piątek, 26 lutego 2021

Dystans Stołeczny 12 - w środku tygodnia, w środku nocy.

Co z tego, że ja kocham Dystans Stołeczny, jak Dystans nie kocha mnie i znowu zrobili mi imprezę nocną, a przecież wiadomo, że ja nocnych nie lubię i boję się. Ale z kolei siedzieć w domu jak oni tam biegają? No, nie da rady. Jedyne co mogłam zrobić to  przepisać się na niższą kategorię, żeby było krócej i jak się potem okazało, wiele osób wpadło na ten sam pomysł. Kategoria MANIAC była tym razem mocno obsadzona:-)
Jakoś tak nam się wcześnie wyjechało i dotarliśmy jako pierwsi uczestnicy, a organizatorzy byli jeszcze w lesie. Dopiero po chwili parking zaczął się zaludniać. Startowaliśmy też jako pierwsi.

Mapę trzeba dobrze obejrzeć.

Tak niespecjalnie mi się spieszyło w ten ciemny las i Tomek musiał mnie niemal siłą wypchnąć. Pierwsze co zrobiłam, to pobiegłam nie tą drogą co trzeba. Droga coraz bardziej odchylała mi się od azymutu i w końcu musiałam coś z tym zrobić. No to zmieniłam drogę na właściwą. Ponieważ już kawałek ubiegłam, nie bardzo wiedziałam, czy minęłam już na właściwej jakieś skrzyżowanie, a było to ważne, bo na trzecim miałam skręcić w lewo. Trzecie skrzyżowanie wybrałam więc na oko i zaczęłam szukać jedynki. Teren nawet mi się chwilami zgadzał, o ile po ciemku cokolwiek może się zgadzać albo nie, tylko lampionu jakoś nie mogłam znaleźć. W końcu stwierdziłam, że chyba jednak nie weszłam w trzecie skrzyżowanie i nie ma innego wyjścia jak wrócić na start i liczyć drogi od nowa.  A skoro już wróciłam taki kawał drogi i zmitrężyłam tyle czasu, to na pocieszenie odbiłam sobie jeszcze raz start i w ogóle zaczęłam od nowa. W międzyczasie wystartowało już sporo osób i w lesie nie czułam się tak bardzo samotna. Liczenie skrzyżować i pilnowanie azymutu doprowadziło mnie w to samo miejsce co pierwsza próba, tylko tym razem do lampionu namierzyłam się już od skrzyżowania, a nie na oko z drogi i po chwili wypatrzyłam lampion. Uffff, jaka ulga.W oddali widziałam światełka przemieszczające się po wyznaczonym przeze mnie azymucie na dwójkę, więc tak łypałam jednym okiem na kompas, drugim na światełka i tym sposobem dotarłam we właściwe miejsce. Światełek trzymałam się kurczowo w drodze na trójkę, a kawałeczek przed czwórką gdzieś mi zniknęły. Ponieważ niestety większą uwagę skupiłam na światełkach, a nie kompasie, więc oczywiście trochę mnie zniosło i nie mogłam znaleźć karmnika. Na szczęście "moje" światełka też go chwilę szukały i znowu się spotkaliśmy.
Piątkę, szóstkę i siódemkę wzięłam "na sępa", ale coraz trudniej było mi poruszać się w narzuconym przez poprzedzającą mnie grupę tempie. Przed ósemką zniknęli mi gdzieś w gęstwinie, zostałam całkiem sama nie do końca wiedząc gdzie jestem. To akurat niedługo się wyjaśniło, kiedy błąkając się to tu to tam, natrafiłam na wielką dziurę, którą udało mi się zidentyfikować na mapie. Niewiele mi z tego przyszło, bo na lampion i tak nie mogłam natrafić. Tak sobie łaziłam po krzakach łudząc się, że może jednak los będzie łaskawy i ześle jakiś trop i faktycznie był łaskawy- zesłał mi kolejnych zawodników, którzy po kolei podbiegali w jedno miejsce. Tam musiał być lampion!

 
PK 8

Na dziewiątkę trafiłam cudem, choć nie tak od razu, ale za to od najtrudniejszej strony, bo nie zwykłam ułatwiać sobie trasy. Dziesiątka była dość łatwa, a potem znowu poleciałam za człowiekiem napotkanym na dziesiątce. Przed samą jedenastką był już lekki tłum, który razem przemieścił się do kolejnego punktu. Jeszcze do trzynastki udało mi się utrzymać tempo grupy, a potem odpadłam. Ostatnie cztery punkty zdobywałam samiuteńka, bo chyba większość wróciła już na metę. Jeszcze jakieś pojedyncze światełka pojawiały się w oddali, co i tak dodawało mi otuchy, choć niespecjalnie pomagało. Prawdę mówiąc to nie wiem jakim cudem natrafiłam na te lampiony, ale jak widać cuda się zdarzają:-) Z ostatniego punktu przedarłam się już do drogi i szłam wzdłuż barierek wypatrując mety. Tak trochę spodziewałam się tam Tomka czekającego ze zniecierpliwieniem, a tymczasem okazało się, że dotarłam do celu pierwsza. Cóż, jemu też nie poszło jakoś rewelacyjnie.

Wreszcie na mecie
 
Jak ja się cieszę, że dni już robią się coraz dłuższe - jeszcze chwila i żaden organizator nie da rady wyciąć mi numeru z nocnym bieganiem o osiemnastej:-)
A poniżej mój żałosny przebieg. Na tych ostatnich punktach też byłam, tylko mój zegarek chciał mi dorównać w wyczynach i też się pogubić, to przynajmniej zgubił satelitę, czy czym on się tam namierza.
 

