poniedziałek, 30 stycznia 2017

Czołóweczki

Niedzielne doniesienia z linii frontu

Niedziela miała być prawdziwie orientalistyczna: najpierw ZiMnO, potem Czołóweczki. Miała być, bo niestety grypa, która od pewnego czasu panoszy się po naszym domu dała do wiwatu. Oglądając wyniki z ZiMnO aż żałuję, że nie mogłem dotrzeć, bo właściwie wszyscy tam wszystko wygrali!
Ale na Czołóweczki dałem radę się wybrać. Do Mińska Mazowieckiego jechałem z duszą na ramieniu, że za chwilę zawróci mnie pilne żądanie wsparcia z dowództwa frontu walki z chorobą. Ale się udało (może zasięgu nie miałem?).
Przed startem (znaczy budynkiem szkoły) lodowisko. Czepiając się płotu udało mi się przejść przez furtkę i dotrzeć do schodów. Dobrze, że choć te nie były oblodzone.
Na starcie „kameralny tłum”. Oczywiście kilka znajomych twarzy. Formalności i te sprawy. Wreszcie odprawa. Scorelauf. No prawie Scorelauf, bo 3 PK (2+1) do zaliczenia w kolejności obowiązkowej na początku/na końcu. Organizator odpytany coś mówi o 7-8km. Limit czasu: 90 minut. I nowość:  lampiony mają świecić w ciemności!
Pierwszy do startu dopchał się Przemek. Potem jacyś marszerzy, a następnie ja. Minuta na obejrzenie mapy. Nie ma żadnych nieoczywistych przebiegów, punkty obowiązkowe wyprowadzają na mosty na rzeczce. Start. Powolutku, ślizgiem, byle jakoś w całości dotrzeć do lasu. Coś ścieżki inaczej wydeptane w śniegu, więc gdzieś przez krzaki. I rzeczywiście lampion z daleka się świeci! Przy PK 16 za to świecą się jakieś oczy. Dużo oczu i to niezbyt wysoko. Dziki? Chrumkania wprawdzie nie słychać, ale te oczy wyraźnie patrzą za mną. Przyspieszam na ile można na śliskiej ścieżce.
Kolejne oczy pojawiają się koło Najstarszej Sosny. Tak jakby wyżej. Za chwilę snop światła z czołówki oświetla stado sarenek. Uff. A ogólnie las czarny i cichy jakby nikt nie biegał. Przy PK 4 spotykam kogoś biegnącego z naprzeciwka, ale na mój widok daje susa w krzaki. Nie wiem po co, bo w tych krzakach lampionu być nie powinno. Jest trochę dalej. Ale jednak chyba o ten lampion chodziło, bo gdy odbiegam z punktu, światło buszujące w tych złych krzakach kieruje się na właściwy dołek. Kolejny PK ma być na górce na skraju młodnika. Pamiętam ten młodnik z Lampionady. O, jest górka i zarośla. Okrążam je przez kopny śnieg, ale lampionu brak. Coś się nie zgadza. Krążę dłuższa chwilę, patrzę na mapę. Nie powinno być żadnego innego młodnika! Ale widzę go przed sobą! Co się dzieje??? Po dłuższej chwili ogarniam, że to o jedną „górkę za blisko”. Dobra, mam właściwy młodnik i lampion. Dalej na skraj lasu, a potem przez łąkę na kolejny skraj lasu. Dobiegam na skraj lasu, jest szeroka  droga poprzeczna pod właściwym kątem, więc odbijam w lewo. Zwalniam. Okulary zaparowują, gdy nie biegnę, a lampionu nie ma. Miotam się we wszystkich kierunkach, przedzieram przez jakieś wądoły wyryte przez dziki, okulary zaparowane na amen, więc nic nie widzę, a lampionu dalej nie ma! Dopiero zdjęcie okularów i przeanalizowanie mapy mówi, że to nie ta droga poprzeczna – na mapie jest ledwo widoczna ścieżka w tym miejscu! Biegnę dalej i widzę zbliżające się z prawej światełko – znaczy jest dobrze. Przy lampionie dopadam Przemka.  Kolejny PK dobrze widoczny ze ścieżki. Następny – jak pobiegnę linią energetyczną to na końcu terenu otwartego kopczyk. Jest linia, jest teren półotwarty, który przechodzi w teren wyrąbany (czytaj zawalony gałęziami i innymi odpadami przecinki lasu). Kopczyk jest zaś w niezłych krzakach, a nie na ich skraju. Tu dopada mnie jakiś tramwaj wieloosobowy. Uciekam do następnego PK na azymut i to jest błąd. Bo las na mapie jest biały, a w terenie powinien być ciemnozielony. Wydostaję się na drogę z zaparowanymi okularami. Widzę ścieżkę dochodzącą pod odpowiednim kątem. Hmm, czyżbym za bardzo w prawo odbił? Lecę ścieżką w lewo, ale to nie to – nie ma lampionu i wychodzą jakieś pola. Jestem o jedno rozwidlenie za blisko. Kolejne punkty – można odreagować. Wyraźne drogi, las przebieżny. Po PK 5 gdzieś dostrzegam cień czołówek konkurencji. Teraz „najdalszy” PK. I niestety do niego kawałek drogą wyślizganą przez auta. Udaje się bez upadku! Przedostatni PK na azymut, może trochę wolniej, ale bez błądzenia. Teraz dłuuugi powrotny przebieg do ostatniego PK. Jak wracać? Jakaś zwierzęca ścieżka – spróbujemy. Niestety szybko zanika, ale daje się przedrzeć. Znowu ostrożny dobieg do szkoły i meta.
Myślałem, że na mecie będzie już tłum, ale jakoś pustawo. Szybka szarlotka i wsiadam w auto, by szybko wrócić na linię frontu.
W uzupełnieniu przebieg Przemka i mój:


http://3drerun.worldofo.com/2d/index.php?idmult%5B%5D=-396355&idmult%5B%5D=-396217&idmult%5B%5D=-396348

