poniedziałek, 4 lipca 2016

Grilloki!!! Hurrra!! Grilloki!!!!

Oczywistym jest, że na grillowy piątek wzięłam sobie urlop (a zapobiegawczo na poniedziałek także), bo jak już