piątek, 28 lutego 2025

Bocianowskie Bagno

W niedzielę OK!Sport zorganizowało trening w ramach Zimowych Zawodów Kontrolnych. Najbardziej przyciągająca była nazwa mapy: Bocianowskie Bagno. Pojechaliśmy więc zobaczyć, czy to bagno nas wciągnie, czy zostaniemy obojętni.
Ja wybrałam sobie zwykłą mapę, a Tomek jakąś zwydziwianą i przez to miał start masowy, za którym nie przepada. Ja tam mogłam startować kiedy chciałam. Tyle tylko, że do startu z bazy trzeba było dojść aż 800 metrów. Na przełaj byłoby dużo krócej, ale pewnie musieliśmy ominąć miejsca z punktami. I tak na jeden wlazłam szukając odosobnionych krzaczków:-) W drodze na start zorientowałam się, że zapomniałam zmienić zegarka wyjściowego na sportowy i nici z zapisu biegu:-( Na szczęście Tomek miał telefon i dał mi, żeby chociaż ślad gps był, ale to już nie to samo. To nie wezmę pasa, to zegarka - kiedyś chyba głowę w domu zostawię.

W drodze na start.

Zanim doszliśmy na start, to jeszcze spotkaliśmy po drodze metę i zrobiliśmy sobie fotkę, bo to nie wiadomo, czy potem byłaby okazja.

Metę zaliczamy przed startem:-)

Ja startuję, Tomek czeka.

Do jedynki ruszyłam drogą, a potem musiałam wstrzelić się w niezbyt wyraźną na mapie ścieżkę i trochę bałam się, czy jej nie przeoczę (bo to moja specjalność), ale udało się, skręciłam tam, gdzie trzeba i nawet lampion znalazłam bez problemu.
Do dwójki niby prowadziły jakieś ścieżki i mikrościeżki, które znikąd się pojawiały, potem zanikały i w sumie tak niepewnie to wyglądało, Oczywiście można było wszystko obiec drogą, ale aż tak naokoło to mi się nie chciało. Zaryzykowałam i ruszyłam jedną ze ścieżek. Oczywiście po jakimś czasie  gdzieś mi się zgubiła, przez chwilę szłam tak na rympał, potem znowu coś się pojawiło, ale wiedziałam, że docelowo i tak wyjdę gdzieś na poprzecznej drodze. Kluczowe okazało się to "gdzieś". Bo jak tu się dobrze namierzyć, kiedy droga długa, a nie wiadomo w który jest się miejscu? Tak na ogląd terenu umiejscowiłam się nieco i ruszyłam szukać punktu. Miał być w dołku, blisko drogi, na wysokości bagienka. Faktycznie przede mną było takie miejsce, były dołki, tylko lampionu nie znalazłam. Wróciłam na drogę i poszłam kawałek na północny zachód, że może stoi gdzieś dalej, ale tam teren już mniej pasował do mapy. Wróciłam skąd przyszłam planując szukać w nieco szerszej perspektywie i wiecie co? Okazało się, że ja już byłam niemal na punkcie i gdyby lampion nie był przysłonięty roślinnością, to po rozejrzeniu się, na pewno bym go zauważyła. Ale swoją drogą, to i tak wydaje mi się, że stał nie w tym dołku, co zaznaczono na mapie. Ale w granicach błędu, na który w sumie zawsze bierze się poprawkę.

PK 2

Trójka i czwórka weszły gładko, ale żeby nie było nudno, to na piątkę odeszłam w przeciwnym kierunku niż powinnam. A tak mi się jakoś północ z południem na kompasie poprzestawiały. Zorientowałam się, kiedy po krótkiej chwili pojawiła się przede mną ścieżka, której stanowczo nie powinno tam być. Normalnie aż mi się przed samą sobą zrobiło głupio, bo takie błędy robić po tylu latach biegania...

A na piątkę to sobie pójdę w przeciwnym kierunku:-)

Po tej kompasowej wpadce to już się bardzo pilnowałam, więc i efekty były lepsze. Między siódemką a ósemką musieliśmy przebiec przez rezerwat, ale przebiec wyznakowaną trasą. Na mapie narysowane było schematyczne obejście, które w rzeczywistości okazało się dużo dłuższe. Biegłam, biegłam i końca nie było widać. To znaczy - było widać, bo obiegaliśmy spore bagno i ono miało koniec, ale to była tak odległa perspektywa, że jednak nie było widać:-)

Obiegamy bagienko w rezerwacie.

Z ósemki na dziewiątkę najprościej było lecieć azymutem, czyli troszkę przez rezerwat. Obejście nie było wyznaczone, ale jako praworządna obywatelka postanowiłam obejść granicę rezerwatu we własnym zakresie i tak też zrobiłam. W sumie to była nawet wygodniejsza wersja, bo po ścieżkach i bez przedzierania się przez niebieskie. 

Praworządny przebieg.

Dziesiątka z jedenastką stały daleeeko, ale za to przy drodze, a część trasy przebyłam z Jacentym, więc było miło i czas się nie dłużył. Ponieważ byliśmy na różnych trasach, w pobliżu punktów rozdzieliliśmy się i każde ruszyło w swoim kierunku. Ja tam co swoje w miarę szybko znalazłam, choć dziesiątka była ukryta i nie zauważyłam jej od razu. W efekcie poszłam kawałek za punkt i dopiero na nawrocie zauważyłam lampion. Jacenty spotkany ponownie, też marudził, że nie wycelował w punkt.
Do dwunastki powrót tą samą drogą, równie daleko, a na końcu okazało się,  że nigdzie nie widać lampionu. Pokręciłam się trochę po okolicy, bo może mnie zniosło, może schowany, może ciemna masa ze mnie. A okazało się, że lampion po prostu źle stał. Na szczęście pojawiła sie grupa zawodników i dopytałam, gdzie szukać.

Wypustek w lewo to nie to samo co wypustek w prawo! :-)

Trzynastka nie dość, że była banalnie łatwa, to jeszcze wszyscy do niej biegli. Poza tym to był ten punkt, który zwiedziłam przed startem, więc od razu wiedziałam, gdzie jest. Dobiegając zauważyłam Tomka, który już odbiegał, ale nie wołałam za nim, bo tak był skupiony na biegu, że strach było rozpraszać. Myślałam, że spotkamy się na mecie, ale kiedy dobiegłam już nie było po nim śladu. Za to była Ula, która cyknęła mi fotkę metową. No dobra, ustawianą, ale zawsze lepsze to niż nic.

Meta.

Z mety trzeba było jeszcze wrócić do bazy zawodów, a ponieważ organizatorzy zdjęli już oznaczenia dojścia, nie bardzo wiedziałam, gdzie iść. Widząc w oddali jakiegoś człowieka ruszyłam za nim, choć wcale nie byłam pewna, czy to "nasz". A dodatkowo po drodze zorientowałam się, że mój czip został u Uli, bo dałam jej do potrzymania. Nie wracałam, zakładając, że Ula i tak musi przyjść do bazy. A w bazie odbywał się festiwal ciast, jak to u OK!Sport. Co prawda załapałam się na końcówkę, ale było pysznie. Za zrobione siedem kilometrów należało mi się. Zwłaszcza, że bez zegarka nie wiedziałam ile kalorii spaliłam, więc mogłam fantazjować, że dużo.

Cały przebieg.
 

wtorek, 25 lutego 2025

Leśny Mózg tuż za progiem.

Znowu doczekaliśmy się zawodów blisko domu, bo w Rembertowie. Dla mnie było to szczególnie korzystne, bo po południu miałam spotkanie towarzyskie, więc sobotni czas był na wagę złota.
Samo miejsce startu kojarzyłam, pamiętałam, że były tam już zawody - i chodzone, i biegane, ale jakoś nie miałam żadnych wspomnień związanych z terenem. Totalna pustka. 
Kiedy przyjechaliśmy, organizator był jeszcze w lesie - dosłownie i w przenośni, a ja przytupywałam, żeby szybko zacząć i szybko skończyć.
 
Przed startem.

W końcu organizator się znalazł i można było pobrać mapy. Mapa jak mapa - 4 km i 14 PK. Taki standardzik, więc spoko i luz. Ruszyliśmy szukać startu, bo był trochę oddalony od bazy zawodów, ale trafiliśmy. Czyli początek już niezły:-)

Tanecznym krokiem ruszam na trasę.

Pierwszy punkt zdobyłam zgodnie z założeniami - wariantem azymutowo-drogowym. Ucieszyłam się, bo najgorzej to zaciąć się na początku - od razu motywacja spada.
Z jedynki ruszyłam na azymut i nawet przez chwilę się go trzymałam i nie wiem co mi odbiło, ale odbiło w lewo. Mi, w lewo?! Przecież zawsze znosi mnie na prawo. Minęłam poprzeczną drogę zadowolona, że wszystko się zgadza, ale kiedy natrafiłam na równoległą do kierunku mojego biegu, to już się z lekka zdziwiłam. Po długim namyśle wreszcie skojarzyłam, która to może być i lekko nagięłam na południe. Ponieważ i tak nie wiedziałam na którym odcinku drogi się znalazłam, moje szanse znalezienia lampionu były dość marne. Ale od czego jest konkurencja? Wystarczyło rozejrzeć się, w których krzakach ktoś się kotłuje i sprawdzić co tam jest. Stara, niezawodna metoda.
 
Dwójka mnie przechytrzyła.

Między dwójką, a trójką rozciągało się bagienko. W sumie można je było obejść od północy, ale ponieważ wyglądało na dość suche, postanowiłam ciąć przez środek. No dobra, może nie centralnie przez środek, a tylko tak boczkiem. Udało się - przeszłam suchą stopą. Przy omijaniu różnych pułapek trochę straciłam wyczucie odległości i punktu zaczęłam szukać ciut za wcześnie. Ponownie w sukurs przyszli mi inni zawodnicy biegnący we właściwą stronę.

Trójka  dla niecierpliwych.
 
Czwórka i piątka poszły już bez problemów nawigacyjnych, natomiast roślinność trochę dała mi do wiwatu. Co chwilę natrafiałam na jakieś chaszcze próbujące wydrapać mi oczy, a przecież na popołudniowe spotkanie powinnam wyglądać kwitnąco, a nie ociekając krwią. W tej sytuacji do szóstki to już postanowiłam biec drogami, co w sumie pewnie było nawet szybsze. A na pewno łatwiejsze. Do siódemki nie dało się inaczej niż na azymut, ale potem znowu wróciłam na ścieżki i zaliczyłam tak ósemkę i dziewiątkę. Z dziewiątki na dziesiątkę szło się fajnie pomiędzy rzędami dołków, więc nawet nie było szansy, żeby przypadkiem odbić gdzieś w bok. W sumie już do samej mety obyło się bez problemów, szczególnie że na końcówce trasy zawsze biegnie dużo ludzi i w sumie nawet na mapę nie trzeba patrzyć:-) 
Meta była złośliwie ulokowana na górce, a kto na koniec ma siłę wbiegać tak wysoko? Ponieważ na końcówce ścigałam się z kolegą Sylwkiem, więc honor nie pozwolił mi odpuścić i tej nieszczęsnej górki. Niestety - wyścig przegrałam . I ten na górkę i ten dotyczący całej trasy. Muszę następnym razem się odkuć.
 
Moja traska.

piątek, 21 lutego 2025

GPM Tour Mostówka, czyli wrzosowisko zimą.

Dzień po FalInO przenieśliśmy się w znacznie ciekawsze tereny, bo na wrzosowiska w Mostówce. W sierpniu jest tam przepięknie i aż byłam ciekawa, jak to będzie wyglądać zimą.
Trochę obawiałam się punktów na wrzosowisku, czyli na niczym, a jak zobaczyłam mapę, to bałam się jeszcze bardziej. Żegnaj nadziejo na dobry wynik - pomyślałam i wystartowałam.
 
Start.