sobota, 28 stycznia 2017

W zastępstwie za chorą autorkę


Właściwie to lubię FalInO. Pozwala mi to odwiedzić podstawówkę, do której chodziłem całe 8 lat (tak, kiedyś podstawówka była 8-klasowa!). I choć punkty wiadomo gdzie stoją i biega się trochę „na pamięć”, to po prostu lubię.
Prawie udało mi się namówić Moja Drugą Połowę. Wprawdzie nie na biegi, a bardziej/skuteczniej namawiał D.M., ale miała pojechać. W czasie przeszłym piszę, bo nie pojechała. Dopadła ją grypa, która ostatnio panoszy się w naszej rodzinie (ciekawe, kiedy mnie dopadnie). Właściwie to miałem jechać na Zimowy Triathlon, ale niestety jakiś wredny odłam tej grypy zdziesiątkował nasz zespół. 2/3 zespołu Triathlonowego spotkało się więc o 10 rano w świetlicy SP 124 w Falenicy. Po zdołowaniu D.M. informacją o braku jego partnerki i wyekspediowaniu go na trasę TP, pobiegliśmy i my (czyli ja i Pani Prezes). Niby inne trasy OPEN-K i OPEN-M, ale część punktów była wspólna. Oczywiście męskich punktów było więcej. Te najbliższe były takie same, więc pobiegliśmy razem. Na triathlonie Barbara miała jechać na łyżwach, ale do Falenicy spryciula założyła kolce i to mi przyszło robić za łyżwiarza: długimi ślizgami starałem się utrzymać pion i odpowiedni wektor ruchu na oblodzonych ulicach, a przy okazji nie zgubić jej z zasięgu wzroku. No dobra, jako były miejscowy poprowadziłem do PK na „terenie zakazanym”, czyli w okolicach plebanii (to już po raz kolejny PK na terenie kościelnym – widać organizator ma tu dobre układy). Potem odwiedziliśmy tereny opanowane przez biegaczy górskich i przecięliśmy zamarznięte Morskie Oko. Tu nastąpił konflikt interesów – zostawiłem B. by zgarnęła PK 49 sprytnie ukryty wśród zabudowań i z dojściem tylko od południa, a ja pobiegłem na jakiś taki PK przy bramie posesji (organizatora?), gdzieś przy cmentarzu. Punkt nr 32, do którego nie było żadnego sensownego przebiegu.
Po obiegnięciu zabudowań i podbiciu wspomnianego już wcześniej PK 49, pobiegłem szukać dobrze znanych mi dołków. Cóż, że dobrze znane dołki, udało mi się je przebiec! Nie ma to jak bieganie na pamięć!
Dalsze bieganie na pamięć zaprowadziło mnie na całkiem nowy płot. Płot, którego na poprzednim FalInO jeszcze nie było. I nie było go oczywiście na mapie. Konsternacja.
Przy drodze na najdalszy PK 45, ulokowany u stóp Łysej Góry (tu za młodu jeździło się na sankach i dawno temu była niewielka skocznia narciarska oraz brzoza na środku stoku, przy której zawsze można było znaleźć resztki sanek i nart), spotkałem D.M.
Dalej powrót w kierunku szkoły. I oczywiście na znanym mi za młodu terenie (dołek, w którym spotykaliśmy się i brzdąkaliśmy na gitarach) pomyliłem z lekka kierunki i znowu straciłem trochę czasu, nim znalazłem lampion. Dalej bez większych atrakcji, pomijając przeczekanie kilku minut tuż przy PK35, aż przebiegnie niekończący się sznur biegaczy górskich, którzy blokowali mi dojście do lampionu po drugiej stronie ścieżki. Na koniec PK, który z rozpędu pominęliśmy zaaferowani tym PK na plebani i na metę. A tu… sesja fotograficzna! Niezawodna Pani Prezes z komórką w dłoni uwieczniła mój (triumfalny) dobieg z kartą.
Nie zdążyłem odsapnąć, a dostałem od Barbary propozycje „nie do odrzucenia”, by wybrać się jeszcze na trasę TP. Od czasu kiedy dostała taki super zegarek, co liczy jej aktywność i wyznacza dynamicznie cele na kolejny dzień (co tu dużo mówić, przy jej aktywności te cele są coraz większe, wręcz przerażająco większe!) i w ramach wyrabiania normy… No cóż, poszedłem. Dobrze, że nie trzeba było drugi raz przejść całej trasy. Wystarczyło tylko 16 PK, by zadowolić zegarek! No cóż, przeszliśmy raczej spacerowo, w pięknych okolicznościach przyrody wycinki ze szwajcarki i nawet nie wyciągaliśmy z kieszeni pełnej mapy biegowej:-)! Spacer był bardzo fajny, słoneczko, skrzypiący śnieg, te uroki, których w biegu mniej się dostrzega (słońce raczej oślepia, a śnieg utrudnia bieganie). Jako że Barbara poszła bez kolców, mieliśmy teraz bardziej wyrównane szanse w kwestii poślizgowej. Powiem z pewną (sporą) dozą samozadowolenia i satysfakcji – że jednak ja lepiej utrzymuję równowagę na oblodzonej powierzchni!

Ogniem i wodą, czyli Smok

Już byłam zdecydowana nie iść na Smoka, ale Tomek przekonał mnie, że blisko, to warto. Byliśmy zapisani we dwójkę, ale na trasę ruszyliśmy mocną czwórką - my, Pani Prezes i Darek M.
Barbara była mocna  w rozpracowywaniu mapy, Tomek w liczeniu punktów, Darek mocny w gębie (znaczy wygadany, choć ostatnio jakby mniej), a ja mocna w marudzeniu. Po zobaczeniu mapy od razu wiedziałam, że zanim ja ogarnę co, gdzie i jak, to już pewnie zdążymy wrócić na metę. W związku z tym nawet nie bardzo starałam się kombinować z mapą, a liczenie punktów przeliczeniowych w ogóle mnie nie interesuje, bo to żadna orientacja, tylko zwykła matematyka.
Wycinki rozłożone były w przestrzeni od Sasa do Lasa i gdyby ktoś chciał zaliczyć wszystkie, to musiałby oblecieć prawie całą Warszawę, a przynajmniej całą prawobrzeżną. Wiem tylko, że zaczynaliśmy  nad Balatonem, zahaczyliśmy o Wisłę, kanałkami chodziliśmy często, a potem zabrakło nam czasu i ku mojej uciesze odpuściliśmy część punktów.
Mieliśmy bliski kontakt z przyrodą ożywioną - kaczki w kanałkach uciekające w popłochu na nasz widok oraz nieożywioną - krzaki nad Wisła i drzewa, na których czasami wisiały lampiony. Czasami nie wisiały, bo albo ktoś zdjął, albo budowniczy źle rozstawił trasę. Wspomnień dotyczących nawigacji do kolejnych punktów praktycznie nie mam żadnych. Cała moja uwaga skupiona była na utrzymywaniu równowagi podczas chodzenia po lodzie pokrywającym praktycznie wszystko oraz na pilnowaniu grupy, żeby przypadkiem się nie odłączyć.
Chyba na Smoka trzeba będzie przerzucić się na TP i mieć choć trochę frajdy. Albo w ogóle wrócić do TP, gdzie moje miejsce.




czwartek, 26 stycznia 2017

Z mapą na "spacer"


Podczas gdy ja zajmowałam się pielęgnacją chorego "dziecka", Tomek pojechał przetestować nową orientacyjną imprezę:

Optometrysta potrzebny na gwałt!