 

środa, 24 lutego 2021

Nie taki Orient straszny, jak na mapie wygląda.

Do TREPowych imprez mam mocno ambiwalentny stosunek. Bo niby wszystko jest jak należy, nie odbiegają standardem od innych imprez, obiektywnie są super, to jak coś ma mi kompletnie nie wyjść, to na pewno właśnie u nich. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Na Orient jechałam więc z przekonaniem, że na pewno się nie uda, ale odpuszczać nie zamierzałam.
 
 Gotowi na wszystko.
 
Mapa nie spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Na formacie A4 część z punktami kontrolnymi zajmowała  malutki obszar, a na reszcie panoszyły się napisy, loga, ozdobniki i fragment mapy poza terenem zawodów, nie wiem po kiego czorta dołączony. W efekcie mapka w skali 1:10000 gęsto usiana punktami stanowiła plątaninę poziomnic, ścieżek, kółeczek i linii między nimi. Oryginalna mapa tworzona była w skali 1:5000. I komu to przeszkadzało???? Dobra, wiem, że to ja jestem ślepota i inni pewnie wszystko super widzieli, ale mimo wszystko ten stosunek mapy do ozdobników na kartce jakiś dziwny wyszedł.

 I poszła w las.
 
Udało się na mapie znaleźć start i pierwszy punkt, nie pozostało więc nic innego jak ruszyć w trasę. Pierwsze kilkadziesiąt kroków biegłam, ale ponieważ wciąż było pod górę, więc w końcu nie dałam rady i już szłam, ale starałam się przynajmniej iść raźnym krokiem. Dobrze, że prawie do samego punktu prowadziła ścieżka.
 
 PK 1

Na dwójkę azymut wskazał mi jakieś krzaki, stałam więc i gapiłam się na mapę kombinując jak by to zrobić inaczej, aż mnie Tomek musiał zmobilizować do ruszenia się z miejsca. Akurat spod jedynki ruszała kilkuosobowa grupa, więc dołączyłam do orszaku, oczywiście pilnując gdzie tłum podąża, bo niekoniecznie wszyscy musieli iść tam, gdzie ja. 
Między dwójką a trójką na mapie zaznaczony był podmokły obszar, a ponieważ organizator mówił, że tam gdzie na mapie niebiesko, tam w terenie mokro, pracowicie obeszłam więc mokradło, a już w domu dowiedziałam się, że Tomek przeszedł na skróty i było spoko.
 Przy czwórce miałam drobne nieporozumienie z mapą, bo sądziłam, że idę brzegiem jeziorka, a tymczasem lazłam przez jego środek (wcale nie było tak dramatycznie mokro) szukając wyniesionego cypelka z punktem. W końcu zastanowiło mnie, że wszyscy inni zawodnicy znikają mi z pola widzenia w jednym, konkretnym miejscu i aż poszłam sprawdzić dlaczego. Cóż, może dlatego, że tam stał PK4?
Do dziewiątki szło nad wyraz dobrze, a potem, w gmatwaninie ścieżek przed dziesiątką, pokićkały mi się kierunki i w ogóle to myślałam, że jestem na innej drodze niż byłam. Uratowało mnie dopiero ogrodzenie, które zidentyfikowałam na mapie.
Reszta trasy poszła dobrze. Oczywiście, że korzystałam z inostrad (no bo w końcu na tym polega orientacja zimą) oraz pleców poprzedzających mnie osób (starannie wybierając te plecy, które biegły w słusznym kierunku).
Ogólnie było znacznie lepiej niż się nastawiałam, pominąwszy oczywiście trudny dla mnie teren, bo zmachałam się jak koń na westernie. Na przebiegu między piątką a szóstką, który był odcinkiem specjalnym z premią górską dla najlepszej/go góralki i górala, nawet nie próbowałam walczyć, tylko spokojnie maszerowałam ścieżkami ile się dało. Ciekawa jestem - kto wygrał?
 

 

wtorek, 23 lutego 2021

WesolInO i zaginiona czternastka.

WesolInO kocham trochę inaczej niż Dystans Stołeczny. Chyba bardziej interesownie, bo kocham za coś. Za to, że jest blisko domu; za to, że zawsze w tym samym miejscu i nawet jak się pogubię to nie jest to stresujące; za to, że jest baza w szkole, a ja lubię odrobinę luksusu i wreszcie za to, że w razie czego umiem samodzielnie dojechać:-). Bardzo ucieszyłam się, że wreszcie impreza rusza i od razu postanowiłam iść na całość, czyli zapisać się na trasę C.

 
Ekipa w składzie....

Na starcie (bo bazę w szkole tym razem ominęliśmy) zastaliśmy grupę przytupujących nogami orientantów i... nic więcej. Organizator w lesie. Stwierdziliśmy, że pewnie się zgubił, ale postanowiliśmy jednak poczekać. W końcu organizator wrócił i mogliśmy ruszyć na trasy. Moja miała nominalnie 6,3 km i 24 punkty. Trochę dużo.

Start!

Ruszyłam wygodnie drogą, potem kawałek ścieżką, ciut na przełaj i pierwszy punkt był mój. Na dwójkę - przełaj, droga, ścieżka, jest. A potem ustawiłam sobie kompas odwrotnie i zamiast na trójkę, ruszyłam w dokładnie przeciwnym kierunku. Doszłam do ścieżki i za nic nie chciał mi się zgodzić jej kierunek. Bo i dziwne byłoby gdyby się zgodził. Dopiero wtedy mnie olśniło, że zgodnie z normami matematycznymi kierunek to może i mam dobry, ale zwrot to na pewno nie. Zawróciłam do dwójki i namierzyłam się już prawidłowo.

 
 A ta ścieżka tu skąd???

Po tym błędzie skupiłam się już bardziej na tym co robię i od razu poszło lepiej. Początkowo szlaki azymutowe musiałam wydeptywać sobie sama, bo chyba startowałam jako pierwsza w mojej kategorii, ale bez problemu dałam radę. Z czasem zaczęły pojawiać się małe inostradki, potem i duże i to było wielkie ułatwienie dla mnie. I wcale nie chodzi mi o nawigację, tylko dużo wygodniej leci się po udeptanym śniegu, niż po nieudeptanym, który zapada się pod nogami i strasznie męczy. A przecież dodatkowo trasa prowadziła po wydmie, przy czym niemal każdy punkt stal po jej przeciwnej stronie.
Do trzynastki szło dobrze. Podbiłam punkt i ustawiłam azymut na kółeczko podpisane 10/14. Wszystko się zgadzało - droga, rów, lampion, tylko kod jakiś taki inny. Przy punkcie spotkałam Anię, która była na innej trasie, więc pomyślałam, że ten lampion jest jej, a mój będzie kawałek dalej, bo ma być przecież na końcu rowu, a nie w jego trakcie. No niestety, na końcu rowu nic nie było. Na wszelki wypadek przeszukałam teren w różnych kierunkach, wróciłam do drogi, znowu się namierzyłam, znowu wylądowałam przy tym samym lampionie i dopiero wtedy zauważyłam, że po drugiej stronie kółeczko oznaczające punkt jest podpisane 6/15. A niech to szlag trafi! Mój właściwy punkt był całkiem gdzie indziej. Jak ja nie lubię podpisywania punktów kilometr od kółeczka!! Wrrr!!!

 
Szukaj wiatru w polu...

Strasznie byłam zdegustowana po tej czternastce i całe szczęście, że reszta trasy poszła mi dobrze, bo inaczej na metę chyba wpadłabym gryząc i plując jadem. Po czternastce zaliczyłam jeszcze dziesięć punktów, więc złość zdążyła wyparować i dzięki temu organizator ocalił życie:-) Na metę dotarłam ledwo żywa bo przez to błądzenie zrobiłam prawie osiem kilometrów, zahaczając o rekord długości czasu przebywania na trasie - godzina i czterdzieści kilka minut. Akurat na czas wpłynęło też marne tempo przemieszczania się i jedynie pociesza mnie dobry przelicznik opłaty w stosunku do czasu trwania zabawy. Ten zresztą zawsze mam dobry:-)

Ufff, koniec!

Nie chcecie wiedzieć jak na drugi dzień bolały mnie nogi, w każdym razie posiadanie schodów w domu uznałam za duży, duży błąd. Ale cóż - bieganie po wydmach musi boleć.

piątek, 19 lutego 2021

ZZK - Szkółka Skierdy

W niedzielę bałam się czy w ogóle wstanę z łóżka po sobotnim szaleństwie, ale o dziwo - dało radę. Tym razem dystans miał być mniejszy - raptem 4 km z drobnym hakiem i jedyne marne 12 punktów.
W bazie zawodów spotkaliśmy dawno nie widzianą Chrumkającą Ciemność i aż sobie musiałam cyknąć z nimi fotkę. Takie czasy, że nie wiadomo kiedy okazja się powtórzy:-)
 
 Gotowi na wszystko.
 
 Przed startem, przy pobieraniu map, dowiedzieliśmy się, że jeden z punktów stoi trochę inaczej, bo organizatorów zaskoczył płot, który zjawił się znikąd i bałam się, że jak całą uwagę skupię na pamiętaniu o tym, to nie ogarnę reszty trasy.  Zupełnie niepotrzebnie się martwiłam - zanim doszliśmy na start, już zapomniałam o przesuniętej dziewiątce:-)
 
 Ładnie wyznakowane dojście na start.
 
Jeszcze check i  lecę.

Startowaliśmy jako jedni z pierwszych, więc wiedziałam, że nie mam co liczyć na wydeptane ścieżki, a przynajmniej nie na początku. Do pierwszego punktu i tak biegło się szeroką przecinką i dopiero końcówka na azymut. Poszło jak po maśle, podobnie dwójka.
Z trójką miałam lekki problem. Ruszyłam na azymut, ale szybko mi przeszło i jak najszybciej skierowałam się do przecinki, żeby chociaż kawałek mieć wygodnie. Niestety, trójka stała tak, że jak by nie kombinować to i tak większość trasy leciała na przełaj. Od skrzyżowania ruszyłam więc azymutem i szybko natrafiłam na ścieżkę. Jeszcze nie była to inostrada, ale widać było, że kilka osób tędy szło. Sprawdziłam z kompasem - kierunek pasował idealnie, więc ruszyłam. No niestety, skoro mi kierunek pasował idealnie, to znaczyło po prostu, że znosi mnie w prawo. Tak znosiło, znosiło aż w końcu przestało mi się to podobać, bo punkt powinien już być, a teren się nie zgadzał. Podeszłam jeszcze kawałek i zobaczyłam jakiegoś zawodnika wpatrzonego w mapę. Okazało się, że szuka tego samego punktu i też mu się coś nie zgadza. Wspólnym wysiłkiem ustaliliśmy, że jesteśmy jedno wzniesienie za bardzo na południe. I faktycznie - lampion stał na zboczu sąsiedniej wypukłości.
Kolejne punkty były już bez niespodzianek. Po pierwsze dlatego, że doprowadzały do nich coraz szersze inostrady, po drugie pilnowałam znoszenia w prawo, po trzecie na niektóre dawało się lecieć drogami.
 
 Między PK 5 a PK 6
 
Okolice szóstki wydały mi się dziwnie znajome i po chwili przypomniałam sobie jak na którychś zawodach trzy razy namierzałam się tam na punkt od krzyża i za nic nie mogłam go znaleźć. Może dlatego, że źle stał.
Przed dziewiątką, o dziwo, przypomniałam sobie, że punkt ma stać trochę inaczej niż zaznaczono na mapie. Chyba widok płotu mi o tym przypomniał. Na przedostatniej prostej, w oddali, zauważyłam maszerującą Marzenę i zdobyłam się na zryw, żeby ją dogonić. Jakoś musiałam się motywować, bo pod koniec trasy tempo mi coraz bardziej spadało.
Dojście do jedenastki od strony drogi zagradzał wał gałęzi, karp czy co to tam było. Oczywiście zamiast obejść z którejś strony (nic przecież nie ciągnie się w nieskończoność) musiałam przedrzeć się przez przeszkodę tam gdzie pokazywał azymut. Nie byłam jedyna z takim pomysłem, więc może to miało sens? Od jedenastki usiłowałam dorównać kroku Dorocie i Tosi, ale chociaż robiłam co w mojej mocy, nie dałam rady kondycyjnie. Ale to na pewno wina sobotniego przetrenowania! :-)))
A tak wygląda mój przebieg. Chyba całkiem spoko.


wtorek, 16 lutego 2021

Dystans Stołeczny 11 - odwzajemnione uczucie?

BKS Wataha - doceniam, doceniam. Fantastycznie zareagowaliście na moje wyznania miłosne dotyczące Dystansu Stołecznego i rozumiem, że chcieliście mnie uszczęśliwić na maksa, ale czy jednak troszkę, tak ociupinkę, odrobineczkę nie przesadziliście? No bo aż 38 punktów i prawie 7 km dla wkręconych? Jak na starcie zobaczyłam same opisy, to już mi skóra ścierpła, a o mapie to już wolę nie mówić. Niby wiedziałam na co się piszę, ale inaczej się to widzi w domu, a inaczej w lesie.

Moje na szczęście to zielone, Tomek dostał to dłuższe.

Na domiar złego w sobotę w pogodzie zaczęły się różne przetasowania z ocieplaniem i wzrostem ciśnienia na czele, więc jak przystało na meteopatkę, czułam się fatalnie. Nawet brałam pod uwagę możliwość skrócenia trasy, jeśli zajdzie taka potrzeba. 
 
Przed startem.

Pierwsze dwa punkty mieliśmy z Tomkiem te same, bliziutko od startu, tylko azymut wskazywał akurat największe krzaki. Tuż przede mną ruszył Przemek, więc ja szybciutko myk, myk, po jego śladach. W te krzaczory oczywiście.

No to start!

Po chwili dogonił mnie Tomek i razem, tropem Przemka podążaliśmy na te wspólne punkty. Potem nasze drogi się rozeszły. 
 
Pierwszy punkt zdobyty.
 
 Ponieważ startowaliśmy w miarę na początku stawki, więc na pierwsze punkty nie było jeszcze wydeptanych inostrad, a przynajmniej nie były one jednoznaczne i wyraźne.  Z każdym kolejnym punktem jednak było coraz lepiej pod tym względem, bo przecież kto chciał, to mnie wyprzedzał i torował mi drogę. Poczciwe ludziska:-)
Zauważyłam, że gdybym kierowała się wyłącznie azymutem, to za każdym razem znosiło by mnie w prawo. Wykoncypowałam więc sobie, że będę wybierać te wydeptane ścieżki, które są trochę w lewo w stosunku do tego, jak ja bym poszła. Sprawdziło się. Oczywiście patrzyłam też na rzeźbę, bo jednak tak na 100% to ja nikomu nie wierzę i wolę trzymać rękę na pulsie.
Przy jedenastce musiałam podjąć decyzję - idę na całą trasę, czy wracam przez 35, 36, 37 i 38. Ponieważ trochę się już rozkręciłam, a zimne, leśne powietrze postawiło mnie do pionu, postanowiłam zaliczyć całość. Tak na luzie, bez spiny, trochę idąc, trochę biegnąc - czyli w sumie, tak jak zawsze:-)
Siedemnastka i osiemnastka, mimo że znane z innych zawodów, znowu zrobiły na mnie wrażenie. O ile z siedemnastką nie miałam problemów, to na osiemnastkę nie mogłam się jakoś wdrapać, mimo kolców, a na dół zjechałam na tyłku, kiedy grunt nagle usunął mi się spod nóg. Dużo tego zjazdu nie było na szczęście, bo zaraz złapałam się jakiejś roślinności. Tomek miał tam mniej szczęścia, bo co prawda strat w ludziach nie zaliczył, ale w sprzęcie już tak - zgubił kolce z obu nóg.
Przy PK 30 spotkałam Tomka - dla niego był to już czterdziesty drugi punkt!
 
PK 30
 
Punkty na mapie rozmieszczone były bardzo gęsto, więc cały czas trzeba było zachowywać czujność i pilnować, żeby któregoś nie przeoczyć. Dobrze, że potem już były inostrady jak Marszałkowska i że szybko wypracowałam patent na wybór właściwej, bo pilnowania mapy, kierunku i kolejności punktów to już bym chyba nie ogarnęła. Inostradę zgubiłam dopiero po PK35. Oczywiście od razu zniosło mnie w prawo i kiedy sobie przypomniałam o tej dolegliwości, to zaczęłam szukać bardziej w lewo, aż w końcu znalazłam. Potem już lepiej pilnowałam ścieżek, zresztą nagle pojawili się inni zawodnicy, bo meta była tuż tuż i lecieliśmy już w kupie. No nie powiem - łatwo się biega po czyichś śladach, ale już trochę tęsknię za możliwością wyboru własnych wariantów. Jest wtedy więcej emocji, bo albo się trafi, albo nie. Po śladach to wiadomo.
Na mecie, w biurze zawodów czekała połowa tomkowych kolców, a żeby mieć komplet, od organizatorów dostał drugie, które mieli zdobyczne z jakiś poprzednich zawodów. Tym sposobem wyszedł na swoje.
Ja w sumie też wyszłam na swoje, bo zaliczyłam całą trasę, nie zamęczyłam się na śmierć i mam satysfakcję, że dałam radę.

Przebiegi pewnie takie same jak u wszystkich:-)

piątek, 12 lutego 2021

Fatalne zauroczenie, czyli dlaczego pojechałam na DS 10

Po powrocie z Chotomowa wykąpałam się, zjadłam i padłam. Tomek obudził mnie późnym popołudniem i od razu przywalił z grubej rury, że pora się zbierać. Hola, hola! Przecież za oknem ciemno i lodowato, to gdzie się zbierać? Po co? No tak, ale to Dystans Stołeczny.... Jak już się publicznie przyznałam, że kocham tę imprezę, to przecież jej teraz nie zdradzę z ciepłym łóżkiem. No i co było robić? Musiałam wstać i pojechać. Całe szczęście, że etap był po mieście i dość krótki.
Ubrałam na siebie wszystko co tam miałam w szafie, no bo zimno, na buty kolce, bo ślisko i tylko o czołówce nie pamiętałam, ale Tomek na szczęście był czujny. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ze zdziwieniem skonstatowałam, że wszystkie chodniki są idealnie odśnieżone i posypane, wiec zapadła decyzja - zdejmujemy kolce. Już przy pierwszym punkcie zastanawiałam się czy to na pewno było dobre posunięcie. O ile chodniki były w stanie idealnym, to park stanowił jedno wielkie lodowisko. 
Do jedynki to jeszcze dawało się w miarę spokojnie podejść po trawniku, ale już do dwójki bałam się lecieć po prostej i wolałam  alejką. Do dziesiątki punkty stały miedzy blokami, więc biegało się dobrze. Dwunastka stała na środku lodowiska (czyli parku) więc znowu kombinowałam jak ją zajść alejkami, które choć nie idealne, to jednak dawały jakieś szanse na bezpieczne dotarcie. Udało się. 
Między dwunastką a trzynastką rozciągała się idealna gładź. No dobra, może nie była idealnie równa, ale chodzić to się po tym i tak nie dawało. Nie wiem dlaczego obiegnięcie tej pułapki wydawało mi się za długie, a może zadziałał przykład innych zawodników, w każdym razie postanowiłam przejść po lodzie. Trzymałam się wszystkiego czego się dało, a że przede wszystkim (a właściwie jedynie) było to powietrze, więc wielkiego oparcia raczej nie miałam. Pokonanie tego krótkiego odcinka zajęło mi chyba tyle czasu, że obiec zdążyłabym ze trzy razy. W końcu jednak złapałam grunt pod nogami. Ale jak ja się rozgrzałam podczas tej przeprawy! Byłam gotowa ściągnąć z siebie z połowę warstw.
Reszta punktów znowu stała między blokami z dobrze utrzymanymi chodnikami, więc nie było problemu. Jedynie do szesnastki, jeszcze na obrzeżach parku trzeba było podejść czujnie.
Na krótkiej, ale naszpikowanej dwudziestoma dwoma punktami trasie, z 2,8 km udało mi się zrobić 3,9 km, no ale nie dawało się na krechę - albo przeszkadzały budynki, albo lądolód.
Dwa biegi jednego dnia trochę dały mi do wiwatu, ale nie żałuję. Czasem trzeba się sponiewierać.

Chwilami GPS łapał tak sobie - naprawdę byłam na wszystkich punktach:-)

czwartek, 11 lutego 2021

Mroźny ZZK w Chotomowie

W niedziele zaserwowaliśmy sobie podwójną dawkę BnO - rano ZZK, a wieczorem Dystans Stołeczny. Trochę się bałam jak to wytrzymam, bo zrobiło się jeszcze zimniej niż w sobotę, ale podjęłam wyzwanie. Na poranny bieg ubrałam ciepłą czapkę, najgrubszego buffa na szyję, dwie pary rękawiczek, no i oczywiście tym razem pamiętałam o kolcach. I całe szczęście, bo już parking wyglądał tak: 
 
 
Bez kolców ani rusz.
 
Na parkingu spotkaliśmy Anię, która po kilku miesiącach leczenia kontuzji wreszcie zjawiła się na zawodach i razem ruszyliśmy na start.

 
Mimo kolców niełatwo było utrzymać równowagę.
 

 
Jeszcze pamiątkowa fotka.
 

Przygotowanie sprzętu...
 

 I niczym rącza łania pognałam w las...
 