Trochę pocieszające było to, że spadł śnieg i już od startu widać było wyraźne inostrady, czyli wydeptane ścieżki. Z jednej strony są bardzo pomocne, ale z drugiej potrafią zwieść na manowce i doprowadzić do punktu z innej trasy. Trzeba być czujnym i nie zaniedbywać kompasu.
 
Inostrada zapowiadała się dobrze.

Do pierwszego punktu inostrada we współpracy z kompasem doprowadziły mnie idealnie, ale do dwójki już nie poszło tak dobrze. W lesie nie było dobrze widać śladów, więc kierowałam się tylko kompasem i jak zwykle ściągnęło mnie nieco na prawo, aż wyszłam na ścieżkę. Miało to i tę dobrą stronę, że łatwo się zlokalizowałam i szybko znalazłam punkt.
Do trójki przez kawał wrzosowiska. Inostrady pojawiały się i znikały, ale szłam swoje. Na samej końcówce zniosło mnie (o dziwo!) w lewo, ale kiedy zobaczyłam przed sobą słup linii wysokiego napięcia, wiedziałam, że muszę odbić bardziej w prawo. Zadziałało. Czwórkę wzięłam wariantem ścieżkowym, więc poszło łatwo. Z kilkoma następnymi punktami też nie było problemów, choć trochę obawiałam się dużej ilości ścieżek, co to mnie zawsze mylą, bo mam problem z ich liczeniem, więc nie liczyłam i w ogóle udawałam, że ich tam nie ma - jestem tylko ja i mój kompas.
Problem pojawił się przy dziewiątce. Szłam sobie prawie azymutem i tak jakoś mi się wydawało, że strasznie długo to trwa i punkt powinien być tuż, tuż. Może dlatego, że szłam, a nie biegłam? Doszłam do poprzecznej drogi i z tego tuż, tuż byłam pewna, że jestem już przy kolejnej - tej ze skarpą, czyli, że przeszłam swój punkt.  No to zawróciłam grzbietem, ścieżką, choć mapa twierdziła, że lampion powinien być nieco na południe od ścieżki. Ale co mi tam mapa będzie mówiła jak mam żyć! Uszłam spory kawał kiedy spotkałam Jacentego (jak mnie pamięć nie myli), który uświadomił mnie, że punkt to jeszcze kawałek dalej. Po chwili dołączył do nas kolejny poszukiwacz zaginionych lampionów i wspólnym wysiłkiem, wespół w zespół znaleźliśmy co trzeba. Ale strasznie głupio mi było, że tak się machnęłam z tymi drogami.

Dziewiątka stawiała opór.

Dziesiątkę i jedenastkę ogarnęłam, choć przed dziesiątką miałam małe wahnięcie. Na szczęście w pobliżu było tak dużo innych zawodników, że wystarczyło lecieć za nimi. Za to z dwunastką to się z lekka rozminęłam. Tradycyjnie zniosło mnie w prawo, a że na wrzosowisku trudno zlokalizować się wzrokiem, bo wszystko jest takie samo, więc pojawił się problemik. Inostrady nie spełniały swojej roli, bo teren był dość zadeptany przez spacerowiczów, wiec ślady nie były wyznacznikiem. W końcu ogarnęłam, że muszę szukać bliżej wydmy i bardziej na wschód. Ale muszę przyznać, że choć długo nie błądziłam, to już mnie nicość ogarniała. Ale to chyba ze zmęczenia.

No i gdzie ta dwunastka?

Ostatnie dwa punkty już bez wtopy, szczególnie że z każdej strony ktoś nadbiegał, bo zbliżaliśmy się do mety. No, tylko mety nie znalazłam od razu, bo zmyliły mnie zaparkowane samochody i myślałam, że to tam jest asfalt z lampionem metowym. Nie byłam jedyna, która się na to nabrała, na szczęście organizator pokazywał którędy do mety właściwej:-)
Tomek spodziewał się, że nadbiegnę azymutem i czekał między ostatnim punktem a metą, a ja mu taki numer wycięłam. I przez to nie mam fotki na mecie. Ale mamy wspólną:

I po zawodach.

No to tak - wynik taki sobie (trzeci od końca), ale przeżycia  jak najbardziej pozytywne. Mostówka zimą też się sprawdza, więc polecam.

Mój przebieg.
 

wtorek, 18 lutego 2025

FalInO, czyli jeden wielki chaos.

Na FalInO Jasiu znowu naobiecywał nowe tereny, a ja się tylko martwiłam, czy będzie punkt w lasku przed szkołą:-) Raz dwa załatwiliśmy formalności, pobraliśmy mapy i niecierpliwie czekaliśmy na odpipanie naszego startu.
 
Czekamy na piątą minutę.
 
Jest! Jest punkt w lasku - ucieszyłam się na widok mapy i ruszyłam za Tomkiem do bramki wyjściowej ze szkoły. Tak byłam podekscytowana punktem w lasku, że nie dość, że pobiegłam do niego głupio, to i zupełnie niepotrzebnie. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
 
Nie wstrzeliłam się w ścieżkę. Chyba z emocji.

Po jedynce w naturalny sposób narzucały się PK 9 i PK 11 i tak pobiegłam. Przed dziewiątką spotkałam Tomka, który z punktu wybiegł w złą stronę i właśnie wracał, więc razem pobiegliśmy dalej.
 
PK 9 zaliczony.
 
Na jedenastce nie było perforatora, więc całą grupą robiliśmy sobie zdjęcia dokumentujące pobyt na punkcie, czyli fajnie się bawiliśmy nie zwracając uwagi na upływający czas.
 
Tu byliśmy!
 
Z jedenastki pobiegłam na piątkę, a potem na dziesiątkę. To znaczy wydawało mi się, że biegnę na dziesiątkę, ale oczywiście pomyliłam ścieżki i biegłam... nigdzie. Wcale nie od razu ogarnęłam co jest grane i aż musiałam wrócić na piątkę i ustawić azymut, żeby zorientować się, co odwaliłam.
 
Pomyliłam prawą ścieżkę z lewą.
 
Po dziesiątce wreszcie policzyłam sobie, które punkty powinnam wziąć i wtedy wyszło mi, że mój brak planu na starcie nie był najlepszym sposobem osiągnięcia sukcesu. Wciąż mi wychodziło, że wezmę za dużo (powinnam dziesięć), a jak coś pominę, to się po prostu zmarnuje. Tak źle i tak niedobrze. Porzuciłam więc te rozmyślania i pobiegłam wziąć siedemnastkę i szesnastkę.
Po szesnastce znowu zaczęłam kombinować i przeliczać. Wyszło mi, że trzynaście, czternaście i piętnaście mogę odpuścić, a na powrocie wziąć dziewięć, jedenaście i siedem. Ubiegłam kawałek i uświadomiłam sobie, że przecież dziewięć i jedenaście już brałam. Z nieznanych mi powodów byłam pewna, że wzięłam też cztery i dwanaście, więc wychodziło, że muszę wrócić po czternaście, trzynaście i piętnaście. W głowie miałam już totalny chaos, nie pamiętałam co brałam, co nie, a jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić to na karcie startowej. Tam tylko liczyłam ilość podziurkowanych kratek, co zresztą z powodu braku perforatora na jedenastce nijak mi się nie zgadzało.
Wzięłam więc metodą naokoło czternastkę i trzynastkę, potem piętnastkę i znowu policzyłam podziurkowane kratki. Wyszło mi 9, bo jedenastki oczywiście nie mogłam tą metodą wliczyć. 
 
 
Po co na skróty, jak można naokoło?
 
Zamiast po piętnastce wziąć czwórkę lub dwunastkę postawiłam na siódemkę przy kościele. Można i tak, zwłaszcza, że gdzieś tam mi się zakodowało, że tę czwórkę i dwunastkę to już brałam. W efekcie od piętnastki miałam długi bezproduktywny przelot, a na końcówce musiałam biegać po schodach. Jak to mówią - kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.
Po całym tym chaosie na trasie Jasiu uhonorował mnie jeszcze chaosem w wynikach, wpisują mnie do innej kategorii. Co prawda dawało mi to wysoką lokatę, ale po pierwsze niezasłużenie, a po drugie punkty zbieram w innej kategorii.  Jak się da, to ja bym jednak chciała wrócić na moje skromne CK.
 
Cała mapa i i mój abstrakcyjny występ.
 

piątek, 7 lutego 2025

GPM Tour - runda 2 , nie taka straszna jak ją malują na mapie.

W niedzielę po sobotnim FalInO pojechaliśmy do Kącka na GPM Tour. Moja średnia trasa miała być taka dłuższa, bo 5 km, ale spoko. I nie szkodzi, że w nocy po sobocie nie mogłam spać, bo wszystko mnie bolało i co chwilę łapały mnie skurcze. Przecież jak nie dobiegnę, to doczłapię.
 
 Przed startem.
 
Mapa okazała się być bardzo niebieska, z wydmą przez środek i oczywiście punkty głównie na wydmie. Wyglądało, że będziemy głównie biegać na azymut, często przez niebieskie, które albo trzeba będzie omijać, albo może nie. W każdym razie czułam jakiś taki podskórny niepokój.
 
Wystartowałam.

Start z rogu polany, za chwilę strumyk (na szczęście do przeskoczenia), potem wydma i powinien być punkt. Pewnie gdyby mnie nie zniosło w prawo, to i byłby, ale zniosło, więc chała:-( Zniosło aż za drugą ścieżkę, czego się nie spodziewałam i byłam pewna, że to ta bardziej na wschód. Ponieważ jakoś nie mogłam wymyślić co dalej, zaczęłam rozglądać się za innymi zawodnikami, w nadziei, że mnie doprowadzą. Mało chwalebny sposób, ale czasem jedyny. I tak zdobyłam pierwszy punkt.
 
PK 1 z odchyłką.
 
Dwójka miała stać za sporym niebieskim. Ponieważ wyczaiłam tam na mapie ścieżkę, postanowiłam się jakoś w nią wbić. Nawet mi się udało, a mokre okazało się być całkiem suche. Potem jeszcze ze skrzyżowania na wydmę, znaleźć kopczyk i gotowe. Tym razem bez problemów. A na punkcie był już Tomek i uwieczniał.
 
PK 2 mapowo.
 
 PK 2 fotograficznie.

Trójka, czwórka i piątka poszły dobrze, bo bardzo pilnowałam azymutu, więc tak nawet trochę leciałam po kresce.  Przy piątce znowu spotkałam Tomka, więc mam kolejną pamiątkę.
 
 PK 5
 
Z piątki do szóstki było daleko, zbyt daleko na azymut, a ponieważ pobliskie ścieżki zachęcały, żeby z nich skorzystać, no to czemu nie?
Siódemka, ósemka i dziewiątka były na tej samej wydmie co dwójka i trójka, więc teren był już oswojony. Z dziewiątki na dziesiątkę przez suche mokradła, ale do tej pory to już ludzie wydeptali ścieżkę i szło się całkiem fajnie.
Między jedenastką a dwunastką na mapie widniały dwa strumyki i trochę się bałam jak to będzie wyglądać w terenie, zwłaszcza że obok miał być staw. Pierwszy strumyk był praktycznie suchy, a drugi miał zrobione porządne przejście, a do tego tambylec kierował mnie paszczowo jak i gdzie mam iść. Widocznie nasi już tu byli i przyobserwował co jest grane:-) Tak się tym wzruszyłam, że z wrażenia aż minęłam dwunastkę nie zauważając jej i doszłam do trzynastki. Dobrze, że mam odruch sprawdzania kodów, bo byłaby nkl-ka. Musiałam wrócić po dwunastkę i dopiero potem brać trzynastkę. 
 
Było tak blisko...
 
Przy pierwszym podejściu do trzynastki spotkałam Becię i potem koniecznie chciałam ją dogonić. Sprężałam się ile mogłam i dopadłam ją na ostatniej prostej przed metą. Tak dla sportu wyprzedziłam i padłam na mecie. A potem okazało się, że byłyśmy na różnych trasach...
 
Meta.

Nie powiem - trochę męcząca runda, ale ile kalorii spaliłam! Aż kebaba zjadłam dla równowagi. Co prawda resztę dnia miałam z głowy, bo padłam jak mucha, ale warto było.


