wtorek, 30 czerwca 2020

Zagubiona w Zolskim Bagnie.

Chyba muszę zacząć mówić, że ostatnio na wszystkich zawodach to gubię się specjalnie, żeby mieć o czym pisać, bo mi czytelnictwo spada. Bo już naprawdę mi głupio wciąż przyznawać się do totalnej ignorancji w nawigacji. Im więcej doświadczenia, tym gorzej idzie? No, coś nie tak. Słusznie podejrzewacie - Warszawską Milę skopałam aż miło.


Pamiątkowa przedstartowa fotka.

Pogoda na bieganie zapowiadała się taka sobie, a jak już byliśmy gotowi do startu, to zaczęło padać. Mieliśmy dylemat - lecieć czy przeczekiwać? Ale bo to wiadomo, czy nie będzie jeszcze gorzej? Postanowiliśmy wystartować mimo deszczu.
Ponieważ Tomek ma ostatnio jedną nóżkę bardziej, więc wyjątkowo zrezygnował z najdłuższej trasy i obydwoje wybraliśmy średnią. Tradycyjnie ja ruszyłam pierwsza, bo mi zawsze dłużej schodzi.

Start (jak widać).

Plan na jedynkę miałam taki: polecieć ścieżką do skrzyżowania pierwszego albo drugiego (bez znaczenia),  od skrzyżowania namierzyć się na azymut, pobiec, podbić i gotowe. Ruszyłam. Im dalej biegłam, tym bardziej nie było widać żadnych skrzyżowań. No dobra, musiałam przegapić, ale przecież nie będę wracać na start. W końcu jakieś zobaczyłam, ale które to z kolei? Na pewno nie pierwsze sądząc z pokonanej odległości, drugie też raczej nie. Trzecie? Czwarte? Piąte? Które by nie było, trzeba skręcić na wschód. Miałam nadzieję, że może gdzieś wypatrzę Tomka, który miał startować zaraz po mnie i śledząc go trafię na punkt. Dookoła co prawda widziałam nawet sporo osób, ale każdy biegł w inną stronę i miałam poczucie jakiegoś kosmicznego chaosu. To chyba przez to, że jedynka (znajdująca się niewątpliwie gdzieś w pobliżu) była punktem potrójnym. Tak sobie biegłam, biegłam, biegłam, trochę szłam i wydawało mi się, że to już stanowczo za długo trwa, ale nie miałam pomysłu co zrobić. W końcu gdzieś w oddali zamigotało mi coś pomarańczowego. Lampion! Rzuciłam się do niego pędem. Od razu sprawdziłam kod i zgodnie z moimi podejrzeniami nie była to jedynka, tylko szóstka. Ale przynajmniej wiedziałam wreszcie gdzie jestem. Z szóstki udało mi się bezproblemowo dotrzeć do jedynki i wreszcie miałam zaliczony pierwszy punkt. Zajęła mi ta cała operacja prawie 12 minut. Niezły początek!

Jedynkę ominęłam łukiem.


Dwójka miała być za bagienkiem. Bałam się, że po deszczach mogą być trudności z przejściem na krechę, ale okazało się, że nie jest tak źle. Źle było tylko z moim kierunkiem, bo tradycyjnie zaczęło ściągać mnie w prawo. Oczywiście dowiedziałam się o tym dopiero kiedy dotarłam do ścieżki, której wcale nie powinno być przed punktem. Ponieważ w zasięgu wzroku miałam skrzyżowanie, więc mogłam się zlokalizować i namierzyć. Poszło. Trójka, o dziwo, weszła bezproblemowo - może dlatego, że była blisko i nie zdążyło mnie nigdzie znieść. Czwórkę oczywiście przestrzeliłam i znowu pomocne było skrzyżowanie oraz przechodząca obok zawodniczka, która upewniła mnie, że jestem tam, gdzie myślę, że jestem. Ale za to na piątkę poszłam jak po sznurku. Aż do dziesiątki miałam dobrą passę, trafiałam bezproblemowo, nigdzie mnie na boki nie znosiło i już się nawet zaczęłam cieszyć z lekka, że tak dobrze idzie. I znowu stało się jak w Bajeczkach Babci Pimpusiowej:

Latał sobie z radarem pewien gacek młody
I po drodze omijał przeróżne przeszkody,
Lecz właśnie gdy się cieszył, że je tak omija,
Wpadłszy na jedną z przeszkód rozbił sobie ryja.

 
Ja rozbiłam sobie ryja na jedenastce. Na dziesiątce ustawiłam azymut, który leciał skrajem terenu podmokłego i ruszyłam. Szło się ciężko, bo las był w bruzdach i trzeba było dobrze uważać żeby nóg nie połamać. Nie miałam pojęcia jak znaleźć wykrot jeśli nie wejdę na niego idealnie, bo teren był idealnie cały jednakowy, zarośnięty wysokim poszyciem. Po chwili nie miałam pojęcia gdzie jestem, bo kompasowi to tak do końca nie wierzyłam. I słusznie zresztą, bo znowu sprowadził mnie na prawo. W końcu zdecydowałam, że nie ma sensu kręcić się po krzakach, trzeba wyjść do drogi i od niej się namierzać. Przy skrzyżowaniu spotkałam Piotrka, który też się stamtąd namierzał, ale na coś innego, a szkoda, bo bym się podpięła na bezczelnego:-) Szłam, szłam i szłam, a wykrotu ani śladu. Tym niemniej chyba byłam już blisko, bo najpierw spotkałam młodego chłopaczka, a potem dorosłego zawodnika i obydwaj szukali tego co i ja. Przez dłuższą chwilę nawet we trójkę nie mogliśmy znaleźć, w końcu szczęście uśmiechnęło się do mnie. Zawołałam całe towarzystwo, bo taka świnia to nie jestem, żeby podbić w konspiracji i zwiać.

Jedenastka zatrzymała mnie aż na 17 minut!

Dwunastkę znalazłam z lekkimi oporami, ale potem było już tylko lepiej. Nagle poprawiło mi się bieganie na azymut i przestało mnie znosić i na kolejne punkty wchodziłam bezbłędnie. Zupełnie tego nie rozumiem - dlaczego raz tak bardzo ściąga mnie na prawo, a za chwilę wszystko idzie idealnie. Przecież za każdym razem postępuję dokładnie tak samo.
Tomek mimo nóżki bardziej dotarł na metę dużo, dużo wcześniej niż ja i był już z lekka zaniepokojony moją przedłużającą się nieobecnością.

Meta!
Jak widać, w końcu się doczekał:-)
Do wyników to aż się bałam zaglądać, bo to jednak przykre zobaczyć swoje nazwisko na szarym końcu i faktycznie byłam w  ścisłym ogonie, tuż przed panami Chachurskimi, którzy - podejrzewam - szli sobie szkoleniowo ze względu na młodszego. Cóż, trzeba jakoś przełknąć tę żabę....


A to wszystkie moje wyczyny.

piątek, 26 czerwca 2020

WOR 3, czyli nieudana rehabilitacja.

Niedziela miała być dniem rehabilitacji za sobotę. Miało to szansę powodzenia, bo mieliśmy biegać po mieście, a w mieście trudniej się zgubić.
Tym razem znowu wybraliśmy się rodzinnie we trójkę, Agata -zuchwała, my - profesjonaliści. Krótkie te traski były, więc szkoda mi było wybierać zuchwałych.


Przedstartowa rodzinna fotka.

Niby mieliśmy powyznaczane jakieś tam godziny startowe, ale ponieważ przyjechaliśmy dużo za wcześnie, a bloki startowe świeciły pustkami, więc puszczono nas od razu.

Ja poszłam na pierwszy ogień.

No dobra, ale gdzie na mapie jest ten trójkącik????

