poniedziałek, 28 września 2020

Szybki Mózg na Zamku Ujazdowskim

Przez cały sierpień i połowę września była straszna posucha w BnO i w końcu niczym promyk słońca w pochmurny dzień, niczym łyk wody na pustyni, niczym bita śmietana dla łakomczucha pojawił się SZYBKI MÓZG.
We środę na miejsce startu pojechaliśmy dość wcześnie, bo wiadomo - zaparkować w Warszawie to sztuka nad sztukami. Do naszych minut startowych było jeszcze sporo czasu, postanowiliśmy więc poszukać toalety, bo im człowiek mniej waży, tym szybciej biegnie - stara prawda. Najpierw szukaliśmy niebieskiej budki w parku, potem bezskutecznie usiłowaliśmy sforsować wszelakie wejścia do budynku przy stadionie Agrykoli, w końcu Tomek zarządził bieg do budek przy Torwarze. W sumie zrobiliśmy chyba z pięćdziesiąt kilometrów i kiedy stanęłam na starcie miałam już dość i trochę i marzyłam jedynie o położeniu się na chwilę. 
Jeszcze w domu Tomek straszył mnie morderczą skarpą, którą pewnie będziemy musieli pokonywać w te i we wte, ale mi i tak było już wszystko jedno. Na jedynkę ruszyłam z pewnych zawahaniem, bo po ciemku, to tak trudno się zorientować gdzie co jest i w którą stronę lecieć. Dobrze, że ktoś wynalazł kompas! Jedynka, dwójka i trójka były litościwie u podnóża skarpy i zasadniczo nie nastręczały żadnych trudności. Czwórka, niestety, była już u góry skarpy i ruszyłam po nią schodami, jak cywilizowany człowiek. Schody, mimo że wygodne, wyssały ze mnie całą energię, a i tak miałam jej malutko. Piątka i szóstka miały za zadanie bezpiecznie przeprowadzić nas kładką nad ulicą Górnośląska (a może to jeszcze była Myśliwiecka) i poza tym nie wnosiły do trasy żadnej wartości. Do siódemki w dół skarpy, ale alejką, do ósemki już na azymut, ale bezproblemowo no i wciąż w dół. Dziewiątka była na drugim końcu mapy i na domiar złego najpierw musiałam z powrotem wleźć na skarpę, żeby dostać się do alejki. To jednak prawda, że przed śmiercią człowiekowi całe życie przelatuje przed oczami. Kiedy podchodząc w górę myślałam, że już wyzionę ducha, to przed oczami pojawił mi się start i początek trasy, pierwsze punkty i... wtedy uświadomiłam sobie, że zapomniałam włączyć zapisywanie trasy. No tak się zdenerwowałam, że musiałam przerwać to umieranie i uruchomić zegarek, a złość dodała mi sił do wspinaczki. Ponad siedem minut zajęła mi wyprawa z ósemki do dziewiątki! Przy dziewiątce i dziesiątce trochę przekombinowałam, bo nie mogłam się zdecydować czy lepiej po ścieżkach, czy na krechę. Ale w sumie to tylko takie drobne zawahania.

Trudne decyzje.

 Z dwunastki na trzynastkę trzeba było znowu przebiec pół mapy, z czego część alejkami, a część przez pokrzywy po uszy. Ale i tak wolę najgęstsze pokrzywy od najniższej skarpy:-) Czternastka i piętnastka (tożsame z szóstką i piątka) znowu służyły tylko do przejścia nad ulicą, a ostatnie trzy punkty były już banalnie proste i nawigacyjnie i biegowo.
Tomek startował tuż przede mną i choć miał dłuższą trasę, już czekał na mecie i oczywiście uwiecznił mój finisz.
Szczęśliwa na mecie.

Cała trasa miała ledwo 3 km z małym hakiem, a wykończyła mnie totalnie. A może to te kilometry przed startem tak podziałały? Tak czy siak coś muszę zrobić z tą swoją "kondycją".

