poniedziałek, 10 maja 2021

Mistrzostwa Polski 2021- nocny horror.

Jak wiadomo nocnego biegania po lesie to ja nie lubię, ale jak mistrzostwa to mistrzostwa i nie ma wymówek. Do bazy zawodów przyjechaliśmy dużo wcześniej żeby bezproblemowo zaparkować i mieć czas na przygotowanie się moralne oraz zdecydowanie  ile warstw w końcu na siebie włożyć. Noc zapowiadała się zimna, więc wzięliśmy ze sobą zapasowe koszulki, bluzy, kamizelki, buffy, czapki i rękawiczki. Młodzież tu i ówdzie świeciła gołą łydką czy ramieniem, ale to już musiały być wyjątkowe harpagany. Mimo wszystko zadziałało to na mnie i nie wciągnęłam na siebie ani jednej dodatkowej warstwy niż normalnie. Na start oddalony prawie kilometr potruchtaliśmy i wcale nie było mi zimno, a nawet wręcz - rozgrzałam się aż nadto. 
Czekając na swoją kolej (weterani startowali na szarym końcu) obejrzeliśmy start KM16/18 i było to bardzo, bardzo widowiskowe - ciemna noc, wszyscy z czołówkami i na dany znak tłum rzuca się przed siebie, przeskakuje rów (nie wszystkim udało się przeskoczyć) i pędzi w las. Dobra, pokażę to:



Ten rów to mnie trochę przestraszył, no bo wiecie, że z rowami to ja mam na pieńku, ale uznałam, że jakoś się przeczołgam.
Nadeszła nasza kolej. Ustawiliśmy się w rzędach, kategoriami, według opisów na słupkach. Każdy dostał zwiniętą mapę i za nic w świecie nie wolno było jej otworzyć i podejrzeć co tam w środku straszy. 
 