Cały przebieg.

środa, 5 lutego 2025

FalInO, ale jakoś inaczej.

Kolejny weekend i kolejne wyzwania. W sobotę FalInO, więc takie może mniejsze wyzwanie, ale dla mnie ważne, bo punkty do klasyfikacji generalnej. Przyjechaliśmy dość wcześnie, żeby nie tracić dnia, ale nie na tyle wcześnie, żeby nie zastać organizatora. A tymczasem... Zawodnicy czekali, Jasia ani widu, ani słychu.
 
Zawodnicy czekają.

Nikt nie zakładał, że zgubił się podczas wieszania lampionów, bo to fizycznie niemożliwe, nawet gdyby szedł z zamkniętymi oczami, więc co się stało? Ano, nie mógł w szkole znaleźć sprzętu startowego, bo został przeniesiony w inne miejsce. W końcu jednak wszystko udało się ogarnąć i wystartowaliśmy.

Jeszcze tylko włączyć zegarek i można lecieć.

Tym razem mapa miała być ciut inna, bo w skali 1:7500, ale spoko. Jednak po rzuceniu na nią okiem coś mi się nie podobało. Jeszcze nie wiedziałam co, ale już czułam wewnętrzny niepokój. Tomek tak mnie poganiał, że nawet nie miałam kiedy uzewnętrznić tego niepokoju, tylko razem pobiegliśmy na punkty przy kościele.

PK 4 na plebanii.

Po kolejnym punkcie Tomek pobiegł już dalej, a ja dopiero teraz miałam czas, żeby ustalić sobie marszrutę. Przeliczyłam punkty i wyszło mi, że będę musiała wziąć przynajmniej jeden punkt zza autostrady. Wstrząsnęło to mną, bo wciąż nie wiedziałam jak przedrzeć się na jej drugą stronę, a po pierwszej rundzie Tomek opowiadał mi coś o skakaniu przez ogrodzenie. Wizja przedzierania się na dziko średnio mi odpowiadała. Na początek postanowiłam pobiec do lasku tuż za szkołą i wziąć PK 2, 3 i 6. Siódemkę i lasek przed szkołą postanowiłam zostawić sobie na powrót. Najśmieszniejsze jest to, że od razu zauważyłam brak na mapie lasku przed szkołą, ale uparcie powtarzałam sobie, że punkty w nim stojące wezmę na koniec. Tak się właśnie biega na autopilocie.
Po szóstce wzięłam jeszcze ósemkę i nadszedł czas na stronę za autostradą. Miałam farta, bo przede mną biegł tam jakiś zawodnik, więc pędziłam za nim, żeby zobaczyć jak się tam dostać. No i okazało się, że to łatwe, przez płoty nie ma potrzeby przełazić i jedyne co mnie pokonało, to bieg pod górę, bo przejście wiodło nad autostradą. Wzięłam PK 9 i spokojnie wróciłam na "właściwą" stronę.
 
Nie było się czego bać.
 
Miałam już siedem punktów, więc było z górki. Szybko zgarnęłam trzynastkę i ruszyłam na miejską końcówkę. Z siódemki - przedostatniego punktu - ruszyłam już na pamięć w kierunku szkoły, gdzie do zebrania została jedynka. Zamiast pobiec najkrótszą droga, czyli wziąć szkołę od północy, ja oczywiście pobiegłam od południa, no bo lasek przed szkołą. A szlag by ten lasek! Niby człowiek wie, że go nie ma na mapie, a i tak leci tam jak ćma do światła.
 
I po co tak naokoło?

Ale w sumie to tak się ludziom nie robi - punkt zawsze był w lasku i zawsze powinien być! A nie tak, że nie ma.... Proszę mnie więcej nie robić w konia!
Jakoś szczególnie dużo punktów do klasyfikacji tym razem nie zdobyłam, muszę więc pilnować, żeby mi nie przepadła żadna runda. Niby złotych kalesonów na koniec nie dają, ale głupio zająć odległe miejsce.  Zakładam, że następnym razem pójdzie lepiej.

Mój przebieg.