Z Mapą na spacer to cykl, który ma konkurować z Warszawa Nocą lub Szybkim Mózgiem. W poprzedniej edycji żaden termin mi nie pasował, ale teraz organizator „dogadał się” z konkurencją i wyszedł terminarz z niczym nie kolidujący. I to całkiem ciekawy, ot choćby finansowo – za 9 rund tyle samo co za 3 Szybkie Mózgi się płaci!
Za namową Pani Prezes, która sprawnie wyszukuje takie fajne imprezy (i sprawdza ich kolidowanie z innymi) zapisałem się. Aby uzyskać dobry przelicznik PK za zapłaconą złotówkę wybrałem Trasę Długą. Niestety, nie ma tak rozbudowanej klasyfikacji w kategoriach wiekowych jak na zawodach UNTS, ale gdy pojawiła się lista startowa pierwszego etapu, okazało się że „ultrasów” (czyli tych na trasę długą) jest raptem 12 sztuk. Czyli mam jakąś szanse zmieścić się w pierwszej dziesiątceJ. Oczywiście regulamin klasyfikacji ogólnej jest zrobiony tak, że ja ze swoim tempem biegu mam małą szanse na jakiekolwiek punkty do klasyfikacji generalnej;-)
Start. Komunikat startowy mówił o 5,8 km i nieznanej liczbie PK. Długo. Na starcie wisiało już coś innego, w każdym razie dostaliśmy mapy z  długością 4,4 km. Uprzedzę fakty i powiem, że wszystkim znajomym wyszło dobrze powyżej 6-ciu;-)
Należy wspomnieć o chipach SI, a właściwie SIAC. Nówki sztuki nie śmigane – wystarczy zbliżyć się do PK, a już migają i zaliczają piknięcie. Bajer. Ale do czasu.
Box startowy – ostrzeżenie, że ekipy techniczne rozkopały teren koło jednego z PK. Dobra, zobaczymy w terenie. Pi, pi, pi, pi, piiiii wystartowałem. Rzut oka na mapę. Jakaś taka malutka, zajmuje niewiele więcej niż połowa kartki A4, a reszta… opisy PK. 35 PK!! Nie da się tego w biegu ogarnąć. Start znalazłem szybko, ale PK 1 już dłużej szukałem na mapie. A jeszcze dłużej w terenie. Obiegałem budynki wokół domniemanego miejsca PK1, widziałem inne lampiony, a właściwego nie.  Patrzyłem na mapę przez okulary, bez okularów, pod okularami, świeciłem światłem mocnym, słabym a nawet takim inteligentnie dostosowującym się i nic. Szukałem tego lampionu ze 4 minuty! Tak to jest gdy puści się ślepego w nocy na takiej malutkiej mapie! Potem poszło lepiej, aż do PK 4, gdzie znowu szukałem lampionu „poza mapą”. Kolejne 5 minut za długo. Potem już uważniej patrzyłem gdzie co i jak. Gdzieś tam szukając kolejnego lampionu chciałem sprawdzić numer na czymś, co znalazłem (numer był obrócony) – sięgam ręką a tu piii pii – zapomniałem by nie machać ręką z tym super chipem SI w kierunku lampionu i  wbiło mi zły PK!
Druga połowa trasy za ulicą – teren parkowo leśny. W lesie było dobrze, choć krzaki mało przebieżne. Ale był czas by pobiec, a nie tylko wypatrywać na mapie następnego PK. Gdzieś w krzakach zgubiłem Janusza O., który startował minutę przede mną i pomachałem Pani Prezes, która startowała 2 minuty za mną i wyraźnie mnie wyprzedzała. Meta z czasem 54:36 (przewidywany czas zwycięzcy 30-35 minut), a przy sczytywaniu chipu okazało się że czegoś brakuje. To chyba ten niechcący zapikany chip się dał we znaki. Zobaczymy co powie organizator po dokładnym sprawdzeniu zapisów. Wniosek – trzeba iść zmienić okulary, bo przy takim naćkaniu punktów, to ślepy nie daje rady!

środa, 25 stycznia 2017

Szybki ZetPeK czyli prosto na cmentarz

Tomkowi jak zwykle mało chodzenia i biegania, to jeszcze potrenował:

Po sobotnim Rajdzie 4 Żywiołów (73 283 kroki), poprzedzonym piątkowym TRInOwaniem (17 229 kroków) i uzupełnionym niedzielnym Orientem (23 556 kroków), dla rozruszania udałem się na 6 odsłonę Stowarzyszonego treningu na ZPK-ach.
Rano – nie było wcale łatwo się rozruszać, bo wreszcie mięśnie zaczęły przypominać , że gdzieś tam są – na szczęście stan poranny daje się szybko rozchodzić. Chyba bogaty imprezowo weekend wystraszył większość stałych bywalców, bo było kameralnie 4-osobowo.
  Jak dojechałem pod cmentarz (miejsce startu i przy okazji mety) Mariusz już czekał i się rozgrzewał metodą automobilową. Wkrótce dotarła Barbara z mapami – i Mariusz mógł pomknąć w las przed czasem (nie dał się namówić na bieganie, więc pomknął „statecznym krokiem”). My czekamy na Przemka. Wkrótce na horyzoncie pojawia się jakaś znajomo wyglądająca postać wolno krocząca w naszą stronę.  Jako, że Przemek z założenia przybiega na start w ramach rozgrzewki (tu mógł się wykazać, bo do kolejki troszkę dalej), więc nam coś nie pasowało. Ciągle zerkaliśmy  na okoliczne krzaki, z których mógł w każdej chwili wybiec Przemek (w zależności czy biegł od Wawra czy od Wesołej). Jednak po chwili okazało się, że ta zauważona IDĄCA postać to jednak On!
Mamy komplet uczestników, więc mapy w dłoń i w las. Dzisiejszy trening to liczne punkty wielokrotne. Dajemy Przemkowi fory i puszczamy go przodem. Przy pierwszym PK widać jeszcze jego czołówkę, potem zostajemy sami w ciemnym lesie. Ale nie na długo. Koło PK5 widzimy miotające się w lesie dwa światełka. PK5 to dołek – jeden z tych ciężkich do znalezienia nawet za dnia – w okolicy nie ma nic charakterystycznego, co mogło by na niego naprowadzić. Trzeba dokładnie ustawić azymut i uważnie się rozglądać by dostrzec słupek ukryty poniżej poziomu gruntu. Po ostatnich biegach synchronicznych, mamy z Barbarą takie czesanie opanowane w stopniu zadowalającym -więc znajdujemy co trzeba przed konkurencją. Oczywiście przy następnym słupku Przemek nas dogania i przegania. Ale kolejny ciężkoznajdowalny PK7 jest nasz! I na tym koniec ścigania się z Przemkiem – jesteśmy stanowczo za krótcy w nogach;-)
A sam trening… skończył się na cmentarzu zanim zdążyłem się rozgrzać. Te 6 km to stanowczo za krótko się robi!

wtorek, 24 stycznia 2017

Abstrakcyjny Orient

Orient to pierwsza tegoroczna impreza zaliczana do TMWiM, więc wiadomo było w jakich zestawach osobowych idziemy i nie ma to czy tamto.
Mapa trochę mnie zaskoczyła - tym, że była pełna i taka sama dla wszystkich kategorii. Ale wiadomo - diabeł tkwi w szczegółach, więc i tu szczegóły grały rolę. Szczegółów była cała litania i co doczytałam do końca opisu, już nie pamiętałam początku. Generalnie chodziło o zebranie konkretnych ilości PK z konkretnej zadanej rzeźby terenu, przy czym tezeci mieli tego w pieron, my dużo, a TP mało i mogli zbierać co się napatoczy, byle się ilość zgadzała. Część punktów była naniesiona na mapę (nawet sporo), a część trzeba było wyznaczyć samodzielnie mając podane azymuty i inne dodatkowe informacje. Cóż, wyznaczanie azymutów w marszu i w powietrzu (bo nie wzięliśmy przenośnego stolika) nie jest rzeczą prostą, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie - niewykonalną. Ale, że dla nas nie ma rzeczy niewykonalnych, więc coś tam wyznaczyliśmy.
Mnie osobiście najbardziej wzruszył azymut ze słupka duktowego o konkretnych numerach (który to słupek nie wiadomo gdzie miał stać, ale na pewno daleko) w odległości 90 m i wcale w tej odległości nie mieści się punkt kontrolny, tylko punkt konstrukcyjny X, który jest środkiem okręgu o promieniu 300 m, a na tym okręgu może się trafić górka i dopiero na niej będzie PK. Uffff....
To wszystko to jeszcze pikuś przy sposobie potwierdzania punktów, bo o ile mętnie wytłumaczono jak wpisać punkty oznaczone na mapie cyframi lub literami, to już nie wspomniano, jak wpisać punkty  wyznaczone samodzielnie. Dziwne to wszystko było, bo na mapie były na przykład cztery PK R i strasznie byłam ciekawa, skąd sprawdzający będzie wiedział, że to różne punkty, a nie przebitka. Wpisywałam więc różne abstrakcyjne rzeczy, a na mecie tłumaczyłam autorowi, co przez to chciałam powiedzieć.Pierwszy punkt wzięliśmy (jak pewnie wszyscy) z mapy, ale kolejny już  z azymutu - o dziwo, był tam, gdzie przewidywaliśmy. Trzeci znowu wzięliśmy z mapy, a następny według naszych obliczeń miał być na końcu ścieżki, tyle tylko, że jakby go nie było. Darek od nowa wyznaczył przypuszczalne miejsce poszukiwanego punktu i faktycznie wyszło w ciut innym miejscu. Ponieważ precyzyjne wyznaczanie w warunkach bojowych nie jest możliwe, znowu trafiliśmy na niesłuszna ścieżkę. Uratowali nas Barbara i Tomek, którzy też szukali tego, co my i mieli jeszcze kilka zapasowych koncepcji. Jedna z nich była trafiona. Poza tym nasi wybawcy doradzili nam, żebyśmy olali wyznaczanie azymutów, bo powinniśmy się wyrobić z punktami, które już są na mapie. A my tak staraliśmy się wykazać:-(
Ruszyliśmy dalej. Darek robił się coraz bardziej marudny i zniechęcony: a to nie pójdzie pod górę, a to nie pójdzie bez ścieżki - normalnie chyba miał atak andropauzy albo i czego gorszego. Do tego okazało się, że jest to bardzo zaraźliwe i mój początkowy entuzjazm zaczął gwałtownie opadać. Mimo to jakoś dotrwaliśmy do końca etapu i nawet udało nam się uzbierać wymaganą ilość PK.
Opis do mapy drugiego etapu od razu przeczytaliśmy dokładnie i dotąd wypytywaliśmy autora o wszystko (kilkakrotnie wracając do niego) aż byliśmy pewni, że wiemy co robić. Bo opis znowu był niebanalny. Nasze punkty znajdowały się na obszarach w pewnych podanych odległościach od szlaków, skrzyżowania szlaków, ich rozwidlenia, czy od ulubionego słupka duktowego. Wychodziło nam, że musimy po prostu sczesać cały teren zawodów, bo tylko cztery PK były naniesione na mapę, a musieliśmy znaleźć dwanaście.
Czesanie pierwszego kwartału przyniosło nam trzy PK w dołkach, PK 4 uznaliśmy za podwójny - jako czwórkę i jako punkt na górce, a potem wzięliśmy dwa charakterystyczne drzewa, z których jedno wcale nie było charakterystyczne, ale wisiał na nim lampion i było we właściwym miejscu. Tym sposobem mieliśmy już ponad połowę roboty odwalone, a nie zdążyliśmy się jeszcze zmęczyć. I tu okazało się, że nasza radość była przedwczesna. Ponieważ nie wiedzieliśmy gdzie biegną szlaki i nie mieliśmy jak wyznaczyć terenu z punktami, postanowiliśmy więc znaleźć słupek. W miejscu, które wytypowaliśmy jako najpewniejsze - owszem - słupek był, tyle tylko, że z innymi numerkami. Co prawda połowa numerków się zgadzała, ale niewiele nam to dawało. Postanowiliśmy iść na północ, sprawdzić kolejny słupek i przy okazji zebrać dwójkę. Darek wymyślił też koncepcję związaną ze szlakiem rowerowym i sądziliśmy, że jakoś się uda. Po drodze spotkaliśmy konkurencję, która to konkurencja podpowiedziała nam, że poszukiwany słupek jest zdecydowanie na południu. Konkurencja to jednak konkurencja i nie wiadomo czy można jej wierzyć, kontynuowaliśmy więc swoją wędrówkę na północ. Przy PK 2 spotkaliśmy Pawła, który rozwiał nasze nadzieje związane ze szlakiem rowerowym. Nie pozostało więc nic innego jak wrócić do nieszczęsnego słupka. Wrrrr. Było daleko, ale przynajmniej wygodną drogą, no i ten wybór siedmiu dołków dookoła. Nam brakowały tylko trzech PK więc w miarę sprawnie poszło. Najgorszy był powrót - długi pusty przebieg bez punktów - nie dość, że nuda, to do tego męcząca nuda.  Zostałam w tyle za Darkiem i ledwo powłóczyłam nogami.  W sumie przeszliśmy 13 kilometrów, a przecież byłam jeszcze zmęczona po sobotnim 2x2. Zupełnie nie wiem jakim cudem Tomek z Barbarą dali radę po tej swojej pięćdziesiątce. Dla mnie to jakiś kosmos. No nic, trzeba będzie chyba popracować nad kondycją.