Niepoślipka od kuchni

W ramach wstępu…

Niepoślipka ma już 6 lat. To troszkę zobowiązuje. Wiosenna edycja uległa powszechnemu lockdownowi. Niby teraz więcej zachorowań, ale ograniczeń prawie nie ma więc, więc wróciła.
Nie mam parcia by Niepoślipka była jakąś wielką imprezą – dwie edycje ogólnopolskie wystarczą. Ale tradycyjnie pod każde wydanie robię nowe mapy – od podstaw. Jest to sporo pracy: narysować, sprawdzić, poprawić… Niestety w okolicach zurbanizowanych las zmienia się co chwila. Trochę z lenistwa i ekonomii od pewnego czasu robię kategorie łączone - np. dla TT ta sama mapa co dla TP plus kilka punktów trudniejszych – nie muszę drukować wielu rodzajów map, a zawsze trafia się kilka osób zapominalskich w sprawie zapisów lub niezdecydowanych na jaką iść kategorię;-)
Tegoroczna Niepoślipka – prawie pod domem. Pod samym domem się nie dało, bo przecinają las, a las zresztą wojskowy i wszelakie formalności by go załatwić to droga przez mękę. Każdy inny las – bez problemu.   Nadleśnictwo zna hasło „Niepoślipka”, wie że zawsze jest OK, zgoda to formalność, a dodatkowo życzliwy Burmistrz…

Problemem jest czas. Niby trwa pandemia, niby nie chodzi się po galeriach handlowych czy kinach, ale czasu jakoś mało. Po prostu nie ma kiedy wszystkiego ogarnąć;-(
Mapy powstawały, kilka razy przebiegłem wszystkie ścieżki w lesie robiąc po kilkanaście kilometrów treningu biegowego. Sęk w tym, że są miejsca gdzie GPS się pogubił. Ścieżki wrysowałem ale…
Mapy robiłem przez ostatni tydzień – najpierw duży etap 1+2 (rozpatrywałem wariant posadzenia Zuzi na śródmecie, ale jednak brakowało rąk do pracy i śródmeta została samoobsługowa), potem E3. Postanowiłem oszczędzić uczestników, choć są fajne tereny, gdzie trasy nie doszły, tereny gdzie zwykle spotykam łosie, gdzie fajnie można się zakręcić w rowkach. Ale byłyby to za długie etapy, szczególnie dla głównej grupy uczestników TP/TT przyzwyczajonej do krótkich tras z RMnO. 

Piątek – dzień wolny od pracy, by wszystko zapiąć na ostatni guzik. Rano – tworzenie lampionówki. Pogoda zapowiada się dobrze – nie trzeba załatwiać namiotu z Urzędu Miasta. 12:00 koniec zapisów. I oczywiście wtedy się zaczyna – telefony i e-maile od spóźnialskich;-) Jak zwykle;-) Publikuję minuty startowe i idę do drukarni wydrukować mapy. Na szczęście drukarnię mam 300 m od domu. Na szczęście - bo chodzę 3 razy – raz źle wydrukowali mapy, drugi – po przeliczeniu ilości kart startowych i zespołów trzeba było je dodrukować. W międzyczasie sklep: antycovidowe przyłbice i psikacze z płynem dezynfekującym, napoje, coś na ząb – wszystkie te drobiazgi, których ilość wynika z zapisanej ilości uczestników. Lista pod wieczór wydłuża się do ponad 50 osób.
Oprócz normalnych obowiązków domowych wieczorem idziemy powiesić trochę lampionów z E3. Wyrabiamy się akurat na zachód słońca, więc wieszamy przy czołówkach. Od razu na pierwszym punkcie mamy wątpliwości czy to dobry dołek – po ciemku ciężko stuprocentowo ogarnąć wszystko w gęstym lesie. Wieszamy lampiony przy ścieżkach – te, co do których mamy pewność, że nie zrobimy błędu. Zostawiamy na jutro te, które trudno powiesić nawet za dnia;-) Kończymy o 21-szej, jeszcze uzupełnienie listy startowej, zgromadzenie wszystkiego na rano, podzielenie pozostałych lampionów na dwie kupki i koło północy spać.

Lampionów w lesie prawie 100
Sobota – budzik dzwoni gdy ciemno za oknem jakaś 5:20. Po zwleczeniu się z łózek śniadanko i do lasu. Renata wywozi mnie do Rembertowa, a sama jedzie na drugą stronę lasu. Ja mam do powieszenia więcej i te trudniejsze miejsca. Schodzi mi prawie dwie godziny i jakieś 7 km. Stawianie lampionów trwa stanowczo dłużej nich ich zbieranie;-) Ale za to zawsze rankiem można w lesie  spotkać troszkę fauny. Akurat tym razem głównie grzybiarzy…
Chwila odpoczynku i jedziemy na start. Stoliki, bannery, zegar, sekretariat. Zaraz zjawiają się pierwsi uczestnicy, a tu zegar klubowy odmawia posłuszeństwa. Co chwila dzwoni Kazik z pytaniami typu czy w Zielonce jest ksero, bo sobie dojściówki nie wydrukował, czy na pewno postawiliśmy punkt na dojściówce (hmm, na dojściówce są tylko zdjęcia;-). Zegar zastępujemy tabletem. Dzięki rozpisanym wcześniej minutom startowym nie ma tradycyjnego tłoku gdy wszyscy przychodzą na minutę zero;-)

Plakat - logo Niepoślipki w tym roku z obowiązkową maseczką;-)

Pojawiają się znajomi klubowi, pokolenie wychowane na RMnO, a także nowe twarze. Jedni ruszają na trasę , inni wkrótce wracają. Sprawdzanie kart, tłumaczenie co gdzie było… typowe sekretariatowe zamieszanie. Widzę, że kilka etapów okazało się trudnych – niektóre zespoły na starcie spędzają godzinę zanim wszystko ze sobą połączą;-(  Choć z drugiej strony, inne zespoły z RMnO, te z dzieciakami, biorą mapy a dzieciaki mówią „ to proste – to z tym łączy się tu, a tamto tam” i idą od razu na trasą;-)

Ubiegłoroczni zwycięzcy TZ walczą ze zlustrowaną mapą

 Pojawiają się pierwsze zastrzeżenia że coś źle stało. Wychodzi, że źle wrysowałem na mapę kilka ścieżek ze śladu GPS. Inaczej przebiegają niż na mapie. Że w jednym miejscu lampion powiesiłem na rowie zamiast kilka metrów dalej na dołku – bo tak miałem na lampionówce. Ot typowe problemy.
 

Niektórzy musieli aż przysiąść nad mapami;-)
 
Mija godzina 16-ta, czekamy na ostatnich uczestników. Wreszcie wraca ostatni i możemy iść do domu. Albo lepiej – zbierać lampiony! Dobra idziemy w las. Ponad godzinny spacer i zebrany E1+E2. E3 zostawiamy na niedzielę. Bądź co bądź na nogach jesteśmy już 12 godzin. W sekretariacie jednak ciągle drepcze się tu czy tam i czuć zmęczenie;-) 
 
Tak to wygląda z punktu widzenia organizatora

Wieczorem udaje mi się jeszcze uporządkować kary startowe zanim zasnę, sporo jest sprawdzonych ale nie wszystkie. Niedziela – od rana spacer po lesie, potem sprawdzanie wyników. W poniedziałek jeszcze protokół i powoli można zacząć wynosić na strych lampiony, stoliki i inne rzeczy, które będą czekać na następną imprezę klubową;-) 

Czasami zastanawiam się czemu robimy Niepoślipkę czy RMnO. Ja organizując InO zawsze wspominam pierwsze Nocne Manewry Stowarzyszy, na które poszliśmy kilka lat temu. To było coś co odmieniło nasz styl życia. Zamiast telewizora (telewizor w efekcie trafił na elektrozłom) co tydzień lub częściej jakieś MnO, potem także BnO, potem także PMnO, biegi liniowe…. Po prostu aktywność. I to widzę u naszych uczestników – dzieciaki co zaczynały w wózkach teraz bez wózków same prowadzą rodziców na punkty. Nieustannie mnie cieszy, gdy zespoły które widziałem na Niepoślipce, widzę potem na innych, coraz bardziej zaawansowanych imprezach;-)

czwartek, 17 września 2020

Rajd Źródeł Chodelki, tylko po co?

Po dwutygodniowych zmaganiach z zapaleniem gardła miałam tylko tydzień na regenerację i udawanie, że buduję formę na rogaining. Formy to ja nie widziałam już chyba z półtora roku, zresztą w moim przypadku pojęcie formy to i tak praktycznie nie istnieje. Mimo wszystko dzień przed zawodami czułam, że mogę góry przenosić, a w te osiem godzin to cały świat przebiegnę. Na szczęście samopoczucie to jedno, a rozsądek to drugie i od razu ustaliliśmy z Tomkiem, że ruszamy razem, a jak padnę to on poleci na dalsze punkty, a ja będę pełznąć w stronę bazy, ewentualnie zbierając coś po drodze.
Tym razem postanowiliśmy wyspać się we własnym łóżku i na start pojechać rano. W końcu to tylko dwie godziny jazdy. W bazie niewielu znajomych, bo większość wybrała Mordownik, ale był Hubert i Staszek, więc Tomka aż podrywało do rywalizacji.
Mapy dostaliśmy prawie pół godziny przed startem, był więc czas na ustalenie wariantu, ale oczywiście do ostatniej chwili nie mogliśmy się zdecydować.

Udana próba złożenia mapy:-)

W końcu postanowiliśmy pobiec na zachód. Jako nieliczni za bramką skręciliśmy w prawo, bo większość wybrała wariant "na północ". Zupełnie nie wiem po co, Tomek koniecznie chciał na początek brać PK 11, zamiast od razu lecieć na 34 i dopiero widok coraz bardziej oddalającego się Staszka wybił mu z głowy tracenie czasu na taki marny punkt.
Do 34 biegło się wygodnie drogami i dopiero końcówkę skracaliśmy przez pola. Lampion zgodnie z opisem wisiał na ogrodzeniu hydroforni. Tomek co kilka kroków dopytywał się, czy mam siłę i jak się czuję i był wyraźnie zawiedziony, że wciąż chce mi się biec. Wiadomo - beze mnie poleciałby szybciej.
Do rozwidlenia rowu z PK 22 najpierw polnymi drogami, potem asfaltem i w końcu polami - łatwy punkt bez kombinowania i stosunkowo blisko od poprzedniego. Dałam radę. Gdybym szła sama na kolejny PK 42 oczywiście poleciałabym naokoło asfaltem, bo zawsze wybieram drogę najmniej optymalną i zupełnie nie wiem dlaczego tak robię. Jakoś z automatu to się dzieje. Na szczęście Tomek poprowadził nas logiczniej, krócej i bezasfaltowo - polnymi drogami. I bynajmniej wcale nie był to jakiś skomplikowany nawigacyjnie wariant, zwykła logika.
Z 42 na 52 czekał nas długi przelot asfaltem poza mapą, ale na odprawie organizator potwierdził, że faktycznie najlepiej tak biec i po drodze nie ma żadnych zmyłek. Po drodze zatrzymaliśmy się przy sklepie i zaserwowaliśmy sobie zimne piwo - smakowe i bezalkoholowe.

 Dobre, bo zimne!

No, nie posłużyło mi. Najpierw poczułam się jak balon i nawet iść było mi trudno, a potem mój żołądek poległ całkowicie. Po podbiciu PK 52 wiedziałam, że nadszedł koniec moich wyczynów. Ponieważ Tomek aż się rwał do dalszego biegu, bo przed nami były punkty o wysokiej wartości, nadeszła pora na rozdzielenie się. On pognał dalej, a ja przycupnęłam na przydrożnym słupku, bo nie byłam pewna czy mogę oddalić się od krzaczków, czy lepiej nie. Ponieważ nie mogłam tak siedzieć do końca świata, musiałam podjąć decyzję - co dalej? Z PK 71 i 80, na które planowaliśmy iść, od razu zrezygnowałam. PK 60 brałam pod uwagę - w końcu to tylko drobne zboczenie z asfaltu, którym planowałam dojść do PK 44.
Szłam tym asfaltem, szłam, szłam i szłam - do Chodeli, przez całe miasto, potem na północ (na Lublin jak informowały drogowskazy), po odkrytym terenie, a słońce grzało i grzało i końca wędrówki nie było widać. Co gorsza, przy każdym przyłożeniu kompasu do mapy, miałam wrażenie, że droga biegnie inaczej niż na mapie, bardziej na północ niż północny wschód. Noż kurna, jeśli ona faktycznie biegnie inaczej, to przecież nawet nie wiem czy ten PK 60 nie wyląduje mi czasem wręcz po prawej stronie drogi, a nie lewej... Rozglądanie się żeby wypatrzyć odpowiedni lasek (co to na jego skraju miał wisieć lampion) oczywiście nie miało najmniejszego sensu, bo mapa sprzed kilkudziesięciu lat  przedstawiała zupełnie inny krajobraz niż ten obecny.
- A na wuja mi w sumie ta sześćdziesiątka? - pomyślałam w końcu rozsądnie i pomaszerowałam dalej. Wydawało mi się, że przeszłam już ze sto kilometrów i jestem nie wiadomo gdzie, kiedy nagle ujrzałam tabliczkę z nazwą miejscowości: Trzciniec. Zaraz, zaraz - w Trzcińcu to chyba jakiś krzyż miał być.  No tak - PK 43. Umknęło mojej uwadze, że jeśli, jak sądziłam, zniosło mnie na lewo to nie mam prawa być w Trzcińcu, a skoro jestem, to jednak nie zniosło, a jak nie zniosło, to jestem nie na tym krańcu miejscowości, co poszukiwany krzyż. No zaćmiło mnie całkowicie i opętana punktem 43 szukałam krzyża. Nooo, dwa nawet znalazłam, tyle, że przy żadnym nie wisiał lampion. Może gdybym wyciągnęła obie mapy z koszulki i złożyła je razem, doszłabym w czym tkwi błąd, ale zwyczajnie mi się nie chciało. Nie ma, to nie ma - trudno. Ostatecznie przecież nie umrę bez tego punktu. Tylko co dalej? Samotne uklepywanie kolejnych asfaltów było po prostu nudne, postanowiłam więc kierować się w stronę bazy. W pierwszym przybliżeniu ruszyłam na południe z lekką odchyłką na wschód.  Ponieważ zakładałam, że jestem gdzieś przy PK 43, miałam nadzieję wylądować w okolicy PK 51. Jakież było moje zdziwienie, gdy po półgodzinnym spacerze przed oczami zobaczyłam tabliczkę:  Huta Borów. Nie zupełnie tu spodziewałam się być, ale przynajmniej byłam  zlokalizowana. Stanęłam przed strasznym dylematem - lecieć po 43 co to już wiedziałam gdzie jest, czy odpuścić. Sił już nie miałam prawie wcale, ale z drugiej strony nachodzić się tyle kilometrów i żadnego punktu nie zgarnąć, to trochę szkoda. Polazłam. Krok za krokiem, powolutku, jeszcze wolniej i w końcu - jest! Nooo, to był uczciwy krzyż, a nie takie byle co, które przy "poprzednim" Trzcińcu znalazłam.

PK 43

Na 51 mogłam pójść dość wygodnie drogami, przez wieś, ale ja oczywiście wybrałam wariant przez pola, łąki i chabazie, czyli pod linią wysokiego napięcia i dopiero potem drogą. Ale za to na jednej z plantacji malin spotkałam sympatyczne tambylczynie, którym musiałam dokładnie wyjaśnić o co w naszej zabawie chodzi i tylko nie wiedziałam co im odpowiedzieć na pytanie: a po co? Sama za cholerę nie wiem: po co??? PK 51 to źródełko przy skrzyżowaniu. Organizator na odprawie mówił, że ze źródełek można pić, więc nachyliłam się nad nim żeby zaczerpnąć wody, a tam... dwa szczurze ścierwa.  Jakoś mnie natychmiast przestało męczyć pragnienie. Tylko dłonie pomoczyłam chwilę w Chodelce, co obok płynęła, bo miałam już spuchnięte jak balony.
Sił już nie miałam prawie wcale i ciągnęło mnie do bazy, ale patrząc na zegarek tak optymistycznie sobie pomyślałam, że może uda się po drodze wziąć 40, 33, 32 i 10. No dobra, nie przeliczyłam ile to kilometrów. Na mapie wyglądało to wszystko tak blisko siebie. Kiedy doszłam do skrzyżowania, co to jedna droga leci na Wierzchowiska, a druga na Kłodnicę, oczywiście, że skręciłam na Kłodnicę.
- Co mi w sumie przyjdzie z tych PK 40, 33, 32? - pomyślałam. No bo w sumie - co?
Do Borzechowa myślałam, że już nie dojdę. Oprócz tego, że nie miałam sił, moje plecy przypomniały sobie o ukrytej gdzieś tam w nich dyskopatii i dalej zaczęły nawalać mnie po całości. Zaliczyłam każdy przystanek autobusowy, na którym była ławka (uff, na wszystkich była), więc moje tempo chwilami spadało do zera. A czas leciał. Gdzieś tam po drugiej stronie Chodelki był punkt 31, ale był mi już całkowicie obojętny. Tak tylko teoretycznie pomyślałam, że jest do wzięcia, na zasadzie stwierdzenia faktu.
Musiałam przedstawiać sobą dość żałosny widok, bo kilka samochodów zwolniło przy mnie, a zatroskani kierowcy pytali, czy gdzieś mnie podwieźć. Z bólem serca konsekwentnie odmawiałam, na szczęście nikt nie pytał dlaczego, bo głupio by mi było powiedzieć, że biorę udział w zawodach. Jakoś to nie korespondowało z moim wyglądem.
Ostatni punkt miał być na drodze, którą i tak miałam wracać do bazy, więc cieszyłam się, że chociaż ten jeden jeszcze zgarnę. Kawałek przed miejscem gdzie miałam zejść z asfaltu w polną drogę spotkałam rowerzystę, który radośnie oznajmił, że punktu nie znalazł. No ale jak to? Przecież musi być! Szłam noga za nogą i co jakiś czas zerkałam na drzewa po prawej i po lewej stronie. Kurła, no faktycznie nie ma! A pies z nim tańcował! Nie ma, to nie ma. Jak potem pokazał mi Tomek na filmie, punkt wisiał, nawet nie schowany, tyle, że najwyraźniej powyżej linii mojego wzroku, bo przecież nie miałam już siły głowy podnosić.
Rajd Chodelki upewnił mnie, że najwyższa pora na dłuższą regenerację, a potem wzięcie się za siebie - odtłuszczenie i wyhodowanie jakichś mięśni. Bo na razie to totalny dramat kondycyjny.
Przewlokłam się 40 kilometrów, zajęło mi to niemal cały limit czasu, przyniosłam tylko 23 punkty przeliczeniowe i jeszcze puchar dostałam. Normalnie śmiech na sali i żenada. I tak poza wszystkim, żeby sobie pobiegać po asfalcie cały dzień, to wcale nie musiałam jechać aż na rajd, pod domem też mam asfalt.