Tradycyjnie zaczęło się od szukania startu na mapie. Zawsze ten trójkącik jest tak ukryty, że człowiek stoi jak głupi tuż za blokami startowymi i nie wie, w którą stronę ruszyć. W końcu znalazłam i mogłam zacząć. Ruszyłam z pewną nieśmiałością, ale po chwili jedynka była moja. Dwójkę już z daleka pokazywali mi uczynni spacerowicze, którzy emocjonalnie angażowali się w nasze bieganie. Do trójki blisko, ścieżką, tylko ... lampionu nie ma. Śmietnik (czy jakieś trafo - już nie pamiętam) owszem był, żywopłot też, ale nic pomarańczowego nie było widać. W końcu mignęło mi coś w przyblokowym ogródku, za żywopłotem. Tam to nawet nie próbowałam szukać nauczona doświadczeniem, że wchodzenie na ogródki kończy się standardowo awanturą, bo "to prywatne, a wy depczecie i niszczycie". Z duszą na ramieniu podeszłam do lampionu, w każdej chwili gotowa do ucieczki, ale jeszcze przytomnie sprawdziłam kod i co się okazało??? Byłam nie na trójce, tylko na trzynastce! Tak trzymałam mapę, że palcem zakryłam sobie jedynkę od trzynastki i w efekcie z dwójki pobiegłam dokładnie w przeciwnym kierunku niż powinnam. No to już na wstępie miałam w plecy i tyle mojej rehabilitacji za niedzielę:-(

Gdzie PK 3, a gdzie PK 13...

Cóż było robić? Podkuliłam ogon i poleciałam na prawdziwą trójkę. Teraz już dokładnie oglądałam mapę i więcej takich wtop nie zaliczyłam. Starałam się nadrobić stracony czas i chwilami biegłam trochę powyżej swoich możliwości. Przy panującym upale oczywistym było, że to się na mnie zemści, ale człowiek to zawsze głupi. Za połową trasy nie byłam już w stanie w ogóle biec i mogłam jedynie raźno maszerować. Ostatni zryw zrobiłam przed metą, która złośliwie usytuowana była na górce i ledwo zipiąc wbiegłam jak mogłam najszybciej, no bo przecież finisz musi jakoś wyglądać.
Zajętą pozycją nie ma się co chwalić, z rehabilitacji nici, ale przynajmniej fajnie spędziłam czas.

poniedziałek, 22 czerwca 2020

LZK - Skierdy wstydu.

No i znowu dałam ciała:-(
A miało być tak pięknie...
Ponieważ na weekend zapowiadały się burze, więc chcieliśmy zacząć nasz bieg jak najwcześniej, żeby zdążyć przed deszczem. Szybko załatwiliśmy formalności, pobraliśmy mapy, przywitali znajomych i ruszyli na start.

Oj, chyba zapomnieliśmy o dystansie społecznym.

Start nie od razu udało nam się namierzyć, bo przegapiliśmy jedną ścieżkę, ale w końcu udało się trafić. Nooo, jak już w drodze na start się gubimy, to co będzie dalej?

Clear, check, start, a w tle meta.

Jedynka nie wyglądała groźnie - dołek niedaleko od przecinki, na końcu rowu. Poleciałam przecinką na odpowiednią odległość, znalazłam rowek, dół i... brak lampionu. No to zaczęłam kręcić się po okolicy i znalazłam jeszcze ze trzy rowy, 1764 dołki i ani jednego lampionu. No co jest grane? Wkurzyłam się i wróciłam na start, żeby spróbować na azymut. A skoro już byłam na starcie... to postanowiłam zacząć zabawę od nowa: clear, check, start. Nie żeby mi to wiele dało - azymut znowu doprowadził mnie do rowu, dołka i braku lampionu. Znowu bezradnie kręciłam się dookoła czesząc okolicę, ale końcu wyczaiłam dobrze skitrany lampion, schowany niemal pod gałęziami, tak że trudno go było z daleka wypatrzyć. Ufff...
Łatwa dwójka ukoiła moją irytację po jedynce, a potem się zaczęło... Z dwójki dobiegłam do skrzyżowania przecinek, a potem ruszyłam na azymut. Minęłam rowy, górki, znalazłam parę dołków i znowu tylko lampionu brak do szczęścia. Nie widząc perspektyw dalszego chodzenia po krzakach (a po deszczach wszystko bujnie wyrosło) postanowiłam wyjść na  przecinkę i namierzyć się ze skrzyżowania. Ostatecznie nieco zmodyfikowałam strategię, przecinką doszłam do polanki i stamtąd na azymut. Tym razem się udało. Jak pokazuje ślad, lampion stał na obrzeżu kółeczka, a nie w jego środku.
Miałam nadzieję, że to już koniec mojego pecha, ale gdzie tam. Z czwórką rozminęłam się, bo zniosło mnie w prawo, a że stała praktycznie na niczym, więc trudno było jej szukać po charakterystycznej rzeźbie - ot, taka drobna zagięta poziomnica, w naturze niemal niezauważalna. Znowu zaliczyłam zejście do przecinki, spacer do skrzyżowania i mozolne namierzanie się od innej strony. Znalazłam.

Wycieczki krajoznawcze przy PK 3 i PK 4

Piątka wydawała się łatwa - najpierw ścieżką (przecinką), potem grzbietem górki, spaść na lewo i gotowe. Już w pobliżu przewidywanego celu zauważyłam kilka osób wchodzących w krzaki, wychodzących - ogólnie ruch w interesie. Weszłam i ja. I co? I nico! Po chwili czesaliśmy w kilka osób, ale ilość poszukiwaczy nie przeszła w jakość. Postanowiłam namierzyć się od drugiej strony, czyli od kapliczki i... wróciłam w to samo miejsce. W końcu jakiś zawodnik powiedział nam, że punkt wisi dopiero za następną górką. No ale jak to? Przecież mapa mówi co innego? Ewidentnie punkt był źle postawiony. Lampion udało się namierzyć w miejscu, gdzie absolutnie nie powinno go być.

Kolejny punkt, na którym straciłam masę czasu:-(

Szóstka chyba też nie stała idealnie, ale tym razem miałam szczęście i po prostu wlazłam na nią. W ogóle wszystkie te punkty oznaczane jako mulda są dla mnie zawsze zagadką, bo w terenie na ogół stoją na niczym i kompletnie nie wiem jak je ugryźć.
Siódemka była wreszcie punktem charakterystycznym, bo na górce i łatwo dawała się wyczaić. Do ósemki przebiegle poleciałam przecinkami i tylko końcówka została mi na azymut. Szłam jak po swoje, ale w końcu coś zaczęło mi się wydawać, że jakoś długo idę, a obniżenia nie widać. To znaczy widać, ale nie przemawiało do mnie. Jak widać na śladzie, zamiast zejść po pierwszej górce, ja zeszłam dopiero po drugiej. Ale też te górki to tak się mało wyodrębniały jedna od drugiej. W końcu znowu zastosowałam sprawdzony manewr, czyli zejście do przecinki i atak od innej strony. W sumie to ciekawe, że za każdym razem od dupy strony było jakoś łatwiej.


Do ósemki przez dziewiątkę - można i tak!

Dziewiątka, dziesiątka i jedenastka stały przy samych drogach. Albo autorowi trasy skończył się koncept, albo przewidział moją sytuację i chciał mi dać trochę luzu na koniec, żebym nie wpadła na metę z żądzą mordu w oczach. Ale co tam miałam kogo mordować...Nawigator do bani ze mnie i tyle.

Upragniona meta.

Czterokilometrową trasę zrobiłam w siedem i pół kilometra i prawie półtorej godziny - normalnie rekord świata.  PK 3 zajął mi prawie 16 minut, PK 4 prawie 11, PK 5 - 16 minut, PK 8 - 18.
Chyba nikt mnie już nie przebije.

piątek, 19 czerwca 2020

Wkręcona w Koronę Mazowsza (etap 3)

Ponieważ przepadł mi Szybki Mózg, więc czułam się niedobiegana, ale na szczęście  już następnego dnia jechaliśmy na trzeci etap Korony Mazowsza, który odbywał się dokładnie w tym miejscu, gdzie nie udało mi się zaliczyć całej trasy Zaw-Or-a. Niestety - pogoda znowu nie należała do najłatwiejszych - duszno i parno niczym w tropikach. Człowiek pocił się już od samego istnienia, a gdzie tam jeszcze biegać...

Idziemy do biura zawodów...

... żeby sobie "kupić" mapy:-)

Moja trasa miała jeszcze w miarę ludzką długość - pięć z hakiem, ale Tomek to przychojrakował i wybrał się na 10 km. Nominalnie 10 km, bo ile kto zrobi, to jego.
Już od startu zaczynały się schody - podejście na wydmę. Idąc (bo przecież nie biegnąc) czułam się jakbym przedzierała się przez bardzo gęstą lepkość, która usiłuje mnie zatrzymać i zadusić. Od razu przypomniał mi się czytany parę godzin wcześniej artykuł o ukraińskiej ultramaratonce, która zmarła podczas zawodów rozgrywanych przy temperaturze 40 stopni. U nas może tyle nie było, ale na wszelki wypadek szłam sobie powolutku z tętnem (jak pokazał potem pomiar) ponad 200 uderzeń na minutę. Na szczęście podejście było w miarę krótkie, a potem już grzbietem wydmy. Ścieżka prowadziła praktycznie pod samą jedynkę, trzeba było tylko w odpowiednim miejscu zejść w krzaki. Wycelowałam idealnie. Do dwójki i trójki poszłam praktycznie po kresce, a z trójki zniosło mnie w prawo ho, ho jak daleko. Dodatkowo z daleka zobaczyłam znajomych i zupełnie się zdekoncentrowałam. Od razu pomyliły mi się ścieżki i kierunki świata i dopiero widok asfaltu, którego nie powinno być tak blisko, przywołał mnie do porządku. Obejrzałam teren, mapę, wyczaiłam gdzie jestem i dopiero poszłam na punkt. I nie można było tak od razu?

Asfalt przyciąga.

Do piątki daleko, ale ścieżkami. Do szóstki prułam po prostej (na azymut oczywiście) i nagle zachciało mi się zrobić skok w bok, prawy bok oczywiście. Nie mam pojęcia co mną kierowało i dlaczego nagle odpuściło i pozwoliło znaleźć szóstkę.

Nagła odchyłka.

Siódemka była tuż przy szóstce, a do ósemki poleciałam naokoło, ale ścieżkami. Teren nie zachęcał do latania po prostej. Dziewiątka znowu była blisko i to tak fajnie jak punkty szybko przybywają. Ma się wrażenie, że lada moment będzie meta. Gdzieś tak tuż za szóstką spotkałam Zuzę i co chwilę przeplatałyśmy się na trasie - raz jedna przodem, raz druga. Za dziesiątką to już praktycznie biegłyśmy razem. Przy trzynastce miałyśmy trochę problemów, bo chcąc się wykazać pognałam przodem i skręciłam ścieżkę za wcześnie spod linii wysokiego napięcia. Zmyliło mnie, że w terenie była dodatkowa ścieżynka nie zaznaczona na mapie, być może wydeptana już przez zawodników. Na szczęście Zuza wykazała się czujnością i wykierowała nas w dobra stronę.
Czternaście, piętnaście i szesnaście poszło jak po maśle. Zuza została trochę w tyle i na siedemnastkę pomknęłam już sama. I co? I oczywiście musiałam spieprzyć. Zaczęłam całkiem dobrze, a potem zamiast trzymać azymut biegłam sobie (po równym było) beztrosko ścieżką, której zresztą nie było na mapie, myśląc o niebieskich migdałach i ani się obejrzałam i już byłam na mecie.

 Z szesnastki prosto na metę!

 Zaraz, zaraz! Meta, a ja bez siedemnastki i osiemnastki! No i trzeba było wrócić:-(((( Przed siedemnastką znowu spotkałam Zuzę, która z inną zawodniczką czesała krzaki, więc dołączyłam do nich. Znowu przytrafiła się ścieżka spoza mapy, która wprowadzała zamieszanie i przez chwilę nie mogłyśmy obczaić co się dzieje, bo lampion miał być po jednej stronie ścieżki, a był po drugiej. Jak się potem okazało, nie tej ścieżki. Osiemnastka była formalnością, a do mety dopingowałyśmy się wzajemnie, żeby dobiec z fasonem.

Wspólny finisz. (Fot. A. Krochmal)

Potem pozostało mi już tylko długie czekanie na Tomka. W międzyczasie powitałam na mecie Chrumkającą Ciemność, a potem Mateusza, który uspokoił mnie, że Tomek jest już niedaleko. Może i był niedaleko, ale zeszło mu strasznie długo.

Wreszcie dotarł!

Po tych teoretycznych dziesięciu kilometrach wyglądał jak siedem nieszczęść i można go było wyżymać. Zanim ruszyliśmy do domu musiał chwilę dojść do siebie.
Niech ta pogoda już wróci do normy - szkoda żeby wszystkie najbliższe BnO pokonywać marszem....

Mózg może i szybki, ale lekko przegrzany

Kolejny etap Szybkiego Mózgu – tak nietypowo jeden po drugim i w dodatku w zamienionej kolejności – etap czwarty tuż po etapie drugim. Ale tak to już bywa w czasach, gdy niejaki koronawirus szleje;-)

Tym razem ekipa w składzie okrojonym – Renata została z kotem, który właśnie nabawił się jakiejś dziwnej kontuzji i trzeba było go wozić po doktorach.

Upalne lato mamy tego roku i burzowe. Gdy wracałem z pracy do domu, dopadła mnie niezła ulewa na północy Warszawy. W Zielonce było sucho, choć parno. Czarnie niebo gdzieś tam na północy, a w stronę Ursynowa jakby jaśniej. Pełen niepewności czy brać strój do biegania, czy raczej kąpielowy wsiadłem w auto i pojechałem na start.

Cynamonowa – miejsce wydało się znajome… tak były już tutaj jakieś zawody. I to nie tylko biegowe. Ciekawie zapowiadał się start – boks startowy za górką, wygrodzony wybieg…. prosto w zamkniętą na wielką kłódkę furtkę! Czyżby szykował się jakiś Runmagedon z przeszkodami???

Po kilku rozgrzewkowych okrążeniach niewielkiego tartanowego boiska znowu zajrzałem na start – kłódka zniknęła – a szkoda byłoby ciekawie;-) Podpatrzyłem, że profesjonaliści po wyjściu przez furtkę biegną w lewo. Cenna wiedza;-)

Startowałem w 16 minucie, czyli dość wcześnie. Łaps za mapę, wybieg za furtkę, w lewo… i jak przystało na profesjonalistę (czyli poza widokiem kibiców na starcie) mogłem się spokojnie zatrzymać i poszukać startu na mapie;-) No cóż chwilę to trwało, bo do jedynki chyba najdłuższy przebieg z całej trasy!

Reszta punktów, o dziwo (bo to niespotykane na sprintach UNTSu), blisko siebie. Ot, takie zawody na szybkie podbijanie lampionów – wiadomo krezusi z SIAC-ami mają fory w takiej sytuacji. Ja sobie spokojnie truchtałem od lampionu do lampionu starając się nie tracić zbyt dużo czasu na zastanawianie się, jak odbiegać do następnego punktu. Wszystko szło nawet znośnie, powoli się rozgrzewałem, aż do PK6. PK 7 na drugim końcu bloku, tyle że to są dwa bloki ustawione w literkę L. Nie spojrzałem na kompas i oczywiście pobiegłem na koniec złego budynku;-( Niby nie dużo, ale przy tak szybkiej trasie to strata nie do odrobienia;-( Jak pokazują międzyczasy – spadek o 10 oczek w dół:-(

Główna wtopa w przebiegu PK6-PK7
Ogólnie bieganie po terenach bardzo zurbanizowanych jest dla mnie niemiłe, odkąd rzucił się kiedyś na mnie martwy policjant i rozbił mi to i owo – po alejkach jak na Ursynowie pełnych krawężników i innych przeszkód zawsze biegam wolniej niż bym mógł, uważniej patrząc pod nogi, niż na mapę.

Dalej szło znośnie, no może poza małymi wyjątkami. Wiadomo, gdy jest duszno i upalnie szybki mózg wymaga chłodzenia, więc moje przegrzane neurony doprowadziły mnie okrężną drogą na PK 23 i dały mały reset na PK 12, gdzie jakoś nie mogłem oczywistego lampionu namierzyć.

Grunt, że cały dotarłem na metę, przed deszczem, choć z lekkim niedosytem, że mogło być znacznie lepiej.

wtorek, 16 czerwca 2020

Świst pocisków i tętent racic czyli LZK w Nieporęcie.

Całe szczęście, że w niedzielę upał już odpuścił i było normalnie, a nie wściekle gorąco. Odstawiłam więc na bok okulary przeciwsłoneczne (i tak się w sobotę nie sprawdziły), wodę oraz postanowienie zaniechania biegania. Tym razem postanowiłam dać z siebie wszystko, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku.
Startowaliśmy tuż przy strzelnicy wojskowej i trochę mi się włos jeżył kiedy słyszałam  długie serie wystrzałów. Aż się bałam czy mi coś nie strzeli do głowy w tej sytuacji...


Biuro zawodów przy drodze.

Mapa była o tyle nietypowa, że na nominalnej długości trasy 5 km mieliśmy tylko 9 punktów kontrolnych. Czyli więcej biegania niż szukania. Ja raczej wolę odwrotnie, ale niech im będzie.
Ruszyłam razem z Tomkiem, bo mieliśmy pierwsze punkty niedaleko siebie, ale oczywiście szybko zostałam w tyle. Zaczęło się nawet nieźle - na jedynkę wzdłuż ogrodzenia strzelnicy, potem ścieżką, dwójka blisko jedynki, a na trójkę wygodnymi przecinkami. Jakoś tym razem nie miałam serca do azymutów, bo nie byłam pewna, czy kompas już wrócił do normy po sobocie. Między trójką a czwórką, kiedy biegłam w dół przecinką, nagle usłyszałam po prawej jakiś tumult i coś ciemnego w krzakach. Zatrzymałam się, bo byłam pewna, że to pies, a z psami wolę być ostrożna, a tymczasem na ścieżkę wytoczyło się stadko dzików. Na szczęście zignorowały mnie całkowicie i poszły w swoją stronę, a ja w swoją.
Według śladu GPS na czwórce w ogóle nie byłam, ale i Tomek, mimo że miał ten sam punkt, także nie był. Mam wrażenie, że lampion trochę rozminął się ze środkiem kółeczka. A tak dokładnie to nawet nie wcelował w kółeczko. Być może jest też niedokładność mapy, bo jak się podłoży lidar to nie wszystko się zgadza. Podobna sytuacja była na szóstce, gdzie oprócz tego, że się haniebnie zgubiłam w milionach dołków, to docelowo znowu nawet nie zahaczyłam o kółeczko, a punkt mam zaliczony.
Od czwórki to już się musiałam przeprosić z kompasem, bo inaczej niż na azymut nie miało sensu. Na szczęście w tym lesie nie było żadnych anomalii i wszystko działało jak trzeba. Jedynym problemem była marna kondycja, ale starałam się do samego końca przynajmniej podbiegać. Udało mi się wyprzedzić 14 osób, co jak na mnie jest całkiem dobrym wynikiem. Tak, to był zupełnie przyzwoity start.

Czerwone moje, niebieskie Tomka.

sobota, 13 czerwca 2020

Warsaw Orient Races w Lesie Bielańskim, czyli rozmiękczenie mózgu.

Pogoda to już doszczętnie zwariowała z tą temperaturą. Męczę się nawet kiedy leżę, a tu codziennie jakieś bieganie, no i jak odpuścić, kiedy potem człowiek by żałował i pluł sobie w brodę, że został w domu.
Na sobotnie bieganie w Lesie Bielańskim zaopatrzyłam się w okulary przeciwsłoneczne, dwa bidony wody i mocne postanowienie przebycia trasy marszem, a nie biegiem. Tak - planowałam przeżyć.

W kolejce po czip - Agata jeszcze nie ma własnego.

Półgodzinne oczekiwanie na swoją minutę startową najwyraźniej zdążyło rozmiękczyć mi mózg, bo już ze startu pobiegłam złą ścieżką. Pobiegłam, bo chciałam zrobić dobre wrażenie, ale jak tylko weszłam w krzaki, to przeszłam do marszu. Kierunek, w którym podążałam podobał mi się coraz mniej i w końcu postanowiłam coś z tym zrobić. Odbiłam w lewo i doszłam do drogi biegnącej przynajmniej w słusznym kierunku, a czy właściwej, to tak do końca nie wiedziałam. Lampion jednakowoż wisiał tam, gdzie się go spodziewałam i w końcu odetchnęłam z ulgą. Nie na długo niestety. Do dwójki postanowiłam iść na azymut. Pewnie że dało się ścieżkami, nawet byłoby wygodniej i jak się okazało szybciej, ale jako gorliwy wyznawca świętego Azymuta, nie mogłam przecież postąpić tak haniebnie. Kompas kierował mnie coraz bardziej na wschód, chociaż widziałam, że inni aż tak daleko nie biegną i znikają gdzieś wcześniej. No, ale azymut.... Doszłam do skarpy, obejrzałam sobie z góry jezdnię i tak częściowo wiedziałam gdzie jestem, Tak w płaszczyźnie północ-południe, bo w tej drugiej, to mogłam być wszędzie, jako że mapa nijak nie pasowała do terenu. Ponieważ zapomniałam włączyć zapisywanie śladu, nigdy nie dowiem się jakież to ścieżki zwiedzałam przez dziesięć minut, kiedy to zupełnie przypadkiem natknęłam się na lampion i ku mojemu zdumieniu okazało się, że to ten właściwy. A byłam pewna, że summa summarum wylądowałam przy trójce. Ponieważ do właściwej trójki od dwójki prowadziła ścieżka, to nie udało mi się nic ciekawego wykombinować. Do czwórki można było wrócić się na dwójkę i dalej ścieżkami praktycznie na miejsce, albo przebić się przez jar z resztką strumienia na dole i dopiero dalej wejść na ścieżkę. No jak myślicie? Który wariant wybrałam? Oczywiście, że przebiłam się jarem. I wtedy w ogóle nie wydawało mi się to bezsensowne.
Do piątki i szóstki ścieżki narzucały się same, więc nie kombinowałam, do siódemki leciałam obok ścieżki, po trawach, no bo ile można tak normalnie, ale za to do ósemki, choć mogłam na azymut, to ruszyłam ścieżkami. Taka jestem! Przy ósemce i dziewiątce kręciło się sporo luda i wystarczyło patrzeć, gdzie idą - mapa nie była potrzebna. Aż do dwunastki jakoś szło i zasadniczo trzymałam się ścieżek, bo mój kompas też dostał rozmiękczenia mózgu i co chwilę pokazywał tak abstrakcyjne kierunki, że byłam pewna, że już po nim. Tomek  na mecie powiedział, że jego kompas miał podobne objawy, więc najwyraźniej zawody odbywały się na terenie anomalii magnetycznej. No, chyba, że to jakaś nasza anomalia rodzinna.
Z dwunastki na trzynastkę był dość długi przebieg , a ponieważ po ścieżkach, więc nawet coś tam próbowałam podbiegać. Nie dało rady - po każdym przyspieszeniu coś mnie słabiło, a nie chciałam zaśmiecać lasu swoimi zwłokami. Szłam więc sobie statecznie, do tego robiąc postoje, żeby się napić czy polać wodą. Od trzynastki punkty były ustawione tak, że znowu trzeba było nawrócić się na Azymuta, to znaczy mi się tak wydawało, bo na przykład Agata całą trasę zrobiła po ścieżkach.  Ale ja to nie lubię iść na łatwiznę:-) No właśnie - Agatę spotkałam przy PK 18. Startowała dziesięć minut przede mną i byłam pewna, że dopadnę ją znacznie wcześniej. Ponieważ obie nie biegałyśmy, więc najwyraźniej jej strategia okazała się lepsza. Od osiemnastki usiłowałam jej uciec i nawet trochę biegłam, ale dopadła mnie znowu przy ostatnim punkcie i razem dobiegałyśmy do mety.Dałam się wyprzedzić, a co tam...

Agata dopadła stojaka parę sekund przede mną.

Taaak... podbicie mety to był jeden ze szczęśliwszych momentów całego dnia. Nie żebym żałowała udziału - co to, to nie! Nigdy w życiu! Ale jednak wolę kiedy bieg na orientację rzeczywiście biegnę, a nie tylko walczę o przetrwanie.

Na koniec pamiątkowa rodzinna fotka.


Z Agaty strony zawody wyglądały tak:

Rodzice znowu namówili mnie na udział w BnO, tym razem w Lesie Bielańskim. Do tego bez mojej wiedzy zapisali mnie na dłuższą trasę niż na poprzednim etapie na Polu Mokotowskim. Ale za to tym razem zabrałam na trasę butelkę wody. 
Mama biegła tę samą trasę co ja (Zuchwali), ale startowała 10 minut po mnie i spodziewałam się, że dogoni mnie najpóźniej na 2 punkcie (ale jak się potem okazało zdążyła się zgubić zaraz po starcie). Droga do 1 punktu była prosta, chociaż w pewnym miejscu przestały mi się zgadzać ścieżki. Skrzyżowanie było jakoś za blisko, więc w końcu pobiegłam dalej i faktycznie po prostu na mapie chyba nie było naniesionej jednej ze ścieżek. 
Droga do 2 punktu też była prosta, dopiero punkt 3 był trudniejszy do znalezienia, bo zamiast pójść ścieżką jak cywilizowany człowiek, to poszłam dołem wielkiego doła pełnego błota i idąc za jakimiś innymi biegaczami wyszłam z doła nie z tej strony co trzeba i musiałam do punktu lecieć naokoło. Kolejne punkty były łatwe do znalezienia – prawie wszędzie prowadziły ścieżki, a lampiony były dobrze widoczne z daleka. Czasem nawet próbowałam biec, ale nie mam kondycji, więc bieganie szło tak sobie. Dopiero punkt 18 sprawił mi problem. Dojście do niego z 17 nie powinno być trudne, ale utknęłam w krzakach. Potem próbowałam obejść te krzaki, ale z marnym skutkiem, więc w końcu wróciłam na ścieżkę i poszłam szukać tego punktu od drugiej strony, gdzie natknęłam się na mamę. Mama poleciała dalej, a ja zebrałam 18 i powoli poszłam po 19. Przy 20 znowu natknęłam się na mamę, ale tylko mignęły mi jej plecy, jak znowu wbiegała w krzaki. Do 21 poszłam kulturalnie ścieżką i na punkcie znowu spotkałam mamę. Potem zostało już nam tylko dotarcie do mety.

Safari?

Upał, Afryka, Safari. W takich warunkach przyszło nam startować w Koronie Mazowsza (etap 2, ale nasz pierwszy udział w tym przedsięwzięciu). Upał rzędu 27 stopni, parno i raczej bezwietrznie słowem MASAKRA przez drukowane M. Z duszą na ramieniu pojechaliśmy do Białobrzegów. Tym razem w zwiększonej ekipie – dokooptowaliśmy Agatę i to na trasę wkręconą! Zgodnie z instrukcją zaparkowaliśmy przy pętli autobusowej i 500 m dojścia do startu. Topiący się asfalt pod butami…

Przed startem...
Zgodnie z instrukcją zaparkowaliśmy przy pętli autobusowej i 500 m dojścia do startu. Topiący się asfalt pod butami…

Na starcie pobraliśmy mapy i w las. Agata poleciała z Renatą, a ja samodzielnie pochojrakować w lesie. PK 1 po ścieżce (ciężko się biegnie w takich warunkach temperaturowych). Do PK 2 wzdłuż rowu na górkę… jest górka, nie ma lampionu! Nie ma nawet dołków (tzn. są, ale jakieś takie mało wyraźnie)! Ze dwie minuty szukania, odbicie się od kolejnego rowu i wreszcie mam lampion. Jak zwykle trudne początki…

W drodze na PK 4 zaczepia mnie jakaś rodzinka idąca na trasę spacerową, czy już znalazłem pierwszy PK. Zatrzymuje się i odpowiadam, że lecę już na czwarty, czym wzbudzam podziw… znowu strata kilku sekund, ale nie narzekam - w takich warunkach naprawdę ciężko się biegnie na początku trasy…

PK 4 - chwila szukania, bo stoi w miejscu mało charakterystycznym, a ze śladu GPS wynika, że wręcz nie tam gdzie trzeba, ale co tam - trzeba biec dalej.

Na PK 5 trzeba ominąć teren zakazany – jak się okazuje uprawę leśną zagrodzoną płotem. Wybieram wariant lewoskrętny – pewno wolniejszy, jak pokazuje późniejsza analiza śladu. Po drodze morderczy podbieg pod wydmę (tak z 5 m w pionie) i przedzieranie się przez młodnik…

PK 6 - tu widzę jakiś tłum, kilka osób z różnych tras tłoczy się przy lampionie – oczywiście ukrytym w młodniku…

Kolejne 3 punkty biegnę za/przed jakimś krótkospodenkowcem. Odważny człowiek patrząc na wszechobecne pokrzywy/jeżyny/badyle…

Do PK 10 na azymut długi przebieg. Krótkospodenkowiec leci jakoś inaczej.
Nie mogę znaleźć PK 11. Kolejna minut (lub więcej) niepotrzebnej straty;-(

Odnajduje się krótkospodenkowiec i przybywają inni, przedzieramy się na azymut do PK 12. Podłoże mało biegowe;-( Do PK 13 biegnę koło/za krótkospodenkowcem, gdzieś tam jeszcze dopada nas Zuzanna i oczywiście trafiamy w sąsiednie obniżenie. Niepotrzebna strata czasu i sił, bo wszystko rozgrywa się w młodniku i na całkiem stromych wydmach. Przy PK 14 migają mi plecy Marcina, ale to normalne, że oglądam jego plecy. Przy PK 15 jestem wykończony, ustawiam kompas i lecę za jego wskazaniem. Nie podoba mi się, że kompas pokazuje kierunek „po grzbiecie wydmy”. I mam rację, bo trafiam w okolice PK 12;-( Naokoło docieram do PK 15 (krótkospodenkowiec przede mną).

Na PK 17 biegnę za kolejnym uczestnikiem w takiej samej koszulce co ja (większość startujących ma na sobie koszulkę z ostatniego WawelCup, bo to najlżejsze odzienie w arsenale biegacza BnO). Mało nawiguję i oczywiście trafiamy w sąsiednie obniżenie;-( Tak to jest biegać za kimś!

Kolejne punkty – blisko siebie, w gęstwinach – tu już nawiguję samodzielnie i bezbłędnie! Dopiero na PK 21 znosi mnie w lewo i mam chwilkę zawahania.

Przy PK 36 (punkt podwójny z PK 7) spotykam Ewę – nie mogę znaleźć punktu, choć na nim wcześniej byłem. Ewa także nie może. Jednak ja pierwszy wypatruję lampion.

Przy PK 27 dopada mnie grupa „dobrych” zawodników. Wiadomo, to ułatwienie. Choć widzę, że im także brakuje sił i co chwila przechodzą do marszu. Pogoda jednak wykańcza wszystkich.

Agata na mecie - nie wygląda na zmęczoną;-(

Próbuję jeszcze finiszować, choć nie ma warunków – teren mało nadający się do sprintu.

Pakiet metowy na czasy koronowirusa - żel antybakteryjny!

Wreszcie na mecie!

Jeszcze odstanie w kolejce do sczytania chipa...

Efekt - 28 miejsce na 41 startujących. A gdyby nie głupie błędy mogło być jakieś 6-7 minut lepiej;-( No nic, czekamy na kolejne zawdy Warsaw Orient Race – jak mówi prognoza - w podobnym upale!

środa, 10 czerwca 2020

Puszcza w środku miasta

Jakoś tak ostatnio ożyły sprinty BnO. Wiadomo sprint- teren miejski. Najpierw w niedzielę, na WOR sprint po Polu Mokotowskim - po 3 PK byłem cały oblepiony rzepami, a za butami snuły się jakieś zaczepione pokrzywy i inne pnącza. Teraz zaś zaległy etap Szybkiego Mózgu. Ursynów.

Pamiętaj nie siedź nikomu na placach w czasie biegu!
Przedstartowe pogaduszki - z zachowaniem dystansu społecznego
Start pod Kopą Cwila. Start spektakularny – boksy startowe robią wrażenie - jak na 10000 luda - wiadomo pandemia i „dystans społeczny”. Wszyscy zastanawiali się ile to motylków będzie na samej Kopie - jednak to jest kawałek górki jak na stołeczne standardy.

Boksy startowe, zamaskowana obsługa...

Start wprawdzie alfabetyczny - ale Renata pognała wcześniej – widać na w Zuchwałych mniej jest tych z początku alfabetu.

Renata na linii startu
Ruszyła... i tyle ją widziano;-)
Ja miałem jeszcze czas w ramach rozgrzewki pobiec do autka zostawić polarek. Udało mi się wystartować kilka minut wcześniej – akurat był jakiś wakat w profesjonalistach. Mapa w dłoń i start z puszki. Gdy ruszyłem przypomniałem sobie o zegarku. Przystanąłem i włączyłem. Widziałem, że wszyscy biegną prosto przed siebie, więc także biegłem próbując zidentyfikować start na mapie. Tu kilka słów o mapie – widać zmieniają się standardy - dostaliśmy mapy bez folii – nieprzemakalne i niezniszczalne i zindywidualizowane. Planowany był start wspólny i warianty, ale z wiadomych powodów wszystko się przekładało, ale mapy zastały – nawet z datą 11.03.2020!

Wracamy do biegu – lecę przed siebie ale… gdzie na mapie jest start i ta Kopa Cwila, na która mamy wbiegać???? Nie wiem! Aż musiałem stanąć i przyjrzeć się mapie: PK 18, 15, 4,3,2,1…. O, mam start! Kurcze, start na dole mapy, a PK 1 na górze! I nie ma nigdzie tej Kopy!

Nie pozostaje mi nic, jak biec przed siebie do mostku na Potoku Służewieckim. Ktoś mnie dogania i przegania, bo jednak chwilę to szukanie startu na mapie trwało. Biegnę trochę jak za przewodnikiem stada, ale poprzedca dobrze prowadzi. Już niedaleko PK 1 przeganiam starszą Paprochównę, która idzie zamiast biegać – zapytana odpowiada coś o braku kondycji.

Dobra, mamy PK 1. Czas na pierwszy motylek. Idzie całkiem sprawnie – jednak ostatnio sporo biegaliśmy z mapą. Nie zaliczam żadnej spektakularnej wpadki typu pomylenie domów, kierunków świata… Wokoło latają inni, ale ilość motylków i minutowe interwały powodują, że każdy biegnie w inną stronę. Gdzieś po drodze widzę Renatę. Wybieram w miarę optymalne warianty – pełne ciasnych przejść pod domami. W takich przejściach jest naprawdę ciemno, widzę, że niektórzy na trasę ruszyli z czołówkami. Jakby spadł deszcz, rzeczywiście były by potrzebne, ale tak daje radę bez światła.

Do PK 16 długi przebieg - na łąki nad potokiem. Tu doganiam Andrzeja K., który startował kilka minut przede mną. Mokra niekoszona trawa – w niej już wyraźnie wydeptanie ścieżki. PK 19 po drugiej stronie strumienia - jest na mapie ścieżka, która przechodzi przez strumień – pewnie jest tam jakiś mostek - dobiegam do wody… a to tylko bród! Nic to, moczymy buty! Jest lampion PK 19, a przy nim Andrzej! Nie biegł do brodu, tylko forsował strumyk wcześniej! Właściwie do PK 1 można było biec po prostej - pewno z minuta oszczędności dzięki forsowaniu strumyka w bród!

Na PK 20 jestem znowu przed Andrzejem. Wydeptana ścieżka przez „jeziorko” (jeziorko wyschło – nawet na mapie nie jest na niebiesko, tylko resztki wodnej roślinności i pokrzywy po szyję). Dół – góra dół- woda- góra i jestem na PK 21. Jeszcze jeden motylek, dwa razy przez strumień i wracam w to samo miejsce - PK 25. To był odcinek, który można nazwać „miejska puszcza” ;-)

Miejska Puszcza - pokrzywy, mokradła, rzeka, piranie...

Teraz kolejny długi przebieg, tak ze 700 m, znowu przez strumyk, ale można mostkiem. Lampion w krzakach, prawie na wlocie do tunelu pod ulicą. I jest podpucha: najpierw lampion z innej trasy, ale z wyników widać, że nikt z profesjonalistów się nie nabrał – po wpadce na Polu Mokotowskim wszyscy się pilnują;-)

Jeszcze 4 PK w okolicach mety. I oczywiście podpucha na PK 28 - lampion za siatką, trzeba obiegać. Uff, finisz. Jak na mnie nie tak źle - średnie tempo minimalnie poniżej 6min/km. Szkoda tego startu gdzie stanąłem i potem obiegałem strumyk szukając mostku… I szkoda, że nie pożyczyłem chipa SIAC - jednak przy sprincie to co najmniej sekunda na każdym PK. Akurat UNTS daje zawsze stacje na stojakach – na Polu Mokotowskim przy stacjach dyndających na sznurku - złapanie stacji i potwierdzenie to na pewno kilka sekund. Przy 20-30 punktach daje to zysk bliski minuty. Uważam, że dla posiadaczy zwykłych chipów powinien na sprincie być dawany bonus czasowy - choćby sekunda za każdy PK - tak byłoby sprawiedliwiej!

Na mecie już Renata – sczytanie i do domciu suszyć buty na kolejny bieg!

wtorek, 9 czerwca 2020

Warsaw Orient Races - nowy cykl zawodów miejskich.

Kiedyś musiało się to w końcu wydarzyć. Po rozluźnieniach epidemiologicznych imprezy zaczęły mnożyć się jak króliki w Australii i planując niedzielne bieganie stanęliśmy przed trudnym wyborem: Warsaw Orient Races czy Letnie Zawody Kontrolne???? Ani logistycznie, ani kondycyjnie nie byliśmy gotowi na obskoczenie obu i trzeba było decydować co odpuszczamy. A jedno kusi i drugie nęci. W końcu zwyciężyła ciekawość - postanowiliśmy przetestowań nowiutki cykl: WOR. Przy okazji była to możliwość przypomnienia sobie jak wyglądają mapy"miejskie", bo przecież wraca też Szybki Mózg, a tu człowiek taki bardziej leśny się zrobił. Na bieganie po Polu Mokotowskim skusiła się też Agata i tym sposobem nasza rodzina obsadziła aż trzy trasy - spacerowa, zuchwali i profesjonaliści.
 
W oczekiwaniu na start.

Pierwszy na trasę ruszył Tomek, potem Agata, a ja na końcu, chociaż cały nasz start rozegrał się w ciągu trzech minut. Już po kilku metrach wiedziałam, że nie jest dobrze. I bynajmniej nie chodziło mi o problemy ze znalezieniem punktu, czy jakieś gubienie się. Po prostu z gorąca i duchoty dech mi zaparło i cały człowiek odmówił biegania. Przysięgam - starałam się biec niczym rącza łania, ale kto widział łanię w środku miasta? Bardziej przypominałam raczej zdychającego hipopotama (niby też w sumie rzadko widywany na Polu Mokotowskim). Dodatkowo już po kilku minutach biegu pot zaczął zalewać mi oczy, szczypało, więc łzy płynęły ciurkiem i jak tu w takich warunkach patrzeć na mapę? Co chwilę musiałam się zatrzymywać i wycierać oczy, a miałam ze sobą jedną jedyną chusteczkę.
Początek nawigacyjnie poszedł dobrze, ale po trójce moja wrodzona oraz zapłakana od potu ślepota nakazała mi biec naokoło do czwórki, bo nie mogłam wyślipić czy na skróty jest przejście, czy nie. Wolałam nie ryzykować spotkania ze ślepym zaułkiem, ale oczywiście post factum dowiedziałam się, że przejście było. Dobiegając do czwórki zauważyłam Tomka biegnącego w stronę bramy, co do której znowu miałam wątpliwości, czy da się ją sforsować w drodze na piątkę, ale skoro tam leci, to i ja też. Udało się.
Do szóstki był okropnie , ale to okropnie długi przebieg. I co z tego, że cały czas prostą ścieżką? Nie dałam rady i sporą część trasy pokonałam marszem. Mało tego - zastanawiałam się, czy by gdzieś na chwilę nie przysiąść lub wręcz się położyć i odpocząć.
Przy ósemce się trochę pogubiłam. Punkt miał być w środku gęstych krzaczorów i tak szukałam dogodnego wejścia, no tak szukałam żeby nie znaleźć. Kolega z innej trasy też szukał, to tak się trochę podpięłam pod niego, bo w razie czego zrobiłby mi ścieżkę w pokrzywach:-) W końcu udało się, chociaż jakoś ustawienie tego punktu nie przemawiało do mnie. Ale ostatecznie nie musi. Z tej nieprzemawiającej ósemki azymutem pobiegłam (poszłam) na dziewiątkę i wyniosło mnie na sąsiedni budynek. Może jednak słusznie ósemka nie przemawiała?

Ósemkowe zawirowania.

Dziesiątkę było widać już z daleka i jakoś się do niej doczołgałam, ale najwyraźniej przestawałam już logicznie myśleć, bo jedenastki szukałam na sąsiedniej górce (taka tam górka - większa kupa ziemi) chociaż wystarczyło się rozejrzeć, żeby wiedzieć, że to nie tam. Ale człowiek zmęczony, to nie ma siły nawet podnieść głowy.
Do piętnastki szło dobrze, a potem nastąpiło kolejne zaćmienie umysłu. Nawet dobrze zaczęłam biec do szesnastki, ale nie wiedzieć czemu pominęłam ją i poleciałam na siedemnastkę. A nie! Wiem dlaczego! Z krzaków z siedemnastką wyłonił się Przemek i tak odruchowo na jego widok wlazłam sprawdzić, co też on tam znalazł. Dobrze, że tknęło mnie sprawdzić kod. Wróciłam więc pokornie po szesnastkę, która wisiała przebiegle od tyłu drzewa i wcale nie rzucała się w oczy. Całe to bieganie między punktami odbywało się nad brzegiem jeziorka, w którym taplały się gromadnie pieski i co rusz wpadały mi pod nogi. Na szczęście nie doszło do większej kolizji.


Od punktu do punktu.

Reszta trasy poszła poprawnie, choć dziewiętnastki mało nie przebiegłam, bo tak się rozpędziłam, a do dwudziestki zupełnie niepotrzebnie poleciałam wąziutką ścieżką przez krzaczory, ale co kto lubi.
Na metę dotarłam ledwo żywa, cała mokra i jedyne co chciałam zrobić to położyć się i umrzeć. Ale gdzie tam? Tomek od razu pogonił mnie do rozciągania się i tyle mojego odpoczynku.

Jak dobrze, że to już koniec!

Żeby nie ta koszmarna pogoda, to byłoby całkiem przyjemne bieganie, bo trasa i miejsce fajne, ale też trudno mieć o pogodę pretensje do organizatorów. Upał najwyraźniej wszystkim dał się we znaki, bo wcale nie byłam ostatnia, mimo, że sporą część trasy po prostu przeszłam.
W profesjonalistach zaś nastąpił totalny pogrom, ale to za sprawą  blisko siebie postawionych punktów z dwóch różnych tras. Chyba z połowa zawodników nadziała się na stowarzysza i tym sposobem mają nie zaliczony bieg. Tomek okazał się czujny i zaliczył wszystko prawidłowo, a Agata była trzecia na swojej trasie.

poniedziałek, 8 czerwca 2020

Tym razem na cmentarz (LZK)

Dawno, dawno temu spod cmentarza w Nieporęcie startowaliśmy na nasze pierwsze Nocne Manewry SKBP. Potem było tu jeszcze kilka imprez, zarówno Stowarzyszonych jak i innych. Z tego co pamiętam to kilka wydm i młodniki, a w nich doły.

Tym razem miał być LZK. Obstawiałem te młodniki i te doły. Zobaczymy.

Biuro zawodów - tuż przy cmentarzu
Na starcie mały tłumek orientalistów – pogoda jak drut, idealna do spacerów, choć do biegania ciężka – zbyt gorąco. Dostaliśmy mapę – ja tę dłuższą, Renata wymiękła i pobiegła na trasę krótszą. Start ze sto metrów od biura. Renata pobiegła pierwsza, ja czekałem na to, aż złapie mój GPS w zegarku. Wreszcie złapał, podbiłem start i ruszyłem. Prosto pod górę, bo oczywiście pierwszy lampion na małym szczyciku. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie kłody, które leśnicy rzucają pod nogi biegaczom. Ciekawe czemu ci leśnicy wycinają zapamiętale gałęzie, a nie ruszają odrostów, które kiełkują z ziemi. Co tu dużo mówić, od drugiego PK zaczęły się te rosnące odrosty i było jeszcze gorzej. Zresztą drugi PK na niewiadomo czym – tzn. gdzieś koło rozwidlenia ścieżek, ponoć na górce, tyle że tej górki nijak nie widać. Lampion zresztą z tych małych, sprytnie ukryty za drzewem – można koło niego przebiec i nie zauważyć. PK 3 gdzieś wśród wielu dołów na niewielkim wzniesieniu. Wzniesienie wprawdzie rozróżnialne, ale dołów tyle, że trzeba ze trzy przejrzeć, zanim na punkt się trafi;-) Na szczęście PK 4 w miejscu dobrze namierzalnym. PK 5 za młodnikiem. Naokoło daleko, a pamiętam, że kiedyś przez ten młodnik się przedzierałem i było znośnie. Więc trzeba na azymut. Po kilku krokach przechodzę do pełzania. Młodnik młodnikiem, ale oczywiście po przerzedzeniu na ziemi pełno tego, co przycinali. Masakra. Po przedarciu się przez pierwszą warstwę drzew (tę mniej zieloną na mapie) rezygnuję i wzdłuż granicy kultur zmierzam do drogi. Coś czuje, że dzisiaj się nie pobiega;-(

Koło piątki (znowu w młodniku) widzę jakąś konkurencję. Pewnie wystartowała po mnie i mnie dogoniła;-( PK 6 nawet daje się znaleźć, do PK 7 znowu młodnik, więc go omijam. Widzę odbiegającego od punktu Marka – startowałem chwilę po nim, więc nie jest tak źle. Tzn. jest źle, bo coś nie mogę znaleźć właściwego dołka. Nie tylko ja szukam lampionu. Znajduje go dziewczyna, która doganiała mnie na poprzednim PK. Znajduje pierwsza i leci przodem. Przez zakazany młodnik. Ja „przepisowo” omijam zakreskowany teren. Kolejny PK tak jak lubimy - w młodniku. Przez najbliższe PK biegniemy w zasięgu wzroku w trzy osoby: ja, ta dziewczyna z PK 7 i jakiś konkurent mniej więcej w mojej grupie wiekowej. Przewodzi młodość, ja drugi. PK 9, PK 10 i kolej na PK 11. Dobiegam do wydmy, powinno być jej przewężanie i dołek (jeden z kilku) z lampionem. Doganiam Marka. Wygląda jakby szukał lampionu. Potwierdza, że nie może znaleźć. Jest dołek, obok drugi, zupełnie jak na mapie. Nie ma lampionu. BPK? Krążę, dołki się zgadzają nawet kolejna górka ma charakterystyczny trójkątny kształt. Tyle, że zniknęła gdzieś ta dwójka, z którą biegłem. Byłem już na zachodzie, na wszelki wypadek szukam bardziej na wschodzie, choć jestem przekonany, że byłem we właściwym miejscu. Lampionu brak. Nagle widzę jakąś konkurencję biegnącą ze strony gdzie już byłem. Potwierdzają - jest tam lampion. Sprawdzam – rzeczywiście jest w dołku, który ktoś zamaskował ściętymi drzewkami. Mi ten dołek nie pasuje, ale nadbiega jeszcze starszy Paproch i mówi, że jemu się zgadza (jak widzę większość wybrała wariant bezpieczny od drogi na zachód, aż znajdzie się lampion). Moje bieganie na azymut może daje mniej kilometrów, ale można nie trafić w punkt, szczególnie gdy jest tak ukryty. Zniechęcony ruszam dalej i oczywiście mylą mi się punkty, dopiero po chwili zauważam, że lecę na PK 19, a nie na PK 12. Kolejna strata. Wrrr;-( Wynik będzie raczej marny. Zmieniam kierunek i lecę na górkę z PK 19. Prawie doganiam Paprocha. Znowu przez młodnik, na szczęście krótki odcinek do drogi. PK 13 i nawrót na PK 14 – punkt potrójny, ten sam co feralna 11. Przy lampionie doganiam Paprocha. Znajduje się nagle ten, którego zgubiłem przed PK 11 – znaczy nie tylko ja się gubię;-) PK 15, PK 16 (pamiętam to miejsce z jakichś MnO), PK 17 i znowu powrót do 11-tki. Autor trasy normalnie znęca się nade mną, trzeci raz przypominając o tej pomyłce na PK 11;-)

PK 11 - pierwszy nadbieg z dołu po lewej. Szukanie lampionu 11:43 zamiast 2 minut

Z PK 19 do PK 20 długi przebieg. Znowu biegniemy we troje zestawem znanym z PK 9. Dzięki sprytnemu manewrowi wysuwam się na prowadzenie (dziewczyna pobiegła wydmą oddalając się od azymutu). PK 20 – znajome miejsce. Tu w czasie Nocnych Manewrów SKBP wzięliśmy stowarzysza. Wtedy właśnie ten teren wycięto i zaorano, teraz to młodnik. Jeszcze tylko dwa PK i meta. Na ostatnich metrach przeganiam jakąś konkurencję. Uff meta. Renaty jeszcze nie ma. Nic dziwnego – wysoka temperatura i ciężkie podłoże – przebiegniecie w takich warunkach kilometra jest bardziej męczące niż trzech po asfalcie.

Renata dotarła na metę

Dobra jeszcze zdjęcie przy lampionach i wracamy do domciu. Jutro kolejne zawody!

czwartek, 4 czerwca 2020

Odliczanie nr 1 w Lesie Sobieskiego

Po nieudanej sobocie, w niedzielę nadeszła okazja żeby się trochę odkuć. Znowu mieliśmy imprezę blisko domu, w Lesie Sobieskiego. Tomek zapisał mnie na długą - 7,3 km trasę i niby miałam dać radę. Na szczęście teren w większości płaski jak stół, więc jakaś nadzieja, że się nie wykończę, była. Bo dla mnie najbardziej zabójcze są górki.

 Co my tu mamy na mapie?

Trochę bałam się, jak sobie poradzę nawigacyjnie, bo na mapie było bardzo, bardzo zielono, a jak się szuka w takim zielonym na przykład małego dołka, to chyba każdy wie.
Clear, check, start i poooszli. To znaczy ja poszłam, a Tomek chwilę po mnie.
 
 Przedstartowe manipulacje.

Trasa była tak przebiegle ustawiona, że prawie nigdzie nie dawało się dobiec ścieżkami i pozostawał tylko kompas i azymut.  A z tym azymutem, to jak pisałam poprzednio - albo się trafi na las prosty, albo prawy, albo lewy. I wyobraźcie sobie, że tym razem miałam szczęście i trafiłam na las prosty. Leciałam sobie na azymut, a na końcu azymutu czekała nagroda w postaci pięknego lampionu. GPS co prawda twierdzi, że ani ja, ani Tomek nie byliśmy na jedynce, ale co on tam wie - czip twierdzi inaczej. Z czwórką wiele osób miało problemy, a mi udało się wyjść dokładnie na punkt. Przed ósemką, po raz kolejny zresztą, spotkałam Tomka. W połowie trasy spotkać go, to trochę dziwne, bo powinien być już dużo bardziej z przodu, ale tym razem to on miał pecha i jego las okazał się lasem lewym, a nie prostym.
Przy dziesiątce trafiłam na stowarzyszoną polanę ze stowarzyszonymi karpami oraz na niestowarzyszonego Paprocha, który machnął mi ręką w kierunku polany właściwej. Przed piętnastką krzaki zrobiły się na tyle gęste, a ja już zbyt zmęczona, żeby się przez nie przebijać na wprost, że co bardziej zbitą roślinność zaczęłam obchodzić. Ponieważ mam odruch obchodzenia z prawej strony, coraz bardziej znosiło mnie na północ. Równolegle ze mną przebijał się Piotrek W. i ponieważ parł w tym samym kierunku, uznałam, że jest OK. Dopiero kiedy nie mogliśmy znaleźć dołka z lampionem, okazało się, że jednak nie jest. Ostatecznie "wspólnym wysiłkiem rządu i całego społeczeństwa pozbyliśmy się tego żabiego bezeceństwa", czyli znaleźliśmy co trzeba, jakieś pięćdziesiąt metrów na południe. Krzaków miałam tak dość, że na szesnastkę pobiegłam od dupy strony, ale za to ścieżkami. Nie chcąc tracić czasu, leciałam aż się za mną kurzyło, tylko sił zaczęło mi ubywać w dramatycznym tempie. Na szczęście do końca został jeszcze tylko jeden punkt i blisko niego położona meta.
 
Za momencik - meta!

Wyjątkowo tym razem, mimo dość długiej trasy, przez większość trasy biegłam i to pomimo gęstej roślinności i azymutów. Prawdę mówiąc sama nie wiem jak to zrobiłam. Dwudzieste szóste miejsce na czterdzieści osiem osób startujących na tej trasie w pełni mnie satysfakcjonuje, bo jak na moje możliwości to bardzo wysoka pozycja. Tym sposobem zmazałam z siebie hańbę sobotniego biegu i od razu czuję się z tym lepiej:-)
A tak biegliśmy:


Niebieska linia - Tomek, czerwona - ja.