sobota, 27 maja 2023

Jaga Kora czyli tłuczenie miski.

Już w grudniu zeszłego roku wiedziałam, że w Jadze Korze nie pobiegnę. Nie żebym miała jakieś objawienie, to raczej mój ortopeda je miał. Uznawszy więc, że zdrowe nogi będą mi potrzebne na Wawel Cup, Jagę odpuściłam. Tymczasem Tomek poszedł na całość i zapisał się na najdłuższą trasę - 100 km. Od razu sobie pomyślałam: Chłopie, przecież tego nie ukończysz!, ale co mu tam będę mówić - niech sobie pomarzy. W międzyczasie kombinowałam jak zagospodarować siebie podczas tych kilku dni w Rymanowie i w końcu wykoncypowałam - zgłoszę się jako wolontariuszka. Moja propozycja pomocy została przyjęta wręcz z entuzjazmem, więc i ja miałam widoki na swoją Jagę Korę. Do kompletu jeszcze zwerbowałam Anię, która przyjeżdżała z Barbarą (kolejna fanka setki), ale nie biegła żadnej trasy.
Najpierw Kamil wysondował stan mojego układu ruchu, po czym przydzielił znakowanie trasy w czwartek. Pełen entuzjazm, bo w czwartek i tak planowaliśmy połazić po okolicy. Kolejna propozycja to dyżur w biurze zawodów w piątek do północy. Jasne, że przyjdę! Za jakiś czas padło hasło: sobota od 5.30 - biuro, a potem Polany Surowiczne. Tu skakałam pod sufit z radości. Nie, nie na tę 5.30, tylko na Polany. Przez długi czas byłam pewna, że propozycja piątkowa i sobotnia są rozłączne, no bo kiedy spanie??? Zupełnie zapomniałam, że organizatorzy przecież nie sypiają... i pomagam zarówno w piątek, jak i w sobotę. No, ale spoko. Zaniepokoiłam się dopiero przy kociołku. Kociołkowy miał w tym roku nie dotrzeć i ktoś musiał tę zupę ugotować. Niby na Polanach już gotowałam na 60 osób, ale 30 lat temu i na piecu, a nie na ognisku. Aż mi oczy wyszły z orbit z przerażenia na tę propozycję, no ale co? Ja? Ja nie dam rady? Panie, nie takie rzeczy my ze szwagrem po pijaku... Na szczęście po kilku dniach okazało się, że kociołek jednak zostanie ogarnięty i mogłam odetchnąć z ulgą.
Do Rymanowa przyjechaliśmy we środę wieczorem. Pogoda była taka sobie, żeby nie powiedzieć wręcz. Zimno i mokro. Niby w czwartek miało się ciut przejaśnić po jedenastej, ale wiadomo jak to z prognozami. Wpół do jedenastej w czwartek spotkaliśmy się z Kamilem w Moszczańcu, skąd wywiózł nas do Puław, obdarował taśmami, sprejem, patyczkami i instrukcjami co i jak. A potem wziął i odjechał. 
Ruszyliśmy. 
 
Pełni entuzjazmu idziemy spełnić swoją powinność.
 
Deszcz, który miał ustać po jedenastej, chyba zapomniał obejrzeć prognozy pogody i wciąż padał - raz mocniej, raz słabiej. Wcale nas to nie zniechęcało. Po wejściu w las było trochę lepiej, oczywiście jeśli nie trąciło się gałęzi, bo wtedy zimny prysznic.
Zgodnie z prikazem gęsto wieszaliśmy taśmy, nawet tam, gdzie z jednej strony drogi był elektryczny pastuch, a z drugiej... też elektryczny pastuch. Ale bo to wiadomo, gdzie się komu zechce zboczyć z drogi:-)
Wszędzie tam, gdzie trasa zmieniała kierunek, zgodnie z zaleceniem Kamila, obwieszaliśmy okolicę jak choinkę bożonarodzeniową, dodatkowo szprejując strzałki na ziemi. Mam nadzieję, że wyszło dobrze i nikt nie miał problemów. W kilku miejscach z powodu zwalonych drzew wytyczyliśmy małe obejścia, a jeden to nawet duży.
 
Pasmo Bukowicy.
 
Tak sobie szliśmy, wieszaliśmy, podziwialiśmy okolicę i w końcu naszła mnie refleksja, że znakowanie trasy jest dużo, dużo lepsze od samego biegu - wreszcie jest czas żeby podelektować się pobytem w lesie, nawąchać czosnku niedźwiedziego, popatrzeć na widoczki, a jak się człowiek zmęczy, to i przysiąść można (no dobra - mokro, to nie można, ale teoretycznie).
 
Musieliśmy uważać na niedźwiedzie.
 
Kiedy dotarliśmy do Darowa i czekało nas forsowanie Wisłoka, byłam już dobrze zmarznięta i trochę obawiałam się tej przeprawy, choć z drugiej strony z niecierpliwością na nią czekałam. Woda w rzece była dość wysoka jak na bród, a mocny nurt nieco utrudniał utrzymanie równowagi. Za to wcale nie była taka lodowata jak się spodziewałam. 
 
Chwila ochłody.
 
W końcu pokonaliśmy wszystkie wodne przeszkody i niedługo potem wyszliśmy na asfalt w Moszczańcu. Jeszcze tylko dojście do samochodu i fajrant - można wracać grzać się i suszyć.

W piątek już przed dwudziestą stawiłyśmy się z Anią w biurze zawodów, a Tomek i Barbara zostali zbierać siły przed startem. Wcześniejsza ekipa przekazała nam swoje obowiązki, po czym oddaliła się i zostałyśmy same. Same jak same - obok rozsiadły się BYTYJANA, w razie gdyby ktoś boso zjawił się na biegu, a co jakiś czas pojawiali się biegacze po pakiety startowe. W sumie to nie miałyśmy dużo roboty, bo przecież kontakt z zawodnikami był przyjemnością, a nie pracą. 
 
Wydajemy pakiety startowe.
 
Przed północą zjawił się Tomek z Barbarą. Bardzo ich wypatrywałyśmy, głównie z tego powodu, że obydwoje mieli klucze od pokojów, a nie chciałyśmy spać  byle gdzie. Chociaż w sumie - ileż to tego spania nas czekało, jak o 5.30 miałyśmy być z powrotem.
Noc z piątku na sobotę rzeczywiście okazała się za krótka i rano (rano? w środku nocy!) wstałam w formie zombi. Czas miałam wyliczony niemal co do sekundy, a tu jak na złość nie umiałam wyłączyć alarmu w telefonie. Piszczał i piszczał, ja nerwowo naciskałam, przesuwałam, dotykałam i wszystko co tylko przyszło mi do głowy, a tu nic. Co gorsza - usłyszałam ruch za ścianą - znaczy się : obudziłam sąsiadów:-( Dopiero po dwóch minutach udało mi się uciszyć gadzinę. No, ale te dwie minuty byłam w plecy. Zagęściłam więc ruchy, żeby zdążyć wypić kawę, bo bez tego ani rusz i jakoś udało się, a nawet na dole byłam kilka sekund przed Anią. 
Teraz następowała gorsza część imprezy - jazda samochodem, co zawsze jest dla mnie stresem, kiedy występuję w roli kierowcy, a nie pasażera. Na szczęście o tak nieludzkiej porze większość ludzi śpi, więc drogi miałam puste. Przed wyjazdem na Polany Surowiczne jeszcze półtorej godziny wydawałyśmy pakiety i wypatrywały "naszych", którzy powinni lada moment zjawić się na przepaku. Kiedy w końcu dotarli, ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu oznajmili, że schodzą z trasy, nóżki im się zepsuły i odpadły i w ogóle. To, że nie ukończą, to ja wiedziałam, ale że poddadzą się tak szybko??? I teraz co? Oni pójdą spać, a my jak głupie pojedziemy na Polany? W końcu krakowskim targiem ustaliliśmy, że jak odpoczną, to spacerkiem przyjdą do nas, a potem razem wrócimy. Tak uspokojone mogłyśmy już jechać.
Kiedy dotarłyśmy na miejsce część ekipy, która wyjechała wcześniej, uwijała się już przy stole, Tomek (nie nasz) przy ognisku szykował kociołek, a Bartek robił nastrój. Na zawodników natomiast  musieliśmy jeszcze trochę poczekać. 
Jako pierwsi pojawili się ci z najkrótszej trasy. Ku naszemu zawodowi cała czołówka ominęła punkt żywieniowy i od razu pognali na Polańską machając nam tylko z daleka. A my tak się staraliśmy:-( W końcu jednak znaleźli się tacy, którzy do nas zajrzeli i wreszcie mogliśmy się wykazać.
 
 W pełnej gotowości.
 
Ale zaraz, zaraz! Nasze wątłe oklaski (no bo ile hałasu zrobi kilka par rąk?) to trochę za mało na entuzjastyczne powitanie. Hałas! Potrzeba nam hałasu! Wpadłam do chałupy z okrzykiem: Gaaarneeek! I coś do walenia! Staszek (chatkowy) ze stoickim spokojem wskazał kuchnię, a tam od razu wypatrzyłam idealną miskę i nie mniej idealną (aczkolwiek z lekka nadgryzioną) chochelkę. Tak uzbrojona mogłam już witać przybywających. Waliłam w michę bez opamiętania i czułam, że właśnie odkrywam swoje powołanie życiowe. Znalazłam swoją małą niszę i zostałam miskową. Początkowo moje walenie w michę wzbudzało powszechny aplauz, jednak z czasem zauważyłam, że we wzroku niektórych osób z ekipy pojawia się coraz silniejsza żądza mordu. Tak dla bezpieczeństwa (własnego) oddalałam się z tym bębnieniem coraz dalej, ale też nie mogłam za daleko, żeby zdążyć dobiec do stołu z napojami, które pomagałam zawodnikom wlewać do butelek i bukłaków. 
Po jakimś czasie do chałupy dotarła żona jednego z zawodników zaopatrzona w dzieci, bębenek i duży dzwonek. O, jaki udawało nam się razem robić piękny hałas... Co tu dużo dyskutować - każdy jeden zawodnik zasługuje na oklaski, obębnienie i obdzwonienie i taka była nasza misja.
 
Full service.
 
Kiedy dotarł do nas Tomek z Barbarą byłam już mistrzem świata walenia w miskę, a ponieważ skądś wzięły się cztery mniejsze dzwonki, zatrudniłam Tomka jako dzwonkowego. 
 
 
 
Tak dla bezpieczeństwa ustawialiśmy się coraz dalej od centrum punktu (ta żądza mordu), w końcu przy samym ogrodzeniu, ale dzięki temu mogłam walić wbiegającym uczestnikom prosto w uszy. Chyba nikt nie może złożyć skargi, że był witany na punkcie bez należnego entuzjazmu. 
Jest natomiast od niektórych uczestników postulat rozszerzenia kadry o duchownego, bo były osoby, które wczołgując się na punkt błagały o ostatnie namaszczenie. Niestety, z rzeczy ostatecznych mieliśmy tylko cmentarz łemkowski po sąsiedzku. Jakoś nikt nie skorzystał.
Ogólnie na punkcie było bardzo wesoło. Część rozrywek organizowaliśmy sobie sami, część dostarczali uczestnicy, a część fotografowie, których w szczytowym momencie było w Polanach aż czworo (wliczając w to "naszą" Kasię). Teraz już wiem dlaczego za każdym razem w poprzednich latach, kiedy docierałam na Polany jako uczestnik wcale, ale to wcale nie chciałam ruszać dalej. Na Polanach jest po prostu najlepiej!
 
Bawimy się równie dobrze jak zawodnicy.
 
Wszystko co dobre szybko się kończy, nadszedł więc czas, kiedy na punkt dotarł ostatni zawodnik i nasz dalszy pobyt w tym cudownym miejscu nie był już niczym uzasadniony. Spakowaliśmy manatki, ogarnęli teren, żeby gospodarzom nie zostawiać syfu, pożegnaliśmy Staszka i ruszyliśmy w stronę Rymanowa.

Nawet taśmy z trasy już sprzątnięte.
 
Szkoda, że już po wszystkim. Choć kolejna edycja dopiero za rok, to już zaczynam zastanawiać się czy pobiec, czy jednak ponownie realizować się w tłuczeniu miski. Jak myślicie?

środa, 24 maja 2023

Falenickie robale czyli INSeKT

Dawno nie byliśmy na marszach na orientację. Znaczy byliśmy niedawno na BazInO, ale to i tak wyjątek po długim okresie uczestniczenia tylko w orientacji sportowej. Jednak INSeKT jako "sztandarowa impreza klubowa", dodatkowo bez kolizji z terminem BnO i jeszcze w Falenicy, i w ramach OTInO… no, musieliśmy się na nią wybrać! 

Ludzcy organizatorzy pozwolili się wyspać wyznaczając start od godziny trzynastej. Zaczęliśmy od dojściówki, czy może bardziej dojazdówki, bo większość trasy przebyliśmy pojazdem dwuśladowym.


Po zameldowaniu się na miejscu, czyli w wiatach przy SP 124, zaliczeniu rytualnej wymiany fantów, pobraliśmy mapy i poszliśmy w las. Na początek dostaliśmy kartkę papieru z dwoma sieciami i kilkoma pająkami. I o dziwo, kartka była zatytułowana "Etap 2". Co do rysunków na kartce - o ile mapa topograficzna była dość oczywista (jednak w Falenicy trochę mieszkałem), oczywiste były także dwa pająki bazujące na mapie BnO (po coś biega się regularnie FallInO i mapę BnO zna się na pamięć), już wycinki lidarowe były zagadką. No dobra, na kilku widać wydmę, wydma - więc wiadomo, że trzeba ich szukać na wydmie (wydma ciągnie się dobre 5 km), ale pozostałe dwa pajączki mogły być wszędzie. Powiedzmy, że Renata brzydząc się pająków nie paliła się do dokładnego oglądania i dopasowywania wycinków, więc spadło to na moje barki. Szybko wyznaczyłem kawałek wydmy, gdzie były rozpoznane fragmenty i zakładałem, że reszta elementów dopasuje się gdzieś "pomiędzy".

Mapa z insektami w dłoń i ruszamy do boju!

Zamiast żmudnie dopasowywać ruszyliśmy w las. Zaczęliśmy od PK A, do którego musieliśmy przebić się przez innych uczestników okupujących ścieżkę w celu rozkminienia zagadek mapy.

Ścieżka to dobre miejsce do rozkminiania mapy

Punkt podbijaliśmy razem z Przemkiem, który zaraz ruszył szybkim krokiem na wydmę. My powolutku wędrowaliśmy wydmą, przedzierając się przez krajobraz niczym po jakimś huraganie - leśnicy zabrali się za przerzedzanie lasu i wszędzie leżały pościnane sosny. 

Podbijamy pierwszy PK

Na wydmie szybko zlokalizowałem dołki znane z FalInO, więc bez problemów zaliczyliśmy PK D, J, K. 

PK D - niczym na jakimś wiatrołomie

PK J w malowniczym dołku na wydmie

 Po chwili udało się dopasować duży lidar, więc naszym łupem padł punkt G, B i F. Tu zaczynaliśmy spotykać Marka, który używał psa do tropienia lampionów, ale chyba z marnym skutkiem, bo jakoś nie udało mu się dopasować dużego kawałka lidaru do wydmy. 

 
Podobno Punt G nie istnieje... a my go znaleźliśmy!

 

PK R

 Zaliczając pająka z punktami O, P i R udało się dostrzec podobieństwo terenu do kolejnego pająka L, M, N. Ale zmyliła mnie skala. PK L podbiliśmy dobrze, ale PK N… wyglądał na jakiś dołek (czy inne odkształcenie terenu) w okolicach PK P. Dołek był, lampion był… ale dołka z PK M już nie było. 

Tu powinien być lampion z PK N

Wszystko przez tę skalę! Po chwili wpadłem, że PK N jest tożsamy z PK P i po poprawce poszliśmy szukać właściwego PK N. Znaleźliśmy kopczyki, ale bez lampionu. Obszukaliśmy teren w koło, wszystkie okoliczne odkształcenia terenu i nic. Lampion był dopiero kawałek dalej – niby także na kopczyku i przy skrzyżowaniu ścieżek… Aby się lampion nie marnował postanowiliśmy wbić stowarzysza, zamiast wytykać budowniczemu BPK;-) 

Końcówka to już bułka z masłem - miejsca gdzie jako dziecko bawiłem się w lesie. Przy okazji odwiedziliśmy nasz były domek… wspomnień czar:-) 

Tu kiedyś mieszkaliśmy

 
PK C - tuż przy naszym byłym domu

Po krótkim odpoczynku etap drugi (czy raczej pierwszy w/g oznaczeń na mapie). Żuk wiosenny. O ile schemat drożni z kilkoma PK był w do ogarnięcia, to żuczki do wpasowania już tak sobie. Te z mapą BnO i Morskim Okiem dawało się wpasować, ale reszta? Znaleźliśmy PK B, potem PK D, wdrapaliśmy się na wydmę i… przysiedliśmy by pomyśleć. Siedzenie dobrze wpływa na myślenie – bo rozglądając się wkoło nagle dostrzegłem podobieństwo do lidaru. Okazało się, że siedzieliśmy.. dokładnie pod lampionem;-) Schemat dróg był takiej sobie dokładności, więc nie do końca widzieliśmy gdzie się na nim znajdujemy, ale nagle widzimy lampion na skrzyżowaniu "gwiaździstym" wielu dróg, a takie jest na schemacie z PK F. Więc mamy kolejny PK!

PK C na ul. Bonapartego

Kierunek ul. Napoleona Bonapartego - tam jest PK C. Po drodze dostrzegam charakterystyczny dołek i mamy dopasowanego kolejnego żuczka! 

Wydma tuż przy Morskim Oku - PK K

Czas na Morskie Oko i tu udaje się dopasować przedostatniego żuczka z lidarem. Zostaje już końcówka, PK E, PK M i… poprawka PK F. Obchodząc wydmę od północy stało się jasne, że to co wpisaliśmy jako F, było bardziej na południe. Renata ma już dość chodzenia, więc puszczam ja skrótem do PK A, a sam lecę na wydmę przebić ten nieszczęsny PK F. Wracając do PK A zahaczam o ostatniego żuczka i zgarniam PK J. Docieram do PK A, spisuję długość niebieskiego szlaku do Falenicy, ale nie widzę Renaty. Może jest na mecie? Lecę do wiat.. ale Renaty nie widać. Mam już złe przeczucia, że nie miała siły dojść i gdzieś tam w krzakach leży jej truchło konsumowane przez jakieś padlinożerne zwierzęta… Na szczęście zza zakrętu wychodzi zaginiona. Oczywiście "źle jej wytłumaczyłem jak dojść" i zwiedziła pół Falenicy zanim dotarła na metę;-). Grunt że się znalazła;-) 

Na mecie - wreszcie można usiąść i coś przekąsić

 Na mecie ciasteczka, picie i… przemówienia Pani Prezes, dyplomy za zasługi i nagrody;-) 

Dostajemy dyplomy i inne takie za zasługi....

A na takich mapach chodziliśmy


 

wtorek, 16 maja 2023

Wiosenne 360°

 

Za mną już kolejna edycja Wiosennych 360°. Tym razem bez podium, ale jak zawsze "było blisko". Zresztą co tu opisywać skoro można zobaczyć!

Majówka w lesie - finisz imprezy.

Nadszedł ostatni dzień GP Mazowsza. Tym razem jechaliśmy do Chotomowa. Jazda już coraz mniej robiła na mnie wrażenie i gdyby majówka potrwała jeszcze z tydzień, to pewnie zostałabym mistrzem kierownicy.

3-ci maja, więc i my trzeciomajowi.
 
Teren nie był obcy, kilka razy już tutaj biegaliśmy, więc miałam nadzieję, że jakoś pójdzie. Chociaż po ostatnich kilku biegach... Nic nie wiadomo.
 
 Ja i mój cień szykujemy się do startu.


I ruszamy!

 Do pierwszego punktu nie planowałam nawet próbować biec na azymut, tylko obiec sobie teren ścieżkami. Gdyby nie Tomek, to od razu ruszyłabym tak, jak trzeba, ale wynalazł mi w lesie jakąś ścieżynę i przekonał, że doprowadzi mnie, gdzie trzeba. W swojej naiwności ruszyłam nią, a po kilku metrach okazało się, że ścieżka zanika i trzeba wrócić do pierwotnego planu. No tak się zdenerwowałam, że aż pomyliłam się w liczeniu do dwóch i zamiast wejść w las na wysokości drugiej uliczki, weszłam przy pierwszej. Oczywiste, że lampionu nie znalazłam i musiałam wrócić. Na szczęście zobaczyłam innych zawodników wyłaniających się z lasu kawałek dalej, więc miałam już jakiś punkt zaczepienia.
 
Wtopa już na jedynce:-(
 
Drugi punkt na końcu rowu, więc od razu jak tylko się dało, ruszyłam rowem, bo to najpewniejsze. Ale też nie najwygodniejsze. Trudno. Trójka blisko i łatwo. Poszło. Czwórka za to była daleko, daleko. Tak gdzieś do połowy odległości dawało się ścieżkami, ale potem już trzeba było na azymut. Wydawało mi się, że jedyną karpę w przebieżnym lesie, między dwoma zboczami znajdę bez trudu, ale słusznie mi się tylko wydawało. Na śladzie widać, że początkowo trzymałam się azymutu, a nagle odbiłam (odbiło mi) w prawo i po ptokach - karpy nie znalazłam. Kiedy już na tyle długo błąkałam się po krzakach, że nabrałam pewności o bezcelowości takiego działania, postanowiłam dojść do drogi na południe od punktu i namierzyć się z niej od nowa. Jedyna sensowna decyzja przyniosła oczekiwany efekt i w końcu trafiłam na czwórkę.

Nie tak miało być:-(
 
Piątka również była na karpie i to w gęstwinie, a jednak znalazłam ją dużo szybciej niż czwórkę i bez większych trudności. Już sama nie wiem od czego to zależy.
Pozostałe cztery punkty również nie nastręczyły większych trudności, choć przy szóstce leciutko szukałam, ale w dobrym miejscu. Od ostatniego punktu do mety był długaśny przebieg, a że byłam już mocno zmęczona, to ciągnął się jak guma u majtek (takich staroświeckich, bo w obecnych to już nawet gumy nie ma). W sumie to nie miałam się co spieszyć, bo Tomek znowu był na najdłuższej trasie, więc i tak musiałam czekać.
Podobno w ogólnej klasyfikacji całej Majówki na trasie B zajęłam pierwsze miejsce wśród kobiet, ale w tak nędznym stylu, że przynależny mi puchar mogę spokojnie nazwać pucharem hańby. Nawet go nie odebrałam. Blamaż, wstyd, sromota, kompromitacja i w ogóle...
Jak żyć panie premierze? Jak żyć?
 
Cała trasa.
 

czwartek, 11 maja 2023

Majówka w lesie, a w zasadzie w parku, co niczego nie zmienia... - E3

Trzeci etap Majówki zapowiadał się najlepiej - po pierwsze blisko Zielonki, więc mniej stresu z dojazdem, po drugie w parku, a nie w lesie. 
- W parku to już się chyba przecież nie zgubię. Niemożliwe! - myślałam sobie, a los za moimi plecami dusił się ze śmiechu.
 
Idziemy na start.
 
Ponieważ trasy tym razem były króciutkie, zamiast na trasę B pobiegłam na C. Co prawda w ostatecznej klasyfikacji miałam tym sposobem mniej wyników w wybranej kategorii, ale moje wyniki i tak są jakie są, więc nie było o co kruszyć kopii.
 
 
Radosny start.
 
Punkt pierwszy przy ścieżce, więc lajtowo i parkowo, tak jak miało być. Dwójka na widowni obiektu sportowego. Łatwizna, gdyby nie to, że nie przewidziałam barierek. Punkt miałam niemal na wyciągnięcie ręki, ale jednak paru centymetrów brakowało, żeby podbić. Trzeba było obiec dookoła.
Do trójki znowu ścieżką i tu już się trochę zasapałam, bo chciałam szybko.  Po trójce zaczęło się bieganie na azymut. I co? I od razu się zgubiłam. A niby stosowałam się do wskazówek kompasu. Zniosło mnie sporo w lewo, ale ponieważ trafiłam na  skrzyżowanie, byłam pewna, że to dobre miejsce. Gdyby jeszcze tylko był tam lampion. Nie wiem po co pobiegłam kawałek ścieżką, ale może potrzebowałam czasu, żeby przemyśleć sytuację.

No, gdzie ta czwórka?

Jak widać, w piątkę też nie weszłam od pierwszego kopa, ale i tak już lepiej. Do szóstki już dawało się dobiec alejkami, podobnie siódemka i ósemka były ucywilizowane. Zasadniczo, gdybym chciała, to z ósemki na dziewiątkę (9=6) też mogłam dobiec ścieżkami, ale nie chciałam. W moim przypadku "nie chcę ścieżkami" było tożsame z "nie chcę trafić". Nie dość, że zniosło mnie w prawo, to jeszcze pobiegłam za daleko.
 
Halo! Kompas! Czy mnie widzisz?

Po dziewiątce byłam już tak zmęczona, że do dziesiątki lazłam, zastanawiając się, czy nie przycupnąć po drodze gdzieś na ławeczce. Chyba pogoda tak mnie wykańczała, bo zbierało się na deszcz i ciśnienie atmosferyczne  szalało. Na coś w końcu trzeba zrzucić winę za marne postępy:-) Lazłam dalej w ślimaczym tempie i kolejne dwa punkty znalazłam bez żadnych wtop. Wtopa czyhała na trzynastce. Totalnie poptaszkowały mi się ścieżki, myślałam(?), że jestem gdzie indziej, ale w końcu musiałam dopuścić do siebie myśl, że trzeba zmienić koncepcję. Obejrzałam więc mapę, ustaliłam gdzie jestem i ruszyłam we właściwym kierunku.
Czternastka ustawiona była w samym środku konkretnej gęstwiny i chwilę chodziłam jej brzegiem szukając miejsca, gdzie najlepiej się wbić. Strasznie nie chciało mi się tam włazić, ale punkt sam się nie podbije przecież. Oczywiście nie trafiłam od pierwszego kopa, bo ciągle coś trzeba było omijać i nieustannie oddalałam się od właściwego miejsca. Lampion znalazł Olgierd, z którym praktycznie mijałam się przez większą część trasy, chwilami kooperując.

Trochę gęstego i człowiek się gubi.

Piętnastka poszła gładko, bo przecież czasem coś musi się udać, za to zamiast  do szesnastki, pobiegłam od razu do siedemnastki. Ale to już wina Olgierda,bo biegłam za nim, a on głupio nawigował:-) No dobra, mogłam to zrobić samodzielnie, ale na końcówce byłam już pewna, że nic się nie da skopać. 
A los rechotał mi za plecami...

Zaraz... To nie jest szesnastka????
 
Przy szesnastce czekał Tomek i trochę zgłupiał, kiedy podbiegłam, obejrzałam punkt i wróciłam skąd przybiegłam.
W końcu jednak udało mi się szczęśliwie dobrnąć do mety, co widać poniżej.

Meta
 
Nooo, to ten tego... Nigdy nie myślcie sobie, że jak coś wygląda na lekkie, łatwe i przyjemne, to w rzeczywistości takie jest. Poza tym los i tak zawsze swoje wie....

Cała trasa.

poniedziałek, 8 maja 2023

Majówka w lesie, czyli kiedy wszystko idzie nie tak - E 2

Kolejny dzień Majówki to Skierdy. Dojazd na miejsce jeszcze gorszy niż dzień wcześniej, bo przez całą Warszawę, więc na miejsce dotarłam wykończona. A w las iść trzeba.
 
Mina trochę nietęga.
 
Tym razem trasa nieco krótsza niż dzień wcześniej, chociaż o długości to lepiej dyskutować po powrocie, bo to nigdy nie wiadomo ile wyjdzie.

Dynamiczny start.
 
Zaczęło się nieźle - do pierwszego punktu prowadziła droga oraz kilka grup rodzinnych udających się do tego samego lampionu. Pełen luzik. Na tym luziku przecinkami pobiegłam do PK 2, który miał stać niedaleko skrzyżowania drogi i przecinki, w dużym dołku, tuż przy rowku. Bułka z masłem! Bułka okazała się jednak twardym sucharem i to bez masła, bo lampionu nigdzie nie mogłam znaleźć. Do przeszukania miałam naprawdę niewielki obszar i robiłam to coraz bardziej skrupulatnie, z wciąż niezmiennym efektem. Znalazłam rowek, drugi rowek, drugi kawałek pierwszego rowka, potem nawet zauważyłam, że punkt to właściwie nie ma być w dołku, tylko właśnie na końcu rowka i nic. Dopiero kiedy planowałam wrócić na drogę i namierzyć się od nowa, zauważyłam zmaltretowaną szmatkę wciśniętą pod jakąś roślinność. W sumie była w miejscu wskazanym przez mapę, ale nie zakładałam tak fatalnej kondycji lampionu:-)
 
Dobrze schowany PK 2.
 
Trójka dała mi chwilę odpoczynku, a przy czwórce znowu się zaczęło. Mogłam pobiec drogami, ale nie - uparłam się na azymut, bo drogami trochę naokoło. Byłam pewna, że dwóch karp obok siebie to przecież nie przeoczę. No, może bym i nie przeoczyła, gdybym podeszła jeszcze kilka metrów dalej. Niestety - zaczęłam szukać ciut za wcześnie, a że las był dość gesty nic nie dawało rozglądanie się dookoła. Nie ma zmiłuj - trzeba było podejść na właściwe miejsce. Widząc, że nic mi nie przyjdzie z błąkania się po krzakach, postanowiłam wyjść na przecinkę, znaleźć ścieżkę i nią podejść pod punkt. I to była wreszcie rozsądna decyzja. Trafiony, zatopiony!
 
PK 4.

Piątka, szóstka i siódemka przeszły ulgowo, ale ósemka już nie. Znowu wydawało mi się, że będzie łatwo, bo co to za sztuka znaleźć koniec obniżenia? Nooo, sztuka jeśli w terenie są głównie obniżenia i nie można się wstrzelić w to właściwe. A nie można, bo szuka się za wcześnie. Znowu postawiłam na sprawdzoną metodę - wyjść na drogę i rozejrzeć się gdzie jestem. Pomogło szybciej niż się spodziewałam, bo kierując się na drogę natrafiłam na właściwe obniżenie i lampion. Ufff...

W zagłębiu obniżeń.

Dziewiątka próbowała mnie wciągnąć w kolejną przygodę, ale byłam oporna i tylko trochę pozygzakowałam. Dziesiątka i jedenastka odpuściły. Chyba po to żebym zdążyła pozbierać się przed dwunastką.  Bo wiecie - zamiast na dwunastkę, wyszłam na piątkę. Nie wiem jak mi się to udało zrobić, ale fakt jest faktem. Plusem było to, że wiedziałam gdzie jestem i jak dalej lecieć.

Może i trochę naokoło, ale skutecznie.

Po dwunastce została łatwa trzynastka i powrót na metę. Powrót łatwy, bo wystarczyło trzymać się ogrodzenia, tylko jak się go trzymać, jeśli co kawałek straszy tabliczka z informacją, że ogrodzenie pod napięciem. Czy to jest w ogóle legalne? Trzymałam się więc, ale z daleka i w końcu jakoś dotarłam do mety. Tam oczywiście nikt na mnie nie czekał, to znaczy Tomek nie czekał, więc nie ma fotek.
Ale za to można sobie obejrzeć mój ślad hańby:-)

Moja trasa hańby:-(

niedziela, 7 maja 2023

Majówka w lesie, czyli GP Mazowsza - E1

W zeszłym roku na majówkę pojechaliśmy na Bukowa Cup i chociaż bardzo dobrze wspominamy imprezę, to w tym roku odpuściliśmy. Jednak to strasznie daleko.  Ale niech nikt nie myśli, że nie mieliśmy gdzie biegać. Dla wszystkich zostających w domu na dłuuuugi weekend lokalni organizatorzy wespół w zespół zorganizowali czterodniowe GP Mazowsza pod wdzięczną nazwą "Majówka w lesie". Co prawda początkowo pojawiły się drobne problemy z odwoływaniem, przekładaniem, zmienianiem imprez ze względu na chorobę jednego z organizatorów, ale że przyroda nie znosi próżni, szybko znalazło się zastępstwo. GP Mazowsza brzmi dość poważnie, ale w sumie były to raczej treningi niż zawody, bo chodziło przede wszystkim o dobrą zabawę.
Pierwszy etap w Celestynowie. Po ostatnim GPS-O na hasło Celestynów miałam mieszane odczucia, bo obawiałam się lasu pełnego jeżyn i chaszczy. Na szczęście nie wszystko co w pobliżu Celestynowa tak wygląda. Czasem zamiast jeżyn są pola borowin i leżące gałęzie. Też nie jest łatwo, ale mniej boli:-)

 
Mapy pobrane. (Fot.: A. K.)

Mimo, że zapisałam się na trasę B, która w opisie miała: trasa dla początkujących, to nominalna odległość była spora jak na tę kategorię - 4,1 km. Tomek poszedł po bandzie i wziął najdłuższą trasę - 8 km. A wiadomo przecież, że zawsze wyjdzie przynajmniej kilometr więcej.

Przygotowania.
 
 
I start.
 
Początek był luksusowy - szeroka, wygodna, wysypana tłuczniem droga, a na skrzyżowaniu w lewo, w las, na górkę, gdzie stała jedynka. Dwójka spoko - grzbietem, aż do dołka. Do trójki to już trzeba było kierować się kompasem, albo lecieć "na oko" i na końcówce szukać przy mokradle. Ja trzymałam się azymutu. A mokradło okazało się zaskakująco suche. Dylemat pojawił się po trójce - czy następne mokradła, przy których stać miała czwórka są podobnie suche, czy już raczej mokre? Na mapie wyglądały dość poważnie, więc na wszelki wypadek postanowiłam je obejść. Kiedy dotarłam do ich krawędzi, okazało się, że nie jest źle i kto wie? - może uda się przejść... Przejść się udało, ale po drodze omijałam tyle różnych przeszkód, że zupełnie nie wiedziałam, gdzie wyszłam po drugiej stronie. Dotarłam do rowu, przy którym miał być punkt, tylko nie wiedziałam, czy jestem od punktu na prawo, czy na lewo. Cóż, teoretycznie miałam 50% szans, że pójdę we właściwym kierunku, ale uwzględniwszy prawo Murphiego miałam stuprocentową pewność, że pójdę źle. I tak też się stało. Zatrzymała mnie dopiero droga, której nie powinno być, a po analizie mapy wyszło, że to jednak mnie nie miało tam być, a nie drogi. Cóż, zrobiłam w tył zwrot i pomaszerowałam tam, gdzie trzeba.

W poszukiwaniu czwórki
 
Po tej czwórce to już mi się trochę odechciało. Trzykrotne przejście wzdłuż rowu pełnego krzaczorów mocno nadwyrężyło moje siły zarówno fizyczne, jak i psychiczne, a należy pamiętać, że znowu na zawody przyjechałam jako kierowca, więc już na starcie byłam mocno nadwątlona.
Resztę trasy starałam się pokonywać głównie ścieżkami, no chyba, że się nie dawało. Los mi odpuścił i nie zaordynował kolejnych niespodzianek. Wszystkie kolejne punkty weszły gładko. Pomogło też moje wolne, już marszowe tempo - miałam dużo czasu na obserwowanie i analizowanie terenu oraz dobór rozsądnych wariantów.
Na metę dotarłam przed Tomkiem, więc miałam czas żeby odpocząć i przygotować się psychicznie do roli kierowcy w drodze powrotnej. 
Aaa, i mimo marnego tempa i problemów z czwórką, wcale nie byłam taka ostatnia na swojej trasie. Najwyraźniej było kilka osób rzeczywiście początkujących:-))