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Pogromcy żywiołów.

W ramach rehabilitacji za porwanie Tomka w siną dal, Barbara napisała żywiołową rajdową (niczym nazwa imprezy) relację z Bydlina:


Na pierwszą tegoroczną pięćdziesiątkę wybraliśmy zimową edycję Rajdu Czterech Żywiołów, corocznie odbywającego się na Jurze w okolicach Bydlina.
Po początkowotygodniowych ekscesach (trening ZPK czy OrtInO, które to jako organizator musiałam przelecieć dwa razy i odstać swoje na samym starcie) wątpiłam czy w ogóle będę mogła pojechać, bo mój nos zamienił się w kran z zepsutym kurkiem, a głos raczej przypominał rzężenie traktora.

Szczęśliwie jednak poczułam się lepiej i z baterią leków w piątkowe przedpołudnie ruszyliśmy z Tomkiem na południe :)
Jak wiadomo „dzień bez TRInO to dzień stracony“ i pierwszy przystanek na drodze zrobiliśmy już w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie w ekspresowym tempie pokonaliśmy niecałe dwa kilometry trasy. Pokonał nas jedynie pręgierz – odpowiedź na pytanie utknęła pod śniegiem i lodem, a my akurat nie wzięliśmy młotka do odkuwania. Szybki powrót do pojazdu i azymut na Częstochowę, gdzie czekały na nas... trzy kolejne trasy TRInO :) Zaparkowaliśmy na terenie jednej z tras, opłaciliśmy parkowanie do poniedziałku do godz. 9:04 i można było ruszać! Najpierw kilka PK z trasy „parkowej“, potem rundka po Jasnej Górze (do PK 13 zalecamy zabrać lornetkę lub aparat z dobrym zoomem), krótki powrót do parku i liniowa trasa wzdłuż Alei NMP. Punkty tak porozmieszczane, że można było iść dłuższymi odcinkami albo jedną, albo drugą stroną ulicy. Ostatni PK znów nas pokonał – autor nie przewidział, że czasem do naszego kraju jednak przychodzi zima i śnieg wszystko zasypuje :) Po tak intensywnym TRInOwaniu zasłużyliśmy na obiad. Udaliśmy się do już wcześniej upatrzonego lokalu z prawdziwą włoską pizzą (pizza przed 50-tką to już praktycznie tradycja). Najedzeni, potwierdziliśmy jeszcze 3 brakujące PK z pierwszej trasy i wspomagając się nawigacją ruszyliśmy do Bydlina. Im dalej na południe, tym więcej śniegu, a drogi bardziej zalodzone. Zapowiadało to całkowicie zimowe warunki na sobotnich zawodach. Jako jedni z pierwszych, przed 20 dotarliśmy do bazy (co łatwe też nie było, bo jeszcze nie była oznakowana, a drzwi wejściowe się zacinały). Po szybkim odbiorze numeru startowego i karty okupiliśmy jeden z wolnych rogów sali i... poszliśmy do sekretariatu, gdzie było cieplej. Na sali termometr wskazywał 18,5°C i - eufemistycznie mówiąc - było dość rześko, a to tego głośno szumiał nawiew (chyba ogrzewający). Po powrocie z herbaty w ciepłej „sekretariatowo-sanitarnej“ części bazy, temperatura w miejscu noclegowym wzrosła do rekordowej wartości 19°C. Baza się zapełniała, ludzie zajmowali wolne przestrzenie, a my po popatrzeniu na mapę turystyczną okolic podjęliśmy decyzję o pójściu spać. Noc upłynęła spokojnie, choć dość zimno, o 7 termometr wskazywał 16,5°C (a wcześniej podobno było nawet mniej). Na zewnątrz z nieba leciał marznący śniego-deszcz. Kilka minut przed zaplanowaną na 8:00 odprawą organizatorzy poinformowali, że ze względu na pogodę wszystko się przesuwa o pół godziny. Tym sposobem mogliśmy jeszcze trochę poobijać się :) O 8:30 nastąpiła zapowiadana odprawa, rozdanie map i informacja, że PK E jest przesunięty o ok. 2 mm na północ. Po zerknięciu na mapę wybieramy wariant, który rozpoczyna się właśnie od tego przesuniętego PK E.

O 9:02, wraz ze wszystkimi uczestnikami, ruszamy sprzed bazy. Od razu w prawo i za tłumem, trochę podbiegamy, najpierw asfaltem, a potem na północ pod górę. Na ok. 500 m przed PK trochę nas znosi za bardzo na lewo, ale szybko się poprawiamy i po chwili punkt jest nasz. Potem powrót na ścieżkę i wydeptaną ścieżką żwawy przelot na PK A. Docieramy do asfaltu, za zabudowaniami decydujemy się na skrót i torując w śniegu, szybko docieramy do PK A przy skałce. Stamtąd na dół wygodną drogą i po dotarciu do asfaltu w zaplanowane lewo. Biegniemy. Jednak po jakimś czasie teren przestaje się zgadzać. Okazało się, że z PK wyruszyliśmy nie w tę stronę i dotarliśmy do Krzywopłotów. Błąd. Wielbłąd. Pewnie przyszedł z okolicznej Pustyni Błędowskiej. Nic to, wracamy tą samą drogą, jak się da to biegniemy, żeby odrobić stracony czas. Teraz dotarcie na PK C to formalność, jest prosty nawigacyjnie – na szczycie płaskiej górki. Zbiegamy do miejscowości (tam jeden z miejscowych nas pyta skąd i dokąd biegniemy) i wydeptaną drogą na przez las docieramy na PK F przy skałce.

Sprawnie poszło. Przebiegamy przez Ryczów, gdzie jakaś kobieta nas pyta czy daleko jeszcze mamy i na odpowiedź, że 30 km odpowiada, że 1/3 już za nami – lokalsi to jednak są zorientowali nawet w długościach tras :) Tuż przed PK I znów spotkanie – pan w mundurze informuje, że jeszcze 1300 m i trzeba za domem skręcić w prawo. To, że w prawo to wiemy, ale te 1300 m to trochę przeszacował, do PK mamy niecałe pół kilometra. Przelot PK I – J bez rewelacji i komplikacji nawigacyjnych, choć sam PK J źle stał, na szczęście lampion świecił się z oddali (tu uwaga do organizatorów: nie każdy betonowy słupek oznacza szczyt). Na kolejny, PK K docieramy głównie asfaltem częściowo podbiegając. Szybko wchodzi. Stamtąd pierwotnie planowaliśmy wariant drogowy, ale widząc wydeptaną ścieżkę przez pole decydujemy się na skrót. Po dość twardym, choć nierównym podłożu, nawet nieźle się idzie.  W Złożeńcu przecinamy główną drogę i po jakimś czasie odbijamy w las w stronę PK H. I tu niestety kolejny błąd, tracimy kilkanaście minut na poszukiwania nie w tej grupie skalnej, gdzie jest lampion. Na szczęście Tomek odnajduje co trzeba (czyli ścięte drzewo oparte o skałę), podbijamy i można lecieć dalej. Szybko przez zabudowania Smolenia, skręt w lewo na „białą drogę“, na którą miejscami nawiało śniegu po kolana. Znów pod górę i po chwili PK L na rogu ogrodzenia jest nasz. Teraz szybko w dół, przecinamy asfalt i widząc ślady przez pole decydujemy się na wariant na azymut. Odkryta przestrzeń, powoli zbiera się na zachód słońca (jest już po 15), zaczyna prószyć śnieg – w takiej aurze docieramy do PK Ł tuż pod szczytem Łysej Góry. Stamtąd zbieg na wschód, odbicie na południe i znów na wschód przez pola do najdalszego PK M. Podłoże zmienne: raz kopny śnieg, raz twarda ziemia, ale idzie się dobrze. Przy PK M spotykamy trójkę konkurencji i na przelocie do PK N ich wyprzedzamy. W Kąpielach Wielkich wyciągamy czołówki, w Kąpiołkach ścinamy zakręt, żeby od tyłu złapać PK N na rogu cmentarza. Szybko podbijamy i lecimy dalej. W Okupnikach podbiegamy asfaltem, nie możemy po ciemku namierzyć odbijającej drogi, ostatecznie sami torujemy nową ścieżkę przez pole. Namierzamy się na PK G na rogu lasu. W terenie granic lasu znacznie więcej niż na mapie, ale ostatecznie poszukiwania zwieńczamy sukcesem. Teraz na południe do Domaniewic, po asfalcie podbiegamy, na drodze prowadzącej do PK D spotykamy dwójkę rowerzystów – jeden pilnuje rowerów, a drugi idzie z nami potwierdzić PK. Tam też ponownie spotykamy trójkę konkurencji, która musiała nas wyprzedzić na skrócie na PK G. Historia lubi się powtarzać i na polu pomiędzy PK D i B znów ich wyprzedzamy. Na granicę kultur na ostatnim PK idziemy bardzo żwawym tempem, po chwili punkt jest nasz! Pozostało tylko dotarcie do bazy. Już wiemy, że nie uda się złamać 10h, ale i tak pobijemy nasz rekord. Za kościołem w Bydlinie spotykamy Karolinę niosącą narty. Tomek zabiera od niej kijki i tak biegniemy do bazy :)

W podsumowaniu wyszło 10 godzin 7 minut i trochę ponad 53 km. Gdyby nie wielbłądki byłoby krócej i mniej :) W bazie szybkie pakowanie, posiłek i wracamy do domu, tym razem we troje – na tylną kanapę dołączyła Karolina. Nawiguję z nawigacją, ale i tak na jednym z rozjazdów, już na drodze szybkiego ruchu, mijamy drogowskaz i musimy nadrobić jakieś 15 km. Przypadła mi rola zagadywania kierowcy, co nawet jako tako się udaje. Do Warszawy docieramy po północy i wyjazd można uznać za zakończony :)

niedziela, 22 stycznia 2017

Do Źródła ...

Tak się zbierało, zbierało i w końcu doszło do całkowitego rozpadu naszego małżeństwa. W sobotę Tomek pojechał z Barbarą do Bydlina, a w odwecie ja z Darkiem M. do Królewskich Źródeł. Tamci planowali spędzić ze sobą pięćdziesiąt kilometrów, my za to planowaliśmy dwa razy po dwa razy (to znaczy po dwa punkty). A żeby przypieczętować sprawę, dodatkowo poszliśmy do Źródła Miłości. Co prawda żadne z nas nie piło z niego, bo woda była lodowata, a w taką chłodną miłość to ja nie wierzę, ale zawsze. Tak w ogóle to zrobiliśmy całą trasę trino i zgodnie z obietnicami autora trasy "wędrując po ścieżce doznaliśmy wielu estetycznych wrażeń i poznaliśmy wyjątkowo piękne zakątki przyrody", żeby wręcz nie powiedzieć klasykiem: k...a, ale tam ładnie!
Na to trino tak się wyrwaliśmy od razu, bo jak przyjechaliśmy na start Zimowego 2x2, to w bazie nie było żywego ducha. Za to po powrocie z trina w sekretariacie kłębił się tłum młodzieży. Jakoś udało nam się wyszarpnąć mapę pierwszego etapu i poszliśmy. Muszę pochwalić Piotrka, że etap był naprawdę na poziomie. To znaczy na moim poziomie, czyli łatwy i nawet ja nie byłabym w stanie się zgubić. Mało tego, nawet gdybym poszła samiuteńka, to i tak pewnie wróciłabym z kompletem punktów (choć nie wykluczam, że byłyby tam i jakieś stowarzysze, ale w końcu klub zobowiązuje).
Od razu dopasowaliśmy wycinki we właściwe miejsca, a potem tylko szliśmy i metodycznie podbijaliśmy punkty. Dużym ułatwieniem był też dla nas wybór wariantu "pod prąd", dzięki czemu lampiony ukryte dla tych idących "z prądem", dla nas były widoczne z daleka. Drobną zagwozdkę mieliśmy z wycinkiem z PK 6 i 7, bo tak jakby lampiony trochę rozminęły się z mapą i ostatecznie  jeden punkt wzięliśmy zgodnie z przypuszczalną intencją autora, a drugiego wcale nie wzięliśmy, bo punkty były w nadmiarze i mogliśmy go olać.
Po etapie obowiązkowo zaliczyliśmy ognisko i pieczoną kiełbasę, a na mnie rzuciła się musztarda. Wyglądałam jak obrzygana sirota, ale w las trzeba było iść bez względu na wygląd.
Etap drugi również był na poziomie, choć już wymagał odrobiny pomyślenia, ale bez przesady. Nasze nietypowe podejście do kierunków najścia na punkty uratowało nas przed wzięciem stowarzysza i to podwójnego punktu. Swoją zasługę miał tu Darek, który stanowczo odmówił przedzierania się przez młodnik żeby z PK 13 wrócić na nasza główną drogę. W efekcie musieliśmy kawał drogi wracać po PK 6 i przy okazji mogliśmy porównać położenie PK 5/8 oraz stowarzysza (czy mylniaka, jak tam kto uznał). Jednym słowem - nie ma tego złego, co by nam nie wyszło....
Dla namiętnych zbieraczy punktów do książeczki były jeszcze dwie mini trasy i nie omieszkaliśmy z nich skorzystać - jedna "trasa" wiodła po wiacie i nie było w niej większości punktów, bo pewnie nikomu nie chciało się wspinać na górne belki, druga trasa wiodła po terenie placu biwakowego i była wszystkomająca.
I tym sposobem, małym nakładem sił i środków, w pół dnia zdobyliśmy po 7 punktów do odznaki. Tomek z Barbarą po jeden punkcik zasuwali caluteńki dzień - od świtu do nocy. Na dodatek my wygraliśmy nasze zawody, ani swoich - nie.
Cieniasy, normalnie cieniasy ...

czwartek, 19 stycznia 2017

Puchatkowe 43. OrtInO

Żeby nie stracić orientalistycznego kontaktu z własnym mężem poświeciłam się  i na 43-cie OrtInO zapisałam się na TZ. To znaczy dałam się zapisać, bo sama to ciągle o zapisach zapominam.
Znowu zrobiło się wściekle zimno, ale na szczęście udało nam się zaparkować tuż przy starcie, więc na trasę wyszłam jeszcze jako tako ciepła. Tradycyjnie nic nie ogarniałam oprócz dojścia do pierwszego punktu, który zresztą był podwójny. Tomek twierdził, że coś tam mu świta, ale przede wszystkim wiedział, że należy iść śladem Marcina, bo on na pewno wie co robi. No to szliśmy. Kawałek. Bo mimo wszystko usiłowaliśmy zrozumieć o co chodzi. Ja to nawet (z pomocą Tomka) pojęłam co i jak jest pozamieniane, ale bez cięcia mapy, w wyobraźni nie byłam w stanie tego poskładać.  Brak wyobraźni przestrzennej jest jednak wielkim kalectwem. Owszem, były momenty gdy coś tam wiedziałam i nawet ze dwa razy udało mi się odwieść Tomka od złych decyzji, ale gdybym z tą mapą została sama, to nie zostało by mi nic innego, jak tylko siąść i płakać. Płakać to mi się nawet zachciało kiedy przemarzły mi ręce i nogi, a byliśmy dopiero gdzieś w jednej trzeciej trasy i nie widziałam żadnych perspektyw na rozgrzanie się. Zadawałam sobie tradycyjne pytanie - co ja tutaj robię? i obiecywałam sobie, że nigdy więcej! No, ale tak mam na każdym tezecie.
Tomek początkowo stosował metodę - idziemy mniej więcej w kierunku, a potem się rozglądamy. Nawet działało, szczególnie jeśli udawało nam się wypatrzyć gdzieś Marcina. Wtedy wiedzieliśmy, że jeszcze nie zgubiliśmy się. Z czasem zaczęliśmy ogarniać całą ideę, a Marcin zniknął nam z oczu, ale już i tak nie był potrzebny. Największą inwencją wykazałam się przy tym czymś okrągłym z zielonym dachem, co to obok było coś prostokątnie czerwonego. Przynajmniej przez chwilę nie czułam się ciemna niczym tabaka w rogu. A jak już wracaliśmy na metę, to prawie całkiem wiedziałam co z czym i jak się składało. Może gdybym miała z tydzień na rozkminienie mapy, to byłabym w stanie poradzić sobie. Kto wie?
Jak mówi protokół, zajęliśmy dobre szóste miejsce wygrywając o jeden punkt z Marcinem. Polegliśmy na jednym zadaniu oraz na czasie. Chociaż prawdę mówiąc czas spędzony w toalecie na stacji benzynowej powinniśmy mieć odliczony, bo w tym czasie nie zajmowaliśmy się orientacją. Być może złożymy protest w tym temacie, bo dobry protest nie jest zły!

wtorek, 17 stycznia 2017

Trenujemy!

Tomkowy sobotni wyjazd do Legionowa zupełnie popsuł mi szyki. Na jego relację musiałam odpowiedzieć swoją i w tym celu należało wziąć w czymś udział. Znowu padło na stowarzyszony trening, bo nic innego nie było, poza tym blisko. Zamiast siedzieć w ciepłym domeczku i opychać się jakimś dobrym żarełkiem, musiałam  popylać po lesie w zimnie i po ciemku.
Amatorów treningów przybywa - wczoraj było nas już trzynaście osób, z czego większość maszerów. Biegacze ewidentnie wymiękają.
Tradycyjnie szłam z Darkiem. Pobraliśmy mapy i ruszyli. Ponieważ tym razem zaserwowano nam scorelauf, sami musieliśmy sobie ustalić optymalną trasę. Ruszyliśmy najpierw w kierunku PK 78, ale po kilkunastu metrach odwidziało nam się i zawróciliśmy. Na starcie wzbudziło to nawet zainteresowanie, że niby już po paru krokach zgubiliśmy się i wracamy po wskazówki. Nam zachciało się jednak zacząć od PK 76 i dodatkowo chcieliśmy dojść do niego ścieżkami, a nie na przełaj. Darek w weekend nadwyrężył sobie kolano i preferował wygodniejsze dojścia.. Wzięliśmy więc 76, 78, 80, 82 zgodnie z planem, a potem powstał dylemat - co dalej. W pierwszym odruchu chcieliśmy iść na 87, ale w końcu zwyciężył 95. Mi prawdę mówiąc było zupełnie obojętne czy idziemy optymalnie, czy nie, bo skoro i tak wyszłam z domu, to już mogę iść gdzie bądź. Ale skoro braliśmy udział w treningu, to Darek trenował podejmowanie decyzji, a ja dostosowywanie się do nich. Poza tym przy niektórych punktach zostaliśmy zmuszeni do trenowania azymutów, bo nie było jak podejść ścieżkami.  Ja to w sumie lubię chodzić na kompas, bo na ogół tą metodą trafiam gdzie trzeba, a innymi to już niekoniecznie.
Od któregoś momentu trasy zaczęli iść za nami Agnieszka i Michał, których tym razem nie przestraszyła chrumkająca ciemność. Usiłowaliśmy ich zmylić i wykierować w inną stronę, bo co nam mają chodzić po naszych słupkach, ale oni już wycwanieni są i nie dali się nabrać na nasze zapewnienia, że tu nie ma żadnych, ale to żadnych punktów:-) Potem role się odwróciły - oni poszli przodem, my za nimi i teraz oni bronili "swoich" słupków. Ostatni PK znaleźliśmy już razem i razem wróciliśmy na metę. A na mecie powitała nas pustka. Część osób już pojechała, bo zniknęły samochody, część musiała być jeszcze w lesie. Nawiązaliśmy więc kontakt telefoniczny z Tomkiem, Barbarą i Anią i okazało się, że został im tylko jeden punkt. Wszyscy grzecznie czekaliśmy na nich żeby na koniec zrobić sobie pamiątkową fotkę. Ci co pojechali wcześniej mają trening niezaliczony, bo bez fotki się nie liczy!

niedziela, 15 stycznia 2017

To już wojna, czy jeszcze trening?

W temacie bloga Tomek ewidentnie idzie ze mną na wojnę. Na mój udział w stowarzyszonym treningu od razu odpowiedział wyjazdem do Legionowa na jakiś tamtejszy trening.


Widziałem orła cień!
Przed 50-tką trzeba trenować, wiec dzień bez biegania to dzień stracony. No dobra, warunkowo mogą być dwa etapy TZ (wiadomo, że się podbiega). Miały być dwa etapy w Zimowym 2x2, ale choroba zżarła organizatora i trzeba było szukać zastępstwa. WesolInO – pokrywa się z naszymi treningami na ZPK-ach, więc straciło na atrakcyjności. Rzutem na taśmę zdecydowałem się na trening w Legionowie, organizowany przez PUKS „Młode Orły”. Instytucja mi bliżej nieznana, ale że na trening zapisał się sam Andrzej K. to znaczy że musi być fajnie. Jako że do 50-tki ćwiczymy biegi synchroniczne z Panią Prezes to i jej zabraknąć nie mogło. Wybraliśmy trasę najdłuższą C, czyli nominalnie 7,5km.
Gdy dotarłem na miejsce, organizatorka była w lesie i sprawdzała lampiony, czy ich dziki nie zajumały w nocy. Co chwila podjeżdżało kolejne auto, a nawet trafił się jakiś autobus. Uzbierał się całkiem spory tłum. Org. coś mówił, że ponad 50 osób! Ciekawe czy nasze treningi ZPK44 kiedyś będą miały taką frekwencję.
Wreszcie dotarła Basia z Andrzejem, a organizatorka dała znak z lasu, że można wypuszczać ludzi w las. Będąc przewidującym, zabrałem ze sobą taśmę i smycz – dzięki temu dało się wygodnie biegać z kartą uwieszoną na szyi. Na przyszłość muszę pamiętać o dziurkaczu.
Zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy jako jedni z pierwszych. Przed nami widziałem jednego szybkobiegacza, który po chwili zastanowienia postanowił wbiec w las w innym miejscu. Do pierwszego PK nijak było drogami. Skala 15-stka – więc wszystko malutkie, a i odległości jakieś takie inne niż mapy do których ostatnio się przyzwyczailiśmy. Andrzej słusznie po biegu zauważył, że dla weteranów to powinni dawać mapy specjalnie powiększone, by mogli coś swoim niedowidzącym wzorkiem dojrzeć – może jego autorytet na przyszłość zadziała;-)
Po przedarciu się przez pierwsze szlaki, natrafiliśmy na ślady. Wyraźnie osoby biegnącej i to w dobrym kierunku! Albo ten szybkobiegacz co przed nami ruszył, albo rozstawiacz lampionów. Ciężko było na siłę zbaczać z kierunku więc przez większość trasy towarzyszyły nam jakieś ślady w śniegu. W przebiegu na PK 1 (chyba najdłuższym) po drodze obejrzeliśmy PK 16, który miał być naszym przedostatnim punktem. Co tu dużo pisać – mokry ciężki śnieg, w lesie masę przyciętych jesienią gałęzi i pofałdowań zrobionych przez dziki przykrytych tym śniegiem. Biegło się ciężko. Gdzieś tak koło PK 3 zaczęli nas doganiać jacyś szybkobiegacze. Kilka razy mój kompas wskazywał co chciał (jak tu wierzyć „radzieckiej technice” i znosiło nas w lewo. Najgorzej chyba z PK 7 na PK 8 – niby wiedzieliśmy gdzie (bo PK 8 to punkt podwójny), ale dobre 30 stopni nas zniosło.
Jak to na każdych porządnych zawodach, był i nasz „klubowy” punkt o wdzięcznym numerku 44. Wyraźnie ktoś nam chciał się podlizać, bo był to najfajniejszy punkt na całej trasie.  Jakaś pozostałość powojskowa w postaci rzędu równych, niczym usypanych od foremki górek tak gdzieś 10-metrowej wysokości. Oczywiście stromych jak trzeba. Najlepiej wdrapywało się na górkę na czworaka oczywiście;-) Przy klubowym lampionie musieliśmy sobie zrobić zdjęcie. Akurat z drugiej strony wzniesienie zdobyła para – ojciec z synem – więc mieliśmy nadwornego fotografa.

Do mety zostało już niewiele. Między innymi PK 16 którego widzieliśmy na starcie. Postanowiliśmy lecieć na azymut. Najpierw las był przebieżny, potem coraz mniej, a na końcu ledwo co przechodni. Wychodzimy z zarośli – jest rów, a lampionu nie widać. Biegamy w jedną i w drugą stronę i nic! Wreszcie dostrzegamy lampion – z krzaków wyszliśmy na niego, ale lampion „leżał” i go nie dostrzegliśmy stojąc o trzy metry od właściwego miejsca. Gdzieś przemyka jakiś szybkobiegacz, nie dziurkując wcale karty na lampionie! Ja bym mu dął NKL-kę, bo nawet nie zapipczał naśladując system SIJ.
Do mety w coraz większym towarzystwie przez wszelakie możliwe krzale. Najpierw podbiliśmy metę stowarzyszoną- ta przy grillu z kiełbaskami – prawdziwa była ze sto metrów dalej i z niechęcią do niej potruchtaliśmy ścigając się z Andrzejem.
Mokry śnieg = mokre skarpetki , ale trzeba i takie sytuacje trenować. Basia wyciąga dwa TRInA do sprawdzenia w Legionowie. Ukrywając niechęć, dla rozgrzania zassałem średnio upieczoną kiełbaskę, i wsiadłem za kierownicę by przelecieć to TRInO. Na początek to  bliższe nas. Pierwszy PK i błąd naniesienia na mapę- zapowiada się ciekawie! Staramy się robić samochodowo – przy każdym wyjściu z auta wydaje się, że jest coraz zimniej. Marzną ręce i ogólnie ogarnia nas senność. Resztką sił sprawdzamy ostatnie punkty starając się nie wysiadać z auta. Oczywiście mamy dość i drugiego nie sprawdzamy.
Ten tydzień mnie wykończył – właściwie codziennie biegi, z tego większość to zawody, gdzie człowiek daje z siebie więcej. Dobrze, że jutro mogę się powylegiwać na kanapie!