miejsce, medal i dyplom.
 
 Ładny medal, taki... młodzieżowy:-)
 
Kiedy wróciłam na metę, Tomek wciąż czekał na swój start, a Agata była na trasie. Potem Tomek wystartował, wrócił, odebrał medal za pierwsze miejsce w swojej kategorii, a Agata wciąż była na trasie. Cierpliwie wypatrywaliśmy jej stojąc na mecie.
 
Stęsknieni rodzice wypatrują córki:-)

Od startu minęła godzina, potem kolejna, a Agaty wciąż nie było widać. Postanowiliśmy podejść na ostatni punkt i tam wypatrywać. Nic, zero Agaty. Ja już oczami wyobraźni widziałam ją połamaną, utopioną w bagnie (chociaż suche były), pożartą przez dziki, łosie i nosorożce i bezskutecznie wzywającą pomocy, bo żadne z nas nie miało przy sobie telefonu. W końcu Tomek poleciał po swój do samochodu, bo dziecko (dorosłe, czy nie) trzeba ratować. Ufff, udało się dodzwonić. Na pytanie czy się zgubiła, radośnie odpowiedziała:
 - Ja się nie zgubiłam, to punkt się zgubił!
O, i takie podejście mi się podoba:-)
Organizatorzy powoli zaczęli zwijać bazę, zdjęto taśmy wyznaczające dobieg i ekipa ruszyła w las, żeby pozbierać lampiony. My wciąż czekaliśmy aż Agata odpuściwszy część trasy w końcu wróci. I wreszcie:
 
  Dostojnie wkracza na metę.

No i proszę jaki to był emocjonujący dzień:-)  I jak raz, dwa się uwinęliśmy:-)).

środa, 4 listopada 2020

WOR - finał w Skaryszaku

 W ostatnim etapie Warsaw Orient Races postanowiłam zaszaleć i zapisałam się na trasę dla profesjonalistów. No przecież nie z racji profesjonalizmu, tylko żeby się nabiegać na zapas, bo kto to wie kiedy następny raz. Czasy takie nieprzewidywalne... Co prawda nadal boli mnie kolano (po fizjoterapii) oraz odwłok (po grzybobraniu), ale stwierdziłam, że muszę dać radę, najwyżej spacerkiem pójdę. 
Biegać mieliśmy w Parku Skaryszewskim i Tomek od razu mnie przestrzegał, żebym z nawyku nie zaczęła biegać po pętli jak na parkrunie, tylko według mapy, z punktu na punkt:-) W sumie podobno przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.
Wydawało mi się, że Park Skaryszewski to już znam dość dobrze i raczej nie brałam pod uwagę zgubienia się, ale na wszelki wypadek już na starcie patrzyłam w którą stronę wszyscy biegną, żeby przynajmniej dobrze zacząć. Jedynka i dwójka weszły gładko, ale już trójka stanęła okoniem. Tak się rozpędziłam, że przebiegłam obok lampionu, w ogóle nie zwracając na niego uwagi, a kiedy wreszcie wyhamowałam, stanęłam bezradnie z totalną pustką w głowie. Regularne zaćmienie. Pewnie, że tak mniej więcej wiedziałam gdzie jestem, tylko nic mi to nie pomagało. Zatoczyłam koło, żeby głupio nie stać w miejscu i zupełnie przypadkiem zauważyłam pod drzewkiem w oddali coś pomarańczowego. Byłam uratowana, ale przed samą sobą było mi łyso, że tak się wygłupiłam. 
Czwórka zaskoczyła mnie totalnie. Gdyby nie Tomek, który akurat w tym samym momencie dobiegł w okolice punktu, w życiu bym nie wpadła na pomysł, żeby szukać lampionu w grocie kamiennego źródełka. Dla mnie włażenie w takie miejsce to po prostu dewastacja zabytkowego parku  i jeszcze do teraz wszystko się we mnie buntuje na wspomnienie mojego haniebnego czynu, bo oczywiście punkt podbiłam. No sorry, nie wszędzie trzeba włazić, nawet w BnO.
Piątka i szóstka były łatwe, a siódemki usiłowałam szukać ciut za daleko. Ale w sumie dramatu nie było. Ósemka prościutka, a na dziewiątkę w ramach relaksu od myślenia pobiegłam za Michałem, ale nie żebym nie umiała trafić. Tak wyszło po prostu.
Do trzynastki szło idealnie, a z czternastką to dałam czadu. W pierwszej chwili pomyślałam, że dobiegnę alejką do placyku, potem w kolejną alejkę, ścieżka i lampion. No, ale nagle mi się odwidziało. Bo co? Ja nie potrafię takiego kawałeczka przebiec "na oko"? W znanym parku? Tak bliziutko? No to się okazało, że nie potrafię:-( O, jak bardzo nie potrafię... O tak:


Jak już w końcu znalazłam co trzeba, to na piętnastkę też pobiegłam dość abstrakcyjnie, sporym łukiem zamiast ciąć po prostej. Dobrze, że brzeg jeziora dość trudno jest przeoczyć. Szesnastka i siedemnastka , o dziwo, weszły dobrze, w sumie osiemnastka też, choć mogłam pobiec do niej optymalniej. Ale niech tam.
Przez te osiemnaście punktów w końcu nabrałam doświadczenia i rozkręciłam się i resztę trasy przebyłam już bezproblemowo. Oczywiście mogłam wybrać lepsze warianty przebiegu, ale w sumie to drobiazgi. Czasu zajęło mi to ho, ho jak dużo, no ale z góry zakładałam, że robię wersję bardziej spacerową niż wyczynową. Relaks to relaks! No dobra, tym sposobem straciłam szansę na jeden z tych przepięknych medali, co to je organizator przygotował, ale jak to w życiu - można marzyć o wszystkim, ale nie wszystko można dostać. Nie mam za złe - ani sobie, ani nikomu. I tak miło spędzony czas jest bezcenny.