No dobra, z tym pognaniem był lekki problem, bo od razu zaczęły się krzaki, które skutecznie ograniczyły tempo, usiłując za wszelką cenę pozbawić mnie oczu. Poza tym w biegu trudno się rozmawia, a z Anią nie widziałyśmy się tak długo...
Pierwsze dwa punkty miałyśmy te same, więc trzymałyśmy się razem. Oba były blisko mety, łatwe do znalezienia. Potem musiałyśmy się już rozstać. Na trójkę ruszyłam ścieżkami, choć początkowo nie mogłam się zdecydować czy biec najpierw na zachód, a potem na południe, czy najpierw na południe, a potem na zachód. Druga opcja zwyciężyła. Wydawałoby się, że marne nakładki na buty, kupione za grosze w owadzim sklepie, nie dadzą rady oblodzonym ścieżkom, a jednak. Biegło się dobrze, czułam, że trzymam się podłoża i nie stresowałam się, że zaraz wygrzmocę.
Czwórka, piątka i szóstka były w zakolu wydmy i żeby się do nich dostać trzeba było wleźć na górę i zleźć na dół, ale że to początek trasy to jeszcze dałam radę zrobić to sprawnie.
Siódemka i ósemka znowu za grzbietem, ale tym razem niższym. Nawigacyjnie nieustannie łatwizna.  I praktycznie tak już było do końca - raz jedna strona wydmy, raz druga, potem zmieniła się wydma, prawie wszędzie bieganie na azymut, punkty łatwe (albo mi tak dobrze szla nawigacja) -czyli praktycznie nuuuda.  Ponieważ trasa była dość długa, to od tego ganiania w górę i w dół (no wiem, dla innych to żadne przewyższenia) już w połowie drogi byłam wykończona, a przecież musiałam zostawić sobie jeszcze jakieś siły na wieczór. Niestety, zwolnić za bardzo nie można było, bo od razu robiło się zimno. 
Gdzieś od PK 16 w stronę mety biegła już cała grupa, więc trzymałam się ich wzrokiem, sprawdzając tylko czy aby na pewno lecą na te same punkty co ja. Na ostatniej prostej do mety jeszcze zdobyłam się na zryw, oczywiście na taki, na jaki można sobie pozwolić na lodzie:-)
Nigdzie nie udało mi się zgubić, żadne atrakcje mnie nie spotkały i nawet zajęłam przyzwoite piętnaste miejsce na ponad trzydziestkę zawodników. Kurcze, najwyraźniej coś poszło nie tak:-) To chyba ten mróz tak mnie zmobilizował do jak najkrótszego przebywania na trasie. Co prawda nadłożyłam jeden kilometr w stosunku do dystansu nominalnego, ale na pięciu kilometrach to jak na mnie wcale nie dużo.
Tomek przybiegł niedługo po mnie (nawet nie zdążyłam konspiracyjnie zjeść mrożonego ciastka) i czym prędzej (nawet nie rozciągając się) ruszyliśmy do domu, żeby zdążyć odpocząć przed wieczornym bieganiem.

poniedziałek, 8 lutego 2021

***** ***, czyli Lubię BnO :-))

Weekend zapowiadał się mroźnie, wobec czego Agata kategorycznie zażądała wypisania jej z tego na co wcześniej kazała się zapisać i na placu boju zostaliśmy we dwójkę. 
W sobotę Igor zorganizował w Zagórzu Bieg Ośmiu Gwiazd (oczywiście na orientację), co jak tłumaczył oznacza "Lubię BnO". My też lubimy, więc oczywiste, że pojechaliśmy. Jakiś kilometr od domu zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy wziąć nakładek z kolcami na buty, ale Tomek stwierdził, że przecież nie będą potrzebne. Faktycznie - mijane lasy były zupełnie bezśnieżne. Tyle tylko, że im bliżej celu, tym tego śniegu zaczęło pojawiać się coraz więcej, a na miejscu problemem było dojście z samochodu do miejsca wydawania map. Bo śnieg to jeszcze mały pikuś - gorszy był LÓD zalegający na drogach i ścieżkach. Cóż - wyglądało na to, że bez kolców ani rusz.
 
Którędy na start?
 
Start synchroniczny?
 
Jakoś udało się nam dotrzeć na start, a potem zapowiadało się lepiej, bo na przełaj łatwiej. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo kiedy zagłębiłam się w las trochę skorygowałam swoje poglądy. Tak źle i tak niedobrze, bo kiedy zamarznięta warstewka śniegu łamała się pod stopą, to ta stopa wpadała różnie - miedzy gałęzie, w dziurę, a przy dobrym szczęściu w miękki mech. Niby tego śniegu nie było dużo, a swoje robił. Od razu odpuściłam bieganie i niczym czapla, wysoko podnosząc nogi kroczyłam dostojnie w kierunku PK 1. Po chwili dogonił mnie Tomek, a kawałek dalej dołączył do nas jakiś zawodnik. Prawdę mówiąc zupełnie nie wiem po co oni szli ze mną na moją jedynkę, jak mieli przecież swoją, też fajną, tylko w innym miejscu. No ale miło było tak iść w grupie, to nie protestowałam. Tuż przed punktem panowie jednak zorientowali się, że coś jest nie halo i polecieli szukać swojego lampionu.
 
Nie ułatwiam sobie - azymut, to azymut!
 
Do piątki najlepiej było przemieszczać się na azymut i choć przy dwójce miałam chwilę zawahania - czy lampion będzie na prawo, czy na lewo od miejsca gdzie wyszłam na drogę - to zasadniczo problemów nawigacyjnych nie miałam. Do szóstki postanowiłam lecieć drogami, bo na azymucie była górka, a ja górek unikam jak się tylko da. Powiem Wam, że w mojej (krótkiej) karierze BnO był to pierwszy przypadek, kiedy "bieganie" po drogach trwało dłużej niż przedzieranie się na azymut. Rozstawiwszy szeroko ręce, szurając butami po podłożu przesuwałam się kroczek za kroczkiem w tempie zdychającego żółwia i całym sercem tęskniłam do kolców, które tymczasem wygrzewały się w domu na kaloryferze, beztrosko zapomniane przez nas.
Przy dziewiątce zniosło mnie w prawo, a że trafiłam w teren podmokły i o dziwo nie zamarznięty do końca, to starałam się omijać co większe "kałuże". Dobrze, że w końcu spotkałam Joannę, która nakierowała mnie na punkt, bo chyba dłużej bym tam zabawiła.
Do dziesiątki znowu szurałam ścieżkami, w towarzystwie Uli, więc było miło. Na jedenastkę odważyłam się trochę podbiec, bo ścieżka miała chwilami przebłyski piaszczystego podłoża i nawet się udało bez strat w ludziach i sprzęcie. A potem już tylko meta, do której biegłam pod linią wysokiego napięcia, przy czym mój bieg był tak samo szybki jak marsz Małgosi, za którą podążałam.
W sumie przez ten lód to były takie trochę śmieszne zawody. Ci, co wzięli kolce mieli nad resztą dużą przewagę - mogli biec szybciej i bezstresowo. Chociaż azymuciarze w sumie też nie mieli tragicznie. No, fajnie było, fajnie.

piątek, 5 lutego 2021

Dystans Stołeczy Świątecznej Pomocy

Niedziela była jeszcze bardziej nieleśna niż sobota, bo biegaliśmy zupełnie po terenie zabudowanym, na Młocinach. No dobra, była kępka drzew, ale to tylko trzy drzewa na krzyż, ot - taki nieużytek, bo nawet nie park. Wyjątkowość tego etapu nie kończyła się na bieganiu mimedzy budynkami, bo nie biegaliśmy sobie a muzom tylko dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Część wpisowego organizator przekazywał Orkiestrze, a dodatkowo można było wrzucić co nieco do puszki. Na ten specjalny bieg zaopatrzyliśmy się z Tomkiem o orkiestrowe koszulki i tak wyekwipowani ruszyliśmy na podbój Młocin.

 
O, właśnie - tak to wyglądało.

Ja się zakręcałam, a Tomek chojrakował, Agata odpoczywała w domu po Skaryszaku. Startowaliśmy z okolic szkoły, w atmosferze iście piknikowej. Jedynie namordniki przypominały, że działamy w trybie pandemicznym:-)

Drzewo startowe.

Początek na terenie UKSW, między budynkami różnych wydziałów - lekko, łatwo i przyjemnie. Na chodnikach gdzieniegdzie pojawiał się lód, ale przezornie założyliśmy na buty kolce. Dziewiątka i dziesiątka na terenie szkolnym, a potem pobiegliśmy do "lasu". Na skraweczku zieloności autorowi mapy udało się upchnąć aż pięć punktów kontrolnych i nawet jak by się człowiek pomylił, to właściwy był tuż obok. Mi udało się zaliczyć je bezbłędnie, Tomek miał tam lekki problem.
Siedemnastka i osiemnastka ustawione były w pasie zieleni miedzy uliczką osiedlową, a główną drogą i prowadziły do nich mocno wydeptane w śniegu ścieżki. Zero nawigacji:-) Z osiemnastki na dziewiętnastkę był dłuuugi, ale łatwy przebieg, tylko płuca można było wypluć, jeśli chciało się pokonać ten odcinek szybko. Mi tam specjalnie nie zależało, bo płuca ważniejsze. Cała końcówka znów na terenie UKSW i meta w okolicy szkoły. 
W tym etapie decydująca była szybkość i zwrotność, a nie nawigacja, a ponieważ ja ani szybka, ani zwrotna nie jestem, to oczywiście uplasowałam się gdzieś w ogonie klasyfikacji, ale jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, że była fajna zabawa.

I na koniec pamiątkowa fotka

Podobno wiele osób pokonywało niektóre fragmenty trasy w niedozwolony sposób. Nie wiem jak ja to zrobiłam, bo przecież połowy rzeczy na mapie zawsze nie dowidzę i nie wykluczam, że może gdzieś wlazłam na nielegalu. Jak ktoś wyłapie na przebiegu jakieś przestępstwo, to śmiało można mnie zgłaszać organizatorowi do dyskwalifikacji! Tego co pobiegałam przecież i tak mi nikt nie odbierze, no nie?



środa, 3 lutego 2021

Czekoladowa Zima na Pradze, czyli - czy można się zgubić w Parku Skaryszewskim?

Ten weekend różnił się od poprzednich. Nie żebyśmy w domu siedzieli, co to, to nie! Oczywiście, że biegaliśmy ale tym razem nie po lesie. W sobotę we trójkę wybraliśmy się na Zimę na Pradze. Fajna impreza, bo blisko domu, po bardzo miejskim parku, trasy zarówno marszowe, jak i biegowe - do wyboru, a na koniec jeszcze czekoladę dają. Szczególnie ten ostatni argument do mnie przemawiał:-) Zdecydowaliśmy się na bieganie, bo mnie po chodzeniu plecy bolą, Tomek się dostosował, a Agaty  przezornie nie pytaliśmy co woli. Byłam pewna, że jestem zapisana na trasę B, ale okazało się, że jednak na C. W sumie dobrze, bo C miała raptem 4,6 km. Nominalnie oczywiście.

Żeby dojść na start, musieliśmy obejść jeziorko.
 
Zaparkowaliśmy pod Wedlem, co jak się potem okazało, było pozycją strategiczną, bo blisko sklepu, gdzie po biegu można było odebrać należne kalorie.
Tradycyjnie ja wystartowałam pierwsza, po mnie Agata, a Tomek na końcu, bo filmował, a i tak szybciej od nas biega.

Pierwsze kroki na trasie:-)
 
Biegania po Parku Skaryszewskim się nie bałam, bo już dość dobrze go znam, więc ruszyłam pełna animuszu. Daleko nie ubiegłam, a już zaczęło mnie stopować. Nogi miałam jakoś dziwnie ciężkie, jakby z ołowiu i każdy krok był mordęgą. Chyba te ostatnie biegania po lasach tak mnie sponiewierały. Truchtałam sobie więc pomalutku, delektując się piękną zimą. Przy drugim punkcie dogonił mnie Tomek i pomknął dalej.

PK 2
Do PK 7 szło dobrze, aczkolwiek strasznie wolno. Przy ósemce pomyliły mi się gęstwinki i bardzo zdziwiłam się na widok pomnika, którego przy ósemce nie powinno być. No, ale przynajmniej wiedziałam w którą stronę dalej biec. Podobny numer zrobiłam przy dwunastce, ale bo też te krzaki wszystkie do siebie podobne!
Najlepiej biegało mi się tam, gdzie nie można było po alejkach (to znaczy można, ale bez sensu), tylko na azymut. Wiecie dlaczego? Bo były już wydeptane ścieżki:-))) Cha, cha, cha....
Na piętnastce zaczęłam robić głupoty. Oczywiście nie specjalnie (choć po biegu padły podejrzenia, że jednak specjalnie, żeby było o czym pisać:-)) Podbiłam piętnastkę, po czym zamiast na PK 16, ustawiłam azymut na PK 6. Azymut to był mi potrzebny dla określenia mniej więcej kierunku, bo raczej starałam się korzystać ze ścieżek.Po chwili coś mi przestało pasować, ale jeszcze nie wiedziałam co. Azymut miałam ustawiony na PK 6, ale na mapie patrzyłam na PK 16 jako punkt docelowy. Mój biedny mózg odbierał sprzeczne informacje i za nic nie mógł sobie z nimi poradzić. Zaczęłam kierować się na północ, no bo tam szesnastka, potem jednak na zachód, no bo kompas tak mówił, a potem stanęłam bezradnie nie rozumiejąc co się dzieje. W tym momencie niczym wybawienie pojawiła się Agnieszka. Schowałam wstyd do kieszeni i zadałam sakramentalne pytanie: gdzie ja jestem??? Agnieszka owszem - pokazała, tyle, że na swojej mapie i zanim popatrzyłam znowu na moją, to już zapomniałam co pokazywała. No to poszłam tak mniej więcej. Na azymucie "mniej więcej" zamajaczył mi jakiś lampion. Byłam uratowana. Co prawda nie była to szesnastka, tylko siódemka, ale przynajmniej byłam dokładnie zlokalizowana. Na szesnastkę z siódemki i tak poleciałam głupio, bo zamiast alejką, to na przełaj, ale nie bądźmy już tak drobiazgowi.
 
W poszukiwaniu szesnastki.

Punkt szesnasty był podwójny z dziewiętnastką i okazał się dla mnie podwójnie pechowy. O ile nie miałam problemów z trafieniem do siedemnastki i osiemnastki, to potem znowu utknęłam. Z osiemnastki to nawet spory kawałek biegłam w dobrym kierunku, a potem nie wiem co mi odwaliło i poszłam w bok. Chyba stwierdziłam, ze przecież trafię bez patrzenia bez przerwy w kompas. No to okazało się, że nie trafię. Znowu jakoś dziwnie przyciągała mnie siódemka i w ostatniej chwili wyrwałam się spod jej wpływu, co oczywiście nie znaczy, że dalej pobiegłam dobrze. Dopiero przy jeziorku, widząc w oddali mostki ogarnęłam gdzie jestem. 16/19 okazało się dla mnie czarną dziurą.

Po co biec po prostej, jak można ciekawiej?

Ostatnie punkty na szczęście były już dla mnie łatwe, zresztą wiele osób biegło w stronę mety, więc wystarczyło podążać ich śladem. Już po chwili dobiegłam do rynny, na której wisiał lampion metowy i gdzie czekali już na mnie Agata i Tomek.

Meta!

Po sczytaniu czipów odebraliśmy medale, słodycze i kupon na czekoladę. Medale poza tym, że są bardzo ładne, to mają jeden trick, który odkryłam dopiero w domu - jedna strona medalu jest dla biegaczy bez orientacji (Bieg Wedla), a druga dla biegaczy na orientację (Zima na Pradze). Dla każdego coś dobrego!

Tomek prezentuje nie swoją stronę medalu:-)

A potem nastąpił najważniejszy punkt programu - ruszyliśmy po nasz przydział czekolady do picia. Jak już wspomniałam, zaparkowani byliśmy bardzo strategicznie, bo tuż obok sklepiku Wedla. Chwilę odstaliśmy w kolejce, bo do środka mogło wejść tylko 6 osób, ale szło szybko i już po chwili mogliśmy delektować się przepysznymi kaloriami.

Czekoladowy toast:-)
 
W sumie to szkoda, że z pór roku mamy tylko zimę na tej Pradze, bo ja chętnie wybrałabym się też na wiosnę, lato i jesień na Pradze. Oczywiście pod patronatem Wedla:-)