Przez cały sierpień i połowę września była straszna posucha w BnO i w końcu niczym promyk słońca w pochmurny dzień, niczym łyk wody na pustyni, niczym bita śmietana dla łakomczucha pojawił się SZYBKI MÓZG.
We środę na miejsce startu pojechaliśmy dość wcześnie, bo wiadomo - zaparkować w Warszawie to sztuka nad sztukami. Do naszych minut startowych było jeszcze sporo czasu, postanowiliśmy więc poszukać toalety, bo im człowiek mniej waży, tym szybciej biegnie - stara prawda. Najpierw szukaliśmy niebieskiej budki w parku, potem bezskutecznie usiłowaliśmy sforsować wszelakie wejścia do budynku przy stadionie Agrykoli, w końcu Tomek zarządził bieg do budek przy Torwarze. W sumie zrobiliśmy chyba z pięćdziesiąt kilometrów i kiedy stanęłam na starcie miałam już dość i trochę i marzyłam jedynie o położeniu się na chwilę.
Jeszcze w domu Tomek straszył mnie morderczą skarpą, którą pewnie będziemy musieli pokonywać w te i we wte, ale mi i tak było już wszystko jedno. Na jedynkę ruszyłam z pewnych zawahaniem, bo po ciemku, to tak trudno się zorientować gdzie co jest i w którą stronę lecieć. Dobrze, że ktoś wynalazł kompas! Jedynka, dwójka i trójka były litościwie u podnóża skarpy i zasadniczo nie nastręczały żadnych trudności. Czwórka, niestety, była już u góry skarpy i ruszyłam po nią schodami, jak cywilizowany człowiek. Schody, mimo że wygodne, wyssały ze mnie całą energię, a i tak miałam jej malutko. Piątka i szóstka miały za zadanie bezpiecznie przeprowadzić nas kładką nad ulicą Górnośląska (a może to jeszcze była Myśliwiecka) i poza tym nie wnosiły do trasy żadnej wartości. Do siódemki w dół skarpy, ale alejką, do ósemki już na azymut, ale bezproblemowo no i wciąż w dół. Dziewiątka była na drugim końcu mapy i na domiar złego najpierw musiałam z powrotem wleźć na skarpę, żeby dostać się do alejki. To jednak prawda, że przed śmiercią człowiekowi całe życie przelatuje przed oczami. Kiedy podchodząc w górę myślałam, że już wyzionę ducha, to przed oczami pojawił mi się start i początek trasy, pierwsze punkty i... wtedy uświadomiłam sobie, że zapomniałam włączyć zapisywanie trasy. No tak się zdenerwowałam, że musiałam przerwać to umieranie i uruchomić zegarek, a złość dodała mi sił do wspinaczki. Ponad siedem minut zajęła mi wyprawa z ósemki do dziewiątki! Przy dziewiątce i dziesiątce trochę przekombinowałam, bo nie mogłam się zdecydować czy lepiej po ścieżkach, czy na krechę. Ale w sumie to tylko takie drobne zawahania.
Z dwunastki na trzynastkę trzeba było znowu przebiec pół mapy, z czego część alejkami, a część przez pokrzywy po uszy. Ale i tak wolę najgęstsze pokrzywy od najniższej skarpy:-) Czternastka i piętnastka (tożsame z szóstką i piątka) znowu służyły tylko do przejścia nad ulicą, a ostatnie trzy punkty były już banalnie proste i nawigacyjnie i biegowo.
Tomek startował tuż przede mną i choć miał dłuższą trasę, już czekał na mecie i oczywiście uwiecznił mój finisz.
Szczęśliwa na mecie.
Cała trasa miała ledwo 3 km z małym hakiem, a wykończyła mnie totalnie. A może to te kilometry przed startem tak podziałały? Tak czy siak coś muszę zrobić z tą swoją "kondycją".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz