wtorek, 30 czerwca 2015

InO Świętojańskie - II

Na etap nocny czekaliśmy i czekaliśmy, bo to akurat teraz najdłuższe dni, a nocny musi być godzinę po zachodzie słońca.  Każdy przeczekiwał jak mógł - w sklepie, w śpiworze, przy ognisku. Wreszcie organizatorzy uznali, że można nas puścić. Tym razem szliśmy tylko we dwójkę, bo A. znalazła człowieka do zespołu i poszli razem.
Etap nocny okazał się tak łatwy, że aż mieliśmy wątpliwości, czy to aby na pewno TU. Najtrudniejsze było zadanie, bo kto pamięta w który roku urodził się patron szkoły? Tak całkiem prosto oczywiście nie było, bo na siódemce przepust okazał się tak mizerny, że nie od razu go zauważyliśmy, jedenastki szukaliśmy trochę za wcześnie, piętnastka też usiłowała się schować przed nami. No, ale daliśmy radę i nawet nie nadłożyliśmy zbędnych kilometrów, jak to mamy w zwyczaju. Ostatnią długą (i asfaltową) prostą znowu wzięliśmy biegiem. Chyba zalęga nam się nowa tradycja z tym dobieganiem na metę. Ciekawe kiedy nas w końcu wyrzucą z imprez marszowych:-)
Po powrocie czułam zmęczenie. Ja to bardziej jestem zaprogramowana na jeden etap, a nie trzy. Myślałam, że od razu padniemy spać, a T. zażyczył sobie jeść. Pożarł michę grochówki, to co ja miałam być gorsza - pożarłam bułkę z dżemem i tym sposobem zmarnowałam utracone kalorie.
Rano już od siódmej zaczęły dzwonić kolejne budziki i zanim doszło do naszego, już dawno byliśmy na nogach. Jak już wszyscy przyjęli pozycję pionową, organizatorzy przemówili ludzkim głosem, a potem odbyła się medalacja (czy raczej dyplomacja).


Trzeba przyznać, że w tym roku nie było na żadnym etapie takich wpadek jak na ubiegłorocznej imprezie - mapy były czytelne, lopki nie szły grzbietem, komary nie gryzły, deszcz nie lał. Szkoda tylko, że tak mało konkurencji dojechało, bo jednak fajniej rywalizować w większej grupie.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

InO Świętojanskie - I

Jak każda szanująca się impreza, InO Świętojańskie zaczęło się od dojściówki. Na szczęście cała trasa była przejezdna dla samochodu i mogliśmy ją zrobić jadąc do bazy.  Już na dojściówce spotkaliśmy S. O., który bohatersko zasuwał z buta i nie dał się podwieźć, potem zrowerowane B. S. i A. N. oraz K. M. tradycyjnie robiący pamięciówkę:-)
W bazie, po zarejestrowaniu się i założeniu kącika klubowego, zaczęły się wypady do sklepu, bo wiadomo - jeść trzeba, a i gardło przepłukać niektórzy też muszą.
Naszym głównym zmartwieniem było, czy zbiorą się cztery zespoły na naszej trasie, żeby mogła być zaliczona do TMWiM. W razie czego, byliśmy gotowi nawet się rozdzielić. Na szczęście nie było takiej potrzeby, bo były dokładnie cztery zespoły, a czego jeden (jednoosobowy) chciał dla bezpieczeństwa (własnego, nie naszego) iść z nami po tramwajarsku. Ponieważ bezpieczeństwo nade wszystko, nie oponowaliśmy.
Etap pierwszy rozgrywał się na szachownicy. Ja tam na szachach specjalnie się nie znam, ale dopasowywanie fragmentów mapy idzie mi jako tako, a z pomocą reszty obecnych głów jeszcze lepiej, więc nie było dylematu na starcie - gdzie iść? Albo trasa była dość łatwa, albo ja się w końcu nauczyłam tego inowactwa, bo nie musiałam co chwilę pytać gdzie jesteśmy i dokąd iść. Miałam nawet czas na zbieranie jagód, ale to dzięki T., który nigdy nie dowierza, że znaleziony PK jest właściwy i oblatuje teren w promieniu dwóch kilometrów w celu eliminacji stowarzyszy. W efekcie tych jego upewnień się, zaliczyliśmy kilka chudych minut, mimo że chwilami biegliśmy, żeby to nadrobić. Chociaż muszę oddać sprawiedliwość, że przy E7 jego bieganie po okolicy przyniosło wymierne efekty.
Na śródmeciu długo nie zabawiliśmy, bo i powodów nie było. Drugi etap taki jak lubię, czyli dopasowanie pokrywających się fragmentów, czyli łatwizna. Mapa co prawda była zlustrowana, ale w całości, nie fragmenty, więc wystarczyło pamiętać, że lewa strona jest po prawej i odwrotnie. U kobiet to akurat normalna rzecz, bo wiadomo, że jak kobieta wrzuca lewy kierunkowskaz, to pojedzie w prawo:-) Po prostu jesteśmy naturalnie predystynowane do chodzenia na lustro.
Mimo prostej mapy już do pierwszego punktu nie mogliśmy trafić, bo jakoś ta dziura, co to na jej skraju miał być punkt, była niewyraźna. Na lop-ce z kolei mało nie daliśmy się nabrać na brak lampionów, bo wisiały od d..y strony i nawet się ucieszyliśmy, że będzie za co bić autora:-) Tradycyjnie mieliśmy też problemy z punktem G, ale taka już specyfika tego punktu - szuka się i szuka i nie zawsze znajduje. W czasie wyrobiliśmy się spokojnie, ale dla podtrzymania kondycji na metę wracaliśmy biegiem. Trzeba trenować w każdej sytuacji.
Okazało się, że jako pierwsi skończyliśmy dzienne etapy i musieliśmy czekać, aż inni wrócą z lasu żeby bus nie woził oprócz nas powietrza. Było to dla mnie dotkliwe doświadczenie, bo głód skręcał mi kiszki, a chodziły słuchy, że w bazie czeka grochówka. Wreszcie jednak, zanim padłam z głodu, wróciło kilka osób i przyjazd busa stał się uzasadniony. W bazie chwalili się tą grochówką i chwalili, ale dać nie chcieli. Że to niby aż wróci więcej osób, a to podgrzać trzeba, a to tamto. W końcu niemal siłą udało mi się wyrwać michę zupy, oczywiście tak podgrzanej, że łyknięty wrzątek poparzył mi aż pięty. Po grochówce jeszcze degustacja dżemu i wreszcie nadszedł czas na zasłużony wypoczynek.
c.d.n.

piątek, 26 czerwca 2015

OrtInO z włamem.

Kiedy (po zrobieniu kawałka trino) podjeżdżaliśmy na miejsce startu, już z daleka dziwił nas kłębiący się na skwerku dziki tabun luda. Czyżby takie tłumy przyszły? Nikt nie wychodził na trasę i ogólnie panowała piknikowa atmosfera. Jakaś nowa świecka tradycja?
- Chyba nie będzie imprezy - powitał nas komunikat.
- Nie ma map!
- To znaczy - są, ale zamknięte w samochodzie!
Okazało się, że mapy w samochodzie, samochód zamknięty, pilot nie działa, D. (właściciel auta) pojechał naprawiać pilota, do auta trzeba się dostać bez względu na wszystko, bo potrzebne do codziennego użytkowania.
Zebrane konsylium rzucało pomysłami:
- Trzeba się włamać. Drutem.
- Tę najmniejszą szybę trzeba wybić.
- Lepiej uszczelkę oderwać i wyjąć szybkę, bo taniej wyjdzie.
- Przez bagażnik.
- Napsikać do zamka WD-40.
B. telefonicznie konsultowała się z D. które z pomysłów jest w stanie łyknąć, a które budzą jego zdecydowany sprzeciw.


W końcu samochód został obdarty z uszczelek i oczywiście okazało się, że w niczym to nie pomoże. Zanim doszło do tłuczenia szyb, zdążył wrócić D. z naprawionym pilotem i tym sposobem ocalił autko od dalszej dewastacji.
W międzyczasie zrobiło się późno i dyrekcja imprezy podjęła decyzję, że startujemy wszyscy na raz, bo inaczej zejdzie nam do rana. I tym sposobem 30-te OrtInO przeszło do historii, jako jedyne ze startem masowym:-)
T. poszedł oczywiście na TZ, ja wybierałam się na TU. Ponieważ Leśnej Babie coś podupadło zdrowie i dokonywała sobie żywota na ławeczce pod drzewkiem, postanowiliśmy z Dziadem iść razem, a Babę odesłać do domu. Tak też się stało. Smerfną mapę udało nam się szybko poskładać (wiadomo - co dwie głowy, to nie jedna) i jako jedni z pierwszych ruszyliśmy na trasę.
Podejrzanie łatwo to wszystko szło i wciąż szukaliśmy haczyka. Ale nie, nie było. Tylko raz mieliśmy poczucie lekkiego zagubienia, bo wydawało nam się, że do punktu jeszcze kawałek, a staliśmy już przy nim. Zielony dach i ogląd okolicy pomogły nam się odnaleźć.
Dziad konsekwentnie przez całą drogę unikał przechodzenia przez jezdnie po pasach, a jeśli już nie było innej drogi, to koniecznie na czerwonym świetle. No, ludzie! To nie na moje nerwy! Raz udało mi się wywalczyć przejście na zielonym i jeszcze bardziej się bałam, bo już sama nie wiedziałam na jakim się chodzi.
Już na mecie, ale przed oddaniem kart startowych, musieliśmy uzgodnić z autorem trasy co miał na myśli pytając o ilość smerfów oraz wyznaczyć azymut. Dziad koniecznie chciał go wyznaczać stojąc na środku ulicy, a ja musiałam przykładać kompas. Ten człowiek ma wyraźnie jakieś destrukcyjne ciągoty! Okazało się, że główna mapa była zorientowana i wcale nie musieliśmy narażać życia, tylko przy stoliku przyłożyć kątomierz:-)
A na koniec tradycyjnie festiwal ciast. Jedno z marchewkami, bo jak ktoś stwierdził - dobrze robi na potencję.


czwartek, 25 czerwca 2015

Wkręcona w Piaski na Bielanach

Po swoim ostatnim rekordzie świata w biegach liczyłam tym razem na rekord galaktyki. Szanse były ponad pięćdziesięcioprocentowe, bo trasa krótka, więc do przebiegnięcia w całości.
T. dostał trzydziestą pierwszą minutę startową, ja dopiero pięćdziesiątą pierwszą. Zanim wybiegłam na trasę, wiedziałam już, w którą stronę ruszyć i gdzie jest finisz.
No to ruszyłam. Od razu wybiegłam z bramki i skręciłam w prawo. Usiłowałam w biegu wypatrzyć początek trasy na mapie, ale nigdzie nie było startu. Musiałam się zatrzymać i chyba z pół minuty straciłam na oglądaniu mapy. Powinni ten start znaczyć jakoś bardziej oczorzucającosie.
Bieganie było tam i z powrotem, bo obszar mały, a punktów kontrolnych dużo. Ciągle miałam wrażenie, że kręcę się w kółko.
Wciąż biegłam. Co prawda już przy którymś początkowym punkcie złapała mnie kolka, ale postanowiłam ją zignorować. Robiłam to na tyle skutecznie, że obrażona moim brakiem uwagi poszła sobie dokuczać komuś innemu. Długi przebieg z piątki na szóstkę dał mi trochę w kość i musiałam zwolnić, ale przecież nie do marszu. Jakoś przetruchtałam. 
Przy którymś z kolejnych punktów utknęłam przy pipaczu. Wtykałam paluch z czipem i zero reakcji. Za nic nie chciał wejść i pisnąć. Co chwilę podbiegali jacyś wyrośnięci brutale i siłą odrywali mnie od czytnika, żeby wetknąć te swoje paluchy. Ponad minutę walczyłam o zaliczenie punktu, wreszcie za którymś razem się udało.
Trzy ostatnie PK były już na terenie boiska szkolnego. Przyspieszyłam, no bo ten rekord. M.S., który swój bieg skończył sporo przede mną, koniecznie chciał mi pomóc i nakierować mnie na punkty. Tyle tylko, że w tym celu stawał mi na drodze i machał rękami i musiałam go omijać. Ładna mi pomoc! :-)
Między ostatnim punktem, a metą poczułam, że jestem u kresu. Siłą woli dobiegłam, tylko nieznacznie zwalniając, ale po minięciu mety musiałam usiąść i przez chwile zastanawiałam się, czy nie zorganizować zajęć nudzącemu się w pobliżu ratownikowi medycznemu. W końcu T. jakoś mnie pozbierał z ziemi i poszliśmy sczytać moje wyniki.
Gotowa na świętowanie nowego rekordu wzięłam w drżącą rękę wydruk, a tam - NKL!!!!! Brak PK 9. No jakim cudem???? Dopiero analiza mapy pokazała, że trzymając ją do góry nogami wzięłam szóstkę za dziewiątkę:-( Ale dlaczego nie sprawdziłam kodu? Przecież zawsze to robię!
A miało być tak pięknie....
Co prawda i tak byłam wciąż dumna, że całą trasę przebiegłam, a niektóre przeloty miałam nawet lepsze niż T. I w ogóle, żeby nie ta dziewiątka, to na pewno bym z nim wygrała, o!

czwartek, 18 czerwca 2015

Szybki Mózg - wolne wyniki.

Przed Szybkim Mózgiem T. obkładał nogi kapustą, ja nacierałam maściami, ale i tak wciąż czuliśmy w nich Bieg Władysławiaka. Oczywistym było jednak, że póki jesteśmy w stanie utrzymać się w pionie, to walczymy.
Sam start i te wszystkie czynności wstępne typu clear, check już nie robią na nas wrażenia i powoli stajemy się rutyniarzami. Mało tego, chyba nawet zostałam wzięta przez niektórych uczestników za członka ekipy organizatorskiej, bo ustawiła się do mnie kolejka zawodników żeby im  opisy poprzyklejać na rękach. No to udawałam, że od tego tam jestem i kleiłam, kleiłam, kleiłam.... Tylko mi nie miał kto przykleić:-)
Ruszyłam spokojnie żeby mi nóg starczyło na cały dystans. Przy trójce zaczęły mnie doganiać jakieś jednakowo umundurowane dzieciaki. Przyspieszyłam, bo głupio z nimi przegrać. Do szóstego PK jeszcze dawałam radę, potem ich plecy były coraz dalej i dalej. Mignęły mi w oddali przy ósemce i dziewiątce i tyle ich widziałam.
Przy dziesiątce uczynny tubylec instruował wszystkich nadbiegających, w których krzakach trzeba szukać, co pozwalało zaoszczędzić kilka sekund:-) Przy dziesiątce też pewien młodzian rzucił się w dół z dość wysokiego murku, oznaczonego na mapie grubą czarną krechą. Nieładnie! Nieładnie! Za karę postanowiłam go znacząco wyprzedzić, ale sił starczyło mi tylko do trzynastki. Za nią po raz pierwszy przeszłam do marszu. A kiedy znów podjęłam bieg, z rozpędu poleciałam od razu do piętnastki. Na szczęście zawsze sprawdzam numerki przed podbiciem i wycofałam się rakiem spod punktu.
W parku, w drodze na czternastkę, usłyszałam jak pewien zdezorientowany tłumem biegaczy spacerowicz wykrzykuje pytanie:
- Co tu się k...a dzieje? No, co tu się k...a dzieje???
Od szesnastki biegłam już tylko dlatego, że na horyzoncie majaczyła meta. Wizja kubka wody dodawała mi skrzydeł.
Wreszcie ostatnie odpipanie i już na spokojnie mogłam iść po wydruk. Nie dowierzałam własnym oczom - ustanowiłam nowy rekord świata! No, może nie całego, ale swojego - tak!
Po powrocie do domu, od razu rzuciliśmy się do komputera, bo wyniki. A w komputerze nic:-( Do późnej nocy odświeżaliśmy stronę - bezskutecznie. Wreszcie rano mogliśmy sprawdzić jak ostatecznie się uplasowaliśmy. Konkurencja tym razem była spora, bo mimo, że czas miałam lepszy o 17 minut niż poprzednio, to miejsce niższe. Ale i tak jestem dumna i blada!
Za to klasyfikacji generalnej nie ma od czasów pierwszego biegu. No i nie wiem - czy wciąż wygrywam w swojej kategorii wiekowej? :-)

środa, 17 czerwca 2015

Jak przekupić Smoka szpinakiem.

Pierwsza próba zielonego ciasta wypadła pomyślnie. Przetestowałam na wielu żywych organizmach, jak na razie nie ma w prasie doniesień o masowym pomorze orientalistów.
Przepis znalazłam w sieci, a właściwie kilkanaście przepisów, oczywiście każdy trochę inny. Moja kompilacja wygląda tak:

1 opakowanie mrożonego rozdrobnionego szpinaku
1 1/3 szkl. cukru
1 1/3 szkl. oleju
5 jaj
3 szkl. mąki krupczatki
3 łyżeczki proszku do pieczenia

Ubić pianę z białek, dodawać (wciąż miksując) cukier, jajka, olej, mąkę z proszkiem, a na koniec szpinak rozmrożony i odsączony na sitku.

Piec w 180 stopniach około godziny.

Po wystudzeniu ściąć wierzch i drobno pokruszyć do miski. Na pozostałą część wyłożyć dowolną masę, krem albo bitą śmietanę. Albo galaretkę - jednym słowem - co kto lubi. Można powtykać owoce. Na to wszystko wrzucić wygenerowane wcześniej okruszki, rozłożyć je równomiernie na kremie, a wierzch przyozdobić  czym kto chce. Oryginalnie ozdabia się granatem, ale ja pacyfistka jestem, to dałam kolorowe draże. Borówka amerykańska i maliny będą super moim zdaniem.

UWAGA!
Na cieście lubią zalęgać się TYGRYSY !!!!


Cztery Syrenki i Smok piąty.

Wciąż obolała po triathlonie poważnie zastanawiałam się czy iść oswajać tego Smoka razem z T. wyczynowo, czy lepiej sama, ale za to rekreacyjnie - tyle ile nogi dadzą radę. Zaryzykowałam pójście z T. zakładając, że w znanym terenie może nie będziemy się błąkać, tylko raz dwa zbierzemy co trzeba i szybko wrócimy.
Jak zawsze, najtrudniejsze było podjęcie decyzji - od czego zaczynamy i w którą stronę idziemy. W związku z tym po zgarnięciu najbliższego punktu ruszyliśmy najpierw w jedną stronę, potem (po zmianie koncepcji) w drugą, następnie w trzecią i pozostaliśmy przy czwartej. Albo piątej, nie pamiętam, bo się pogubiłam w liczeniu.
Mimo, że mapa była łatwa, z podpisanymi ulicami, ze znanym (choćby z biegów) terenem, nijak nie mogłam połączyć tych Syrenek do kupy. A składanie mapy to na ogół moja działka. Chyba mi ten triatlon zaszkodził nie tylko na nogi...
Wspomagając się znajomością terenu jakoś zaczęliśmy gromadzić te wymagane pięćdziesiąt punktów. Po drodze spotkaliśmy chyba ze sto osób z mapami, mimo, że oficjalnie na liście było ciut ponad pięćdziesiąt. A może tylko ja podwójnie widziałam? W niektórych miejscach w ogóle nie trzeba było szukać punktów, bo wystarczyło iść za tłumem.
Jakieś wredne budowniczki trasy (nie będę pokazywać palcem, bo to nieładnie, ale one niech się poczuwają) tak kombinowały z trasą, żeby przelecieć się po chyba wszystkich okolicznych schodach. A wiadomo, że z obolałymi kończynami krocznymi jest to ból. Wielki ból! Zaciskałam więc z bólu zęby i bohatersko parłam dalej.  Nie wiem czy nie należy mi się jakieś specjalne wyróżnienie za hart ducha!
Na sam koniec, kiedy zaczęliśmy już wracać, T. po raz kolejny podliczył punkty i co się okazało? No co? Zamiast nadmiaru , jak wynikało z dotychczasowych wyliczeń, mieliśmy niedomiar. Musieliśmy wrócić po jeszcze jeden punkcik. Na szczęście mieliśmy spory zapas czasu, który jeszcze wzrósł po podbiciu ostatniego  PK. W związku z koniecznością spóźnienia się na metę o dziesięć minut (spryciarze, spryciarze) zaliczyliśmy powolny spacer w stronę mety, zwiedzanie stacji metra z wykorzystaniem dwóch wejść do niej, kontemplację Syrenki. A na koniec odczekaliśmy jeszcze parę minut na samej mecie.


A potem to już tylko festiwal ciast. Załapałam się na cztery różne.
Ale po pół kawałka, żeby nie było!
Syrenka pomagała kroić ciasta, bo co się jej miał miecz marnować

A przepis na zielone będzie w odrębnym wątku.

sobota, 13 czerwca 2015

Jak przypadkowo wzięłam udział w triathlonie.

Przez wiele lat miałam zasadę, że przez życie kroczę statecznie. Kiedy  zaczęłam maszerować z mapą, jeszcze jakoś (z trudem) udawało się to podciągnąć pod kroczenie. Za to zawsze powtarzałam, że na biegi na orientację to już mnie nikt nie namówi.Człowiek biegający z mapą wygląda po prostu głupio. Kiedy złamałam i tę zasadę, wydawało mi się, że już nic gorszego nie może mnie spotkać. Byłam też pewna, że nie mam więcej zasad do złamania. A jednak!
Dzisiaj postanowiliśmy wziąć udział w biegu. Tak po prostu - biegu, bez orientacji. Padło na Bieg Władysławiaka, bo organizuje go szkoła Z., a dodatkowo udziela się tam nasz sąsiad i usilnie nas namawiał.
Na starcie całkiem sporo ludzi - uczniowie, absolwenci, rodzice, nauczyciele. Długość biegu jak dla mnie przerażająca - ponad sześć kilometrów. Do tego temperatura - trzydzieści w cieniu i to chyba takim polewanym zimną wodą, bo w normalnym to ze czterdzieści. Ale nic to! Bohatersko pomaszerowałam na start, odliczyłam ze wszystkimi 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1 i pooooszli. Od razu uformował się wielki tramwaj. Jeszcze jakieś zasady mam, nie tramwaję się, więc odczekałam chwilę drobno truchtając aż sobie polecą. Kilka osób miało ten sam pomysł, ale tych postanowiłam zostawić z tyłu. T. chyba zapomniał o dobrych manierach, bo poleciał z tramwajem.
Tup, tup, tup ...Sto, dwieście, trzysta metrów. Z przyzwyczajenia rozglądałam się po drzewach, gdzie te lampiony, a tu nic. Przegoniłam jakąś grupę, która kawałek po starcie zdecydowała, że jednak woli nie biec w tramwaju. Pięćset metrów, siedemset, tysiąc a ja wciąż biegiem. Nawet specjalnie nie sapałam, za to piszczele coraz bardziej dawały znać, że one się nie najmowały do takiego biegania jednym ciągiem i że co kilkaset metrów należy im się odpoczynek. A w ogóle to czemu się nie zatrzymujemy przy lampionach? I wytłumacz to nodze, że lampionów nie ma:-(
Dziwne to bieganie - człowiek leci i nie wie gdzie jest, ile jeszcze do mety i co będzie po drodze. Żeby chociaż jakiś nędzny skrawek mapy dawali, jak już nie ma lampionów, ale - nie! Jakaś wielka tajemnica!
Po półtora kilometra zaczęłam ziewać z nudów i postanowiłam, dla urozmaicenia oczywiście, trochę pomaszerować. W oddali zamajaczyła jakaś postać stojąca przy ścieżce. Myślałam, że ktoś już wymiękł, a okazało się, że to Z. przyjechała z domu rowerem popatrzyć na nasze wyczyny. Na jej widok aż czapka spadła mi z głowy, a właściwie chustka z "szybkiego mózgu". A może zdecydowała się opuścić mój czerep widząc, że tym razem tylko nogi pracują, a mózg nie? Najgorzej, że zrobiła to bardzo dyskretnie i niezauważalnie:-(
Z. przez resztę drogi robiła za doping, czyli jęczała żebym szybciej biegła, bo jak jedzie wolno, to nie może utrzymać równowagi. Ale zamienić to się nie chciała, nawet metra się nie dała przejechać! Jedynie oddała mi swoją butelkę wody, której połowę wypiłam, a połowę wylałam sobie na głowę. Popędzana przez nią przegoniłam kilka osób i zaczęłam zastanawiać się, czy za ten doping to nie zostanę zdyskwalifikowana.
Od ostatniego zakrętu, czyli od miejsca gdzie już byłam widoczna z mety, postanowiłam biec. Było tego z trzysta metrów i było to chyba najdłuższe trzysta metrów w moim życiu. Dałam radę! Sensu większego w tym bezideowym bieganiu jakoś nie widziałam, ale byłam dumna, że nie przybiegłam ostatnia. A może to o to chodzi?
Na mecie zauważyłam brak "szybkiego mózgu", ale nie tego w głowie, tylko tego co był na głowie. T. litościwie wsiadł na rower i pojechał go szukać. Tymczasem my z Z. poszłyśmy do bazy, a tam - zupełnie ogłupiała nową sytuacją życiową - dałam się namówić na kawał kiełbachy z chlebem. I tym sposobem zmarnował mi się cały bieg, bo nadrobiłam wszystkie spalone kalorie:-(
Po chwili wrócił T. z moją zgubą i teraz już czekaliśmy tylko na wyniki i wręczenie pucharów i dyplomów. Nie żebyśmy liczyli na puchar, ale z ciekawości chcieliśmy zobaczyć całą imprezę do końca.
Jako, że Z. przyjechała rowerem, a my samochodem (leniuchy jedne!) powstał dylemat - jak wracamy do domu? W końcu, z racji bezprawnie pożartej kiełbaski, zdecydowałam się wracać rowerem. Po jakichś dwóch latach przerwy w jeżdżeniu. Bez mapy. Z. i T. naprzemiennie tłumaczyli mi jak mam jechać, w efekcie w głowie miałam jeden chaos, ale dla świętego spokoju powiedziałam, że wiem jak wrócić.
Ruszyłam. Myślałam, że będzie gorzej, ale całkiem dobrze mi szło. Po kilku kilometrach coś zaczęło mi się nie zgadzać, bo powinnam już wjeżdżać w znajomy teren, a tu nic.
- A ja to miałam jechać na wschód, czy na zachód? - uściśliłam się telefonicznie.
- Na zachód. I miałaś skręcić w prawo koło domku. - tłumaczył T.
Oczywistym jest, że pojechałam na wschód, a domku (poza jakąś halą) to żadnego po drodze nie było, to jak miałam skręcić? Cóż, przestawiłam rower w drugą stronę i ruszyłam na zachód. Jeszcze raz konsultowałam się telefonicznie, ale ponieważ ani ja, ani tym bardziej T. nie wiedział gdzie jestem - nic to nie dało. Postanowiłam zaufać intuicji. Po kilku kilometrach teren zaczął wydawać mi się znajomy. W końcu wiedziałam gdzie jestem. Tymczasem T. znowu zadzwonił z informacją, że organizuje akcję poszukiwawczą i z żalem serca musiałam ją odwołać. A mogło być tak ciekawie.
Ostatkiem sił dojechałam do domu, porzuciłam rower na podwórku i z ulgą wczołgałam się do chłodnego wnętrza.
Tak sobie pomyślałam - biegłam, jechałam rowerem, to jakby jeszcze popływać, to będzie triathlon.
No to wlazłam pod prysznic i tym sposobem zaliczyłam nową dla mnie dyscyplinę sportową!

piątek, 12 czerwca 2015

Konsumpcja nagrody z trinem w tle.

Na ostatnim Hubal-InO T. (do spółki z D. W. i B. S.) wygrał voucher dla pięciu osób do Praskiego Pokoju Zagadek. Jako ludzkie panisko postanowił wziąć mnie ze sobą, a ostatnie wolne miejsce zarezerwowano dla A. N.  A. dobrze rozwiązuje krzyżówki, liczyliśmy więc, że i z zagadkami sobie poradzi i jakoś nas wydostanie z zamknięcia.
Ja od ponad tygodnia trenowałam w Internecie, ale nie udało mi się uciec z żadnego pokoju. Coś miałam przeczucie, że w tym pokoju poczuję się jak na tezetach, czyli nie wiem gdzie jestem, nie wiem co robić.
Na początek zrobiono nam szybki kurs otwierania kłódek, potem odebrano nasze rzeczy osobiste, wreszcie skuto, wrzucono do pokoju i zamknięto. D., potraktowany nieco lżej niż reszta, uwolnił nas z więzów i mogliśmy ruszyć do szukania sposobu wyjścia. Zaczęliśmy od przetrząśnięcia pokoju przy akompaniamencie okrzyków:
- Tylko nic nie przestawiajcie!
- Nie ruszaj! Bo to może ważne jak leży!
- Gdzie dajemy znalezione przedmioty?
T., który w życiu włamywał się już w parę miejsc (do zatrzaśniętego samochodu, do łazienki z uwięzionym dzieckiem, do domu moich rodziców) zaczął od otwierania kłódek bez ustawiania kodu. Mało nie popsuł tym zabawy, ale Wielki Brat Który Patrzy oprotestował takie praktyki i z wykorzystaniem otwartego schowka musieliśmy się wstrzymać do znalezienia kodu.
Chwilami zaczynaliśmy mieć coraz bardziej absurdalne pomysły, czyli byliśmy coraz bardziej kreatywni. Nie obyło się bez podpowiedzi, bo albo coś źle policzyliśmy, albo za mało dokładnie szukaliśmy, albo za krótko wykonywaliśmy jakąś czynność.W końcu, po otworzeniu tysiąca kłódek dotarliśmy do ostatniego schowka. To co znaleźliśmy tak wstrząsnęło nami, że omal nie przeoczyliśmy klucza do drzwi wyjściowych. Na szczęście moja wrodzona ciekawość kazała mi rozejrzeć się dokładniej i przyuważyłam go. W międzyczasie reszta grupy zupełnie niepotrzebnie rozłożyła znalezisko z szafy na czynniki pierwsze.
Uwolnienie się zajęło nam prawie 40 minut, ale pierwsza myśl po otwarciu drzwi była:
- To już? Tak szybko? Przecież dopiero się rozkręcamy!


Dla uczczenia świeżo odzyskanej wolności postanowiliśmy iść na lody, a dla utrudnienia lody musieliśmy kupić na trasie TRInO po Pradze. W zasadzie trinem zainteresowana była tylko A., bo ja i T. już je przeszliśmy, a B. i D. je zbudowali, ale uznaliśmy, że A. nie powinna sama chodzić po okolicy, w której porywają ludzi i zamykają w pokoju. W efekcie A. szła przodem, a my - niczym profesjonalna obstawa - za nią.

Taki zestaw - pokój zagadek i TRInO całkiem mi się podoba i jak tylko będzie okazja - wchodzę w to!

niedziela, 7 czerwca 2015

Lampionada - bić autora!

Pojechaliśmy na Lampionadę w nadziei, że się trochę wyżyjemy na autorze, a tu chała. Zrobił nudną, przewidywalną trasę z wycinkami leżącymi na swoich miejscach, lampionami wiszącymi tam, gdzie zaznaczył na mapie (no, może z jednym malutkim wyjątkiem), nawet na mapie tym razem wypisał wszystkie potrzebne informacje - słowem nie było się do czego przyczepić. To po co myśmy taki kawał drogi jechali????
Na szczęście, żeby nie umrzeć z tych nudów, sami zafundowaliśmy sobie rozrywkę i zgubiliśmy się już na pierwszym punkcie. Niewiele brakowało, a zgarnęlibyśmy lampion biegaczy, ale T. postanowił zakończyć ten eksperyment i zarządził powrót w okolice startu i podejście do punktu już na poważnie.
Dla urozmaicenia pobytu, postanowiliśmy także zdezoptymalizować trasę przejścia i pobiegać trochę zakosami między punktami, robiąc nadprogramowe kilometry układające się w zbędną pętelkę. Rzeka trochę ułatwiła nam robotę, bo dla utrudnienia postanowiliśmy korzystać tylko z jednego mostu, bez względu na to, czy jest nam do niego bliżej, czy dalej.
Nie zadbał o atrakcje organizator, to trzeba było sobie jakoś radzić.
Przy żarze lejącym się z nieba, moje siły wyparowały bezpowrotnie gdzieś po dwóch trzecich trasy i większość punktów za rzeką przeszłam mało świadomie. Do siedemnastki, którą zostawiliśmy sobie na deser, już nie doszłam - T. poleciał podbić karty, a ja wlokłam się w stronę mety.
Zaczęłam się zastanawiać - po kiego czorta ja łażę na Lampionadzie na tezety, skoro na innych imprezach już przestałam??? Chyba tylko dla towarzystwa, bo żadnego innego racjonalnego uzasadnienia nie wymyśliłam. Ale ostatecznie Cygan dla towarzystwa dał się powiesić, to ja mogę potezetować, a co tam....

sobota, 6 czerwca 2015

Pracowity weekend

Koniecznie chcieliśmy coś zrobić żeby się nam długi weekend nie zmarnował. Ponieważ nie znaleźliśmy żadnego marszu, biegu, jazdy, pływania ani nic na orientacje musieliśmy zadowolić się trinem. A nawet kilkoma. Na pierwszy ogień poszły Łazienki. Czwartkowe popołudnie spędziliśmy parkowo, bo punkty "miejskie" mieliśmy zaliczone już wcześniej. Udało nam się nawet znaleźć lampiony, żeby było już zupełnie inocko! Mieliśmy tylko drobny problem ze spisaniem kodów - strasznie skomplikowane.

Na dzisiaj ogłosiliśmy "Trino z Niepoślipką". Na tłumy nie liczyliśmy (wiadomo - wyjazdy), ale żeby NIKT się nie zgłosił to już przesada. Pokręciliśmy się chwilę na miejscu zbiórki i poszli sami. Na tapetę wzięliśmy dwie odsłony Starego i Nowego Miasta z "majaczkowymi" mapami. Uczciwie przyznaję, że przed wyjściem z domu w użyciu był komputer, bo tak z marszu dopasować te obrazki w terenie, to by nam ze trzy dni zeszło, a nie chcieliśmy nocować na skwerku.
Upewnialiśmy się więc "na żywo" czy dobrze udało się wszystko dopasować i dopasowywaliśmy to, czego nie udało się zobaczyć wirtualnie.
W terenie okazało się, że może i z Niepoślipką, nikt nie idzie, ale synchronicznie, to i owszem. Gdzieś w połowie trasy spotkaliśmy M. S. Wymieniliśmy się doświadczeniami, to znaczy popatrzyliśmy sobie wzajemnie w mapy, pokiwali głowami i rozeszli w swoje strony.
Gdzieś pod koniec trasy spotkaliśmy  B. B. i W. B. Jako, że stosunkowo rzadko się widujemy, to w pierwszej chwili poznałam tylko trzymaną w ich ręku mapę, a dopiero potem rozpoznałam właścicieli mapy.
Znowu wymieniliśmy się doświadczeniami, zwłaszcza, że jedna z naszych tras, była tą samą, co ich.

Jutro już na szczęście Lampionada, więc nasze życie wróci do normy:-)


środa, 3 czerwca 2015

Spieszony Nawigacyjny Rajd Rowerowy

Dziś gościnnie T., bo ma powody.


Jakie pytanie – taka odpowiedź!
Właśnie pojawiły się wyniki Nawigacyjnego Rajdu Rowerowego edycja PRAGA. Pojawiły się i dostarczyły nam wiele uciechy, porównywalnej wręcz z „frontowym” etapem ostatniego EskapebolInO.  NRR od samego początku wzbudzał emocje.

Ale po kolei.
Zachęcony przez Samego Prezesa (czy może powinno być Prezeskę) skusiłem się na pokonanie trasy owego rajdu. Aby nie było zbyt prosto – oczywiście nie rowerem. A żeby nie było nudno, ogłosiłem „pospolite ruszenie”  i wyszedł z tego SNRR (Spieszony Nawigacyjny Rajd Rowerowy) i całkiem fajna nalepka. Jako, że to mój debiut w rajdach nawigacyjnych z ich specyficznym systemem oznaczeń nawigacyjnych, przed wyruszeniem w teren postanowiłem na mapie sprawdzić jak się mają te symbole do rzeczywistości.  I tu zaczęły się problemy. Wprawdzie tylko techniczne – PDF z kartą rajdu i zdjęciami ma jakieś niezgodności ze standardami i jego pobranie możliwe jest tylko w jednej przeglądarce i troszkę naokoło. To już powinno dać do myślenia, że całą zabawę przygotowuje ekipa niezbyt rozgarnięta, choć sygnowana logo całkiem porządnej instytucji. Wydrukowałem materiały i rozpocząłem podróż „palcem po mapie”.  No cóż, szybko okazało się, iż nijak mają się te wskazówki nawigacyjne do mapy. Na mapie jest „nazwana ulica”, a na karcie nawigacyjnej nic lub odwrotnie, w rzeczywistości jest skrzyżowanie -  a na karcie startowej przecznica z prawej itp. Zgodnie z zasadą obecnie panującą „wujek Google wie wszystko”, przeszedłem na StreetView. Coś tam zaczęło się składać, zidentyfikowałem kilka pierwszych PK.  Ale widać wyraźnie, że autor trasy nie zweryfikował tego, co zapisał. Pojawiły się nagle nieopisane symbole nawigacyjne np. „2 w L” lub „2 w P” co szczególnie dało popalić na „rondzie” pod dworcem W-wa Wschodnia. Także w ciągu ulic Jadowska-Wołomińska-Otwocka nawigacja była niezgodna z zasadami opisanymi na karcie startowej – tabliczka z nazwą bocznych ulic  była widoczna nawet na StreetView!  Dobra, udało mi się nakreślić trasę z lekkimi wątpliwościami w dwóch miejscach do wyjaśnienia w terenie.
Nadeszła „godzina 0” i ruszyliśmy na trasę. Jak się okazało post factum, w dwóch grupach. Druga się spóźniła na start i szła samodzielnie po naszych śladach. Dzięki wyrysowanej mapie szło sprawnie, choć niektóre elementy ze zdjęć były perfidnie umieszczone „z tyłu” i szybko zaczęła boleć szyja od patrzenia w tył. Na szczęście w grupie można podzielić obszary obserwacji między osoby.
Część pytań wzbudziła głębokie dyskusje „merytoryczne”. Bo np. co odpowiedzieć na coś takiego: „Gdzie waza z wodą?”, skoro waza była na dachu budynku i wyraźnie bez wody?  Fajne było pytanie nr 15: „W jakim towarzystwie dyryguje maestro Krzysztof Penderecki?”, bo „towarzystwem” okazały się plakaty z podobiznami czterech znanych dyrygentów;-)
Problem sprawiło zdjęcie z  dawnej ulicy Ząbkowskiej. Ja z dzieciństwa pamiętam taki klimat, więc od razu je umiejscowiłem, ale dopiero google pomogło zweryfikować tą informację. Dla większości uczestników tego rodzaju obrazek jest bez wspomagania nierozpoznawalny w terenie, a to stoi w sprzeczności z ideą rajdu nawigacyjnego, gdzie wszystkie odpowiedzi powinny być do znalezienia na trasie, a nie w encyklopedii czy internecie.
Przy pierwszym „przejeździe” nie znaleźliśmy tylko zdjęcia J, które perfidnie ukryło się w bocznej uliczce „za plecami”. Na szczęście okazało się, że jest blisko mety więc szybki nawrót i nie musieliśmy pokonywać całej trasy!
Właśnie ukazały się wyniki na stronie organizatora i … okazuje się że straciliśmy 2 punkty. Patrzymy, porównujemy…. I wszystko jasne - znowu wychodzi brak profesjonalizmu organizatora. Polegliśmy (zapewne) na pytaniu nr 10. „Za czyją sprawą i kiedy wystawiono słup”. Wpisaliśmy odpowiedź z tabliczki na słupie „28 XI 1935 Towarzystwa Przyjaciół Grochowa”. Okazuje się że jest to odpowiedź nieuznawana, tyle że to znowu wypacza ideę rajdu nawigacyjnego – odpowiedz właściwa nie była do znalezienia na trasie. Tym sposobem za błędy i niedociągnięcia organizatora cierpią uczestnicyJ
Zresztą kolejny „gwóźdź do trumny” Organizator wbił sam sobie w oficjalnej liście wyników podając osoby, które w rajdzie nie uczestniczyły – pewnie nie chciało mu się zajrzeć w karty odpowiedzi, tylko spisywał dane z nagłówków e-maili;-). Zresztą ciekawe czy w ogóle na te karty patrzył, bo punktację rozdawał wg jakiegoś innego kluczaJ. Z informacji dochodzących od uczestników poprzednich edycji w NRR to podobno standard – niedociągnięcia, błędnie przygotowane trasy, błędy w wynikach – no cóż taki widać urok tej imprezy, choć szkoda, że autorzy nie uczą się na własnych błędach i w efekcie cierpi na tym wizerunek szacownej instytucji jaką jest Muzeum Powstania Warszawskiego.
 
 

wtorek, 2 czerwca 2015

Zatruty etap drugi Eskapebolino

Pierwszy etap Eskapebolina przyćmił wszystko, do tego stopnia, że niemal nie mam wspomnień z etapu drugiego. "Zatrute jabłko" okazało się słodkim i pysznym owocem, po którym nie mieliśmy żadnych dolegliwości. Wycinki dopasowaliśmy od ręki, punkty stały na swoich miejscach, najwyżej przy wyborze dołków mogliśmy mieć wątpliwości, który jest właściwy. Jedyną "atrakcją" był powrót do bazy przez pole zarośnięte jakimś wysokim, wrednym trawskiem maskującym dziury i bruzdy.
Koleżanka M. M. zrobiła kawał solidnej roboty, przygotowała porządną mapę i co ma z tego? Nico! Wszyscy tylko o etapie pierwszym i o etapie pierwszym. Nawet o ciastach się tyle nie mówi, a wybór był taki, że szczęka opada. Pod tym względem organizatorzy przeszli samych siebie i wszystkie okoliczne cukiernie. Strasznie żałowałam, że jestem zbyt dobrze wychowana, bo gdybym nie była, to sama pożarłabym z połowę tych pyszności.

Mija druga doba od zawodów - T. wciąż składa etap pierwszy...

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Eskapebolino - krete(y)ński etap.

Nie mogliśmy się już doczekać eskapebolina, bo to i pięć punktów do książeczki i impreza zawsze na wysokim poziomie, do tego w pięknych okolicznościach przyrody (jak pokazywały fotki reklamowe) i jeszcze pogoda zapowiadała się ładna.
Ponieważ na wstępie była dojściówka, plan był taki - jedziemy na początek dojściówki, T. wyrzuca z samochodu mnie i M. S. (który zabrał się z nami), sam jedzie zaparkować i idzie w naszą stronę.
Wysiedliśmy z M., T. pojechał, a my stanęliśmy przed dylematem - co dalej? Namierzyliśmy PK 1, potem punkt z LOPki, a potem zjawiła się masa innych inoków i poznajdywali jeszcze inne lampiony. Część poszła jedna ścieżką, część drugą i tym sposobem utworzyły się dwie alternatywne LOPki. Dołączyłam do grupy, w której przeważali Stowarzysze, bo zawsze to lepiej gubić się ze swoimi. Błąkaliśmy się po tym początku LOPki tyle czasu, że T. zdążył zaparkować i dojść do nas z przeciwnej strony, zaniepokojony naszą długą nieobecnością. "Pod prąd" LOPka była lepiej widoczna. Oczywiście okazało się, że wybrana przez nas trasa nie jest tą właściwą i etapu wstępnego już nie wygramy:-) Wobec powyższego inne alternatywne punkty rozstrzygałam metodą - tu łatwiej podejść, to ten biorę.
W bazie zawodów trwała już gorączkowa krzątanina i organizatorzy uprawiali biegi sprinterskie między sekretariatem, a startem, które były oddalone od siebie o jakieś trzysta metrów. Dopełniliśmy wszystkich formalności, opłacili haracze i ruszyli na start. Na miejscu okazało się, że mapy dla naszej kategorii omyłkowo zostały w bazie, więc czekaliśmy na zakończenie kolejnego organizacyjnego biegu.  Tezety poszły w las, a my staliśmy w kolejce do startu.
Wreszcie nadeszła nasza kolej. Byliśmy strasznie ciekawi co też tam kolega A. P.  (słynny ojciec polak z Niepoślipki) wymyślił. Chodziły słuchy, że TU ma być trudniejsze niż TZ. Ot, żarcik taki:-)
Wreszcie dostaliśmy mapy do ręki. Porządne, na twardym papierze, przejrzyste. Do kompletu, na osobnym karteluszku, niepełny schemat dróg ze startem i metą oraz jakiś wzór matematyczny do rozwiązania. To mnie nieco zaniepokoiło.
Mapa, jak mapa - jakieś odcinki dróg z zaznaczonymi punktami, w które - jak przypuszczałam - należy dopasować w terenie wycinki. Ruszyliśmy od razu, bo co tu medytować. Na końcu odcinka zwiększyliśmy czujność i dość szybko dopasowaliśmy co trzeba. Chwilę oblatywaliśmy bajorko dookoła, bo nie było dokładnie wiadomo, z której strony nadeszliśmy i przy lampionie dogoniła nas konkurencja - panowie W. M. i A. P.
Na odejściu z punktu zaczęły się schody. Okazało się, że to, co brałam za schemat przejścia, bynajmniej nim nie jest. Obiekty liniowe (jak je autor ładnie nazwał) były porozrzucane przypadkowo i sami musieliśmy wymyślić gdzie dalej iść. Za nic nie mogłam pojąć idei dopasowywania tego wszystkiego do kupy. T. tłumaczył, ja nie rozumiałam, czas uciekał. W końcu poddałam się. Ostatecznie nie muszę wszystkiego rozumieć. Na PK 9 to my dogoniliśmy konkurencję, która szybko jednak zniknęła nam z oczu. Wiedzieliśmy, że po dziewiątce ma być wycinek z PK D, bo o tym informowano każdego przy wyjściu na trasę. Oczywiście, nie znaczy to, że pamiętaliśmy ten drobny fakt i w efekcie zmarnowaliśmy chwilę usiłując dociec - co dalej. A właściwie T. usiłował dociec, bo ja wciąż nie ogarniałam.
Na PK D czekała na nas ulubiona konkurencja. Ich miny mówiły wszystko, ale nie powiem co, bo się nie wyrażam. We czwórkę usiłowaliśmy coś wymyślić. Obserwując próby dopasowania wycinków i linii wreszcie pojęłam, jak autor to zaplanował i co mamy osiągnąć. Dla mnie od razu było jasne, że tego się nie da zrobić, ale panowie mieli więcej wiary w swoje możliwości.
Przy punkcie zaczęło gromadzić się coraz więcej ekip.Padały różne propozycje, wspólnymi siłami sczesaliśmy teren od Świnoujścia po Przemyśl i od Suwałk po Jelenią Górę i nic, żadnego efektu. Pominąwszy, że nic do niczego nie pasowało, a do terenu jeszcze mniej, to oznaczenia na mapie były jakieś niejasne - nie wiedzieliśmy co oznaczają czarne kropki na brązowym podkładzie - czy to rowy, czy granice kultur, czy jeszcze coś innego? T. usiłował coś wyliczyć ze wzoru, co to dostaliśmy z mapą, ale to co wyliczył i tak nie pasowało do niczego.
Kolejna ekipa, która dotarła do D (nomen omen), przyniosła wieści, że część punktów jest anulowana, bo las się pali. Organizatorzy wysyłali sms-y do wszystkich (jeśli mieli numer), no ale kto tam usłyszy piśnięcie telefonu w plecaku. Sprawdziliśmy. Faktycznie był sms, ale nie wynikało z niego jak sobie poradzić bez części trasy. T. zadzwonił na podany na mapie telefon alarmowy i ktoś tam wytłumaczył co robić.
N. U. K. (Nasza Ulubiona Konkurencja) doszła do kresu, wściekła się i postanowiła olać etap i wrócić od razu na metę. T. nie byłby sobą gdyby się poddał, więc dalej główkowaliśmy. Wreszcie - eureka! "Liniowy obiekt" wyglądający na linię rysowaną ręką osoby w delirce może być rowem! Nie zaszkodzi sprawdzić. Dołączył do nas M. S., który w międzyczasie dotarł na miejsce ogólnego zgromadzenia (zagubienia) ekip i ruszyliśmy. Kierunek się zgadzał. W miejscu, gdzie rów powinien łączyć się z wycinkiem szybko rozpoznaliśmy punkt J. Teren się zgadzał, lampion wisiał. Jednym słowem - sukces!
Cieszylibyśmy się tym sukcesem, gdyby nie drobny fakt, że znowu utknęliśmy. Mimo wykreślenia "pożarowych" fragmentów, wciąż był za duży wybór, a za mało danych. Wiedzieliśmy tylko, że trzeba iść na wschód, bo tam jest meta. W końcu T. wypatrzył białe pasy na drzewach - jakiś szlak zrywkowy, czy coś, w każdym razie wiodło to we właściwym kierunku. Uznaliśmy, że trochę autor trasy przesadził, ale co było robić - poszliśmy. Pasowało nam to na drogę do PK 2. Odległość do zakrętu zgodziła się idealnie, kierunek również i już cieszyliśmy się, że zaraz zgarniemy dwójkę. W miejscu gdzie spodziewaliśmy się ją znaleźć już ktoś chodził i szukał. Dołączyliśmy. W pięć osób zajrzeliśmy w każdy zakamarek lasu w poszukiwaniu dołka z lampionem i... nic. Im bardziej szukaliśmy, tym bardziej nie było.
Czas zaczynał się kończyć, perspektyw nie było żadnych, postanowiliśmy więc zacząć przemieszczać się w stronę mety. Jeszcze ostatnim zrywem próbowaliśmy po drodze coś znaleźć, rozbiegaliśmy się w różnych kierunkach, sprawdzali czy może coś spasuje, ale wciąż z jednakowym efektem.
Kiedy już całkiem się poddaliśmy, z lasu nagle wynurzyła się nasza konkurencja, co to już myśleliśmy, że dawno odpoczywa na mecie. Według jej pomysłu, na pobliskiej górce miało być C. Sprawdzić nie zawadzi. Wleźliśmy na tę górkę, ale żeby znalezisko w czymkolwiek przypominało C, to nie powiem. Za to uznaliśmy, że będzie to świetny stowarzysz do B, bo przynajmniej ukształtowanie terenu się zgadzało, a MOS-u nie było. Po tym problematycznym B już ostro ruszyliśmy na metę, bo nie dość, że niewiele zebraliśmy, to groziły nam jeszcze ciężkie minuty.
Na mecie organizatorzy kajali się na widok każdej osoby wracającej z trasy. Na nasze gromkie:
- Bić autora! - przyznali, że autor poprzedniego dnia przekazał im mapy i ... uciekł za granicę, na Kretę.
No, ja się nie dziwię, jakbym zrobiła taki etap, to na wszelki wypadek uciekałabym aż za ocean, a nie tylko na Kretę!
Swoją drogą, to sędzia będzie miał teraz ciężki orzech do zgryzienia - co zrobić z tym etapem. Praktycznie to nadaje się on tylko do unieważnienia.
Już w domu T. spędził kilkanaście godzin usiłując złożyć te wycinki w jedną mapę. Zaprzągł do pomocy komputer, programy graficzne, mapy podkładowe i wciąż nie udało się wszystkiego dopasować.
Jeszcze walczy.