W oczekiwaniu na start
 
W końcu nastąpiło odliczanie i ruszyliśmy. Rów okazał się nie taki straszny, za to po chwili zorientowałam się, że większość kobiet i część panów zawraca z powrotem w stronę rowu, a po tłumie przeszedł szmer: drogami, drogami. W końcu popatrzyłam na mapę, żeby zrozumieć o co chodzi. Jedynka była daleko, na azymucie najpierw zielone, a potem niebieskie z kilkoma rowami i faktycznie drogi, którymi można było obiec cały ten bałagan. Obieg dość daleki, ale skoro wszyscy lecą drogami, to przecież nie zostanę jak ta sierota w lesie z tym swoim azymutem. Też zrobiłam w tył zwrot, ponownie przelazłam przez rów i pognałam drogą. W międzyczasie ustalałam z biegnącymi obok osobami, czy rzeczywiście lecą na ten sam punkt, bo głupio byłoby trafić na jakiś inny. Ula to nawet dwójkę miała taką samą, a dalej to już mi brakło tchu do rozmów, więc nie dopytywałam. Z drogi skręciliśmy w leśną ścieżkę i zrobiło się trudniej - ścieżka była coraz bardziej błotnista, wyboista, chwilami roślinność usiłowała złapać za nogi, a tu jeszcze trzeba było pilnować światełek przed sobą, żeby nie oddaliły się za bardzo. Tak biegliśmy i biegliśmy i już się wydawało, że do końca świata będziemy tak biec, ale wreszcie część osób zaczęła wchodzić w las, ale część pobiegła dalej. No to stanęłam przed dylematem - co robić? Za kim podążać? No bo przecież nie wiedziałam tak dokładnie , w którym miejscu ścieżki się znajduję. Postanowiłam jednak wejść w las i posuwać się równolegle do ścieżki. Wkrótce natrafiłam na punkt, ale niestety, nie mój. To był ewidentnie męski punkt, a ja szukałam żeńskiego. Ruszyłam dalej. Zanim dotarłam do swojego, uratowałam mnóstwo ludzkich istnień machając im ręką w kierunku swoich pleców, za którymi został poszukiwany przez nich punkt. Te poszukiwania były o tyle utrudnione, że w lesie nie było lampionów, a jedynie słupki, które co prawda świeciły z daleka, ale też były trochę poukrywane, a to za drzewem, a to za krzaczkiem, a to w dole i spokojnie można było przejść obok nie zauważając tego świecenia.
W końcu dotarłam na mój pierwszy punkt, tylko jak go podbić skoro między mną, a punktem rozciągało się mokradło? Kiedy tak dumałam, koło mnie ze świstem przeleciał jakiś młodzian, nawet nie patrząc co ma pod nogami i to natchnęło mnie wreszcie do działania. Przelazłam na wprost do punktu, również nie zwracając uwagi na podłoże. Nooo, sucho w butach już nie miałam, ale za to poczułam się jak rasowy zawodnik, co to mu nic nie straszne i na takie drobiazgi jak jakieś tam bagienko, to nawet nie patrzy. I tak ładnie ubłocona od dołu byłam, widać było, że się staram:-)
Ruszyłam na dwójkę, azymutem, ale też patrząc gdzie kierują się inne lampki (bo nocą nie widać ludzi, tylko światełka). W sumie to nie było trudno, bo idąc mniej więcej w słusznym kierunku, tak czy siak trafiało się na rów i potem wystarczyło tylko znaleźć skrzyżowanie z drugim. Udało się i znowu poratowałam kilka osób wskazując kierunek.
Na trójkę przez krzaczory, ale niewielką górkę znalazłam bez problemu. Światełka pokazywały mi się tylko z daleka, ale świadomość, że przecież las jest pełen ludzi i tak dodawała mi otuchy.
Czwórka była tożsama z jedynką, ale ponieważ nadchodziłam z innej strony, więc dla mnie to było jak bym szła na nowy, nieznany punkt. Ponieważ był to punk wielokrotny, więc zewsząd nadchodzili ludzie, co ułatwiło mi trafienie, chociaż i tak zaczęłam brodzić w wodzie ciut za wcześnie.
Na piątkę ruszyłam w towarzystwie jakiejś dziewczyny, z którą razem podbijałyśmy czwórkę. Nie wiem kto to był, bo ciemno, a przy tym ludzie z całej Polski, to połowy nie znam, ale było miło. To znaczy było milo aż do rowu, który dla mnie okazał się nie do przeskoczenia z uwagi na nogę (co prawda świeżo po rehabilitacji, ale tym bardziej wartościowa). Nie namyślając się wiele wlazłam do rowu, który okazał się ciut głębszy niż przypuszczałam i tym sposobem byłam już mokra do kolan. I tak nie marudziłam, bo przecież mogłam się poślizgnąć i cała wpaść do wody. Koleżanka, która do tej pory uchowała się w miarę sucha poszła za moim przykładem, chociaż na upartego mogła obejść, bo rów gdzieś tam się kończył i z prawej i z lewej. Na końcówce, już za drogą trochę nas zniosło w lewo (tak, tak - nie w prawo, a w lewo!) i zaczęłyśmy szukać na sąsiedniej górce. W końcu uznałyśmy, że już za bardzo oddalamy się od ścieżki, przy której miała być górka, więc zawróciłyśmy i po chwili udało się namierzyć tę właściwą.
Do szóstki był długi przebieg. Długi przebieg, trochę zieloności i kilka cieków wodnych. Mnie obchodziło tylko jedno - nie zejść z azymutu! Trzymałam się go więc tak kurczowo, że poszłam  praktycznie po kresce i wyszłam idealnie na punkt. Za to po drodze... Zero obchodzenia przeszkód terenowych, no bo azymut. Tym sposobem zaliczyłam wszystkie najgorsze krzaki, wszystkie zwalone drzewa, wszystkie wody i co tylko tam było po drodze. Nie wiem czy koleżanka, z którą zdobywałam piątkę szła na to samo co ja, bo po podbiciu punktu zniknęła mi z oczu. Tak więc cały odcinek między punktami pokonałam samiuteńka.
Siódemka miała być  na zboczu, za drogą, taki samotny kamień. Trafiłam bez większych problemów. Podobnie ósemka na karpie weszła gładko. Oba punkty były nieprzyzwoicie suche, za to krzaczory w normie, czyli do wyboru, do koloru. Dziewiątka stała już na terenie podmokłym, a ponieważ już zaczynałam podsychać, to czym prędzej znowu nabrałam wody.
Po dziewiątce zaczęły się problemy. Wydawało mi się, że skoro dziesiątka jest punktem potrójnym i idę na niego trzeci raz, to wejdę jak w masło, a tymczasem... Od dziewiątki do drogi doszłam jeszcze jako tako, ale potem to już mnie tak z nagła zniosło w prawo. Chyba chciało nadrobić te chwile kiedy szłam prosto lub wręcz ściągało mnie w lewo. Równowaga w przyrodzie musi być. Doszłam do drugiej drogi i nic mi to nie dało do myślenia. Faktem jest też to, że nocą odróżnienie rozmokłej drogi od reszty terenu nie zawsze było możliwe po ciemku i nawet mogłam nie zauważyć, że to droga. Bo przecież gdybym zorientowała się gdzie jestem, to wystarczyło pójść na północ i po sprawie. Tymczasem ja ruszyłam na wschód. Gdzieś tam w oddali migały mi światełka i zaczęłam kierować się na nie. Jak są ludzie to i punkt będzie - założyłam. Niestety, ludzie szybko zniknęli mi z pola widzenia, a punktu też ani śladu. Dla urozmaicenia trochę zmieniłam kierunek i nawet zaczęłam przybliżać się do dziesiątki, ale wtedy nie miałam o tym pojęcia. Powoli zaczynałam zdawać sobie sprawę, że jestem w czarnej d.... Znowu trafiłam na mocno podmokły obszar i choć to dawało nadzieję na dziesiątkę stojącą w bajorze, to jednak niczego nie ułatwiało. Kiedy więc jakieś dwa światełka zaczęły przybliżać się do mnie, szybko ruszyłam im naprzeciw, żeby nie zdążyły uciec. Koleżanki z młodszej kategorii poratowały mnie, chociaż inna skala mapy nie ułatwiała porozumienia i choć ostatecznie nie doszłyśmy do lokalizacji całkowitej, to przynajmniej wiedziałam w którym kierunku ruszyć. Wiecie jak to jest, kiedy pytany się spieszy, a pytający z jednej strony jest zdesperowany, a z drugiej kołaczą się w nim resztki przyzwoitości i nie chce zatrzymywać za długo pytanych. Mimo oszacowania miejsca pobytu "na oko" pomoc okazała się zbawienna i do dziesiątki trafiłam. Po drodze zaliczyłam oczywiście wszystko co było najgłębsze i jak najbardziej wypełnione wodą. W końcu i tak nie robiło mi to różnicy, a pozwalało utrzymać kierunek.
 
Wędrówka z PK 9 do PK 10.
 
Jedenastka miała być u podnóża zbocza, na karpie i wydawała się łatwa. Chyba nawet widziałam przy niej światełka, ale ponieważ kompas nakazywał mi iść trochę bardziej w prawo, to uwierzyłam kompasowi.  Kiedy zbocze za bardzo przybliżyło się do ścieżki, wiedziałam, że muszę odbić na zachód. Gdzieś wtedy spotkałam Andrzeja, ale szedł na moją dwunastkę, więc nie warto było się go trzymać. Jedenastka po chwili wyłoniła mi się z mroku.
Do dwunastki trzeba było wspiąć się na górę i zasapałam się jak mała lokomotywa, ale punkt stojący tak trochę na niczym (w nocy słabo widać, że jasna zieleń przechodzi w żółć) znalazłam od pierwszego kopa.
Została jeszcze trzynastka, na którą podążało sporo osób, a poza tym i tak była łatwa, bo wystarczyło dotrzeć do linii energetycznej i szukać przy niej.
Meta była tuż za trzynastką, dobieg był krótki ale zdradliwy, bo pełen rozdeptanego błocka i trzeba było uważać, żeby się nie poślizgnąć. Starałam się wbiec na metę dynamicznie i z uśmiechem na ustach spodziewając się tam Tomka z kamerka, a tymczasem nikt na mnie nie czekał. Buuu:-( No dobra, może przybiegł tuż przede mną i poszedł do samochodu po kurtkę?  Niestety, przy samochodzie go nie było, a klucz od samochodu najwyraźniej wciąż biegał po lesie. Porozciągałam się, tęsknie popatrzyłam na ciepłe ubrania leżące na siedzeniu i wróciłam na linię mety. Zmarzłam, pobiegałam dla rozgrzewki, wypiłam wodę, a Tomka ani śladu. Pomału zaczynałam oczami wyobraźni widzieć jego zwłoki rozwłóczone po lesie przez dzikie zwierzęta lub też pęczniejące w dole pełnym wody (muszę zmienić lektury) i zastanawiałam się kiedy wreszcie ruszy akcja ratunkowa. Dopóki na metę docierali kolejni zawodnicy, jeszcze miałam nadzieję, ale gdyby przestali, to planowałam wszcząć alarm. No bo przecież nie może być tak, że na Mistrzostwach Polski coś znika zawodnika w lesie. Na szczęście zanim pomysł przekułam w czyn, Tomek wrócił. Zły był jak osa, bo najwyraźniej nieźle musiał się pogubić. Cóż, niektórzy uczestnicy komentowali, że to były najtrudniejsze mistrzostwa w jakich do tej pory brali udział. Fakt - łatwo nie było, ale dla mnie były to najfajniejsze mistrzostwa, w jakich brałam udział. Może dlatego, że pierwsze w moim życiu:-))) I dlatego, że udało mi się wyprzedzić jedną osobę i tym sposobem zdobyłam srebrny medal w swojej kategorii? :-))))
 
Niby nie wygląda to źle, ale co przeżyłam, to moje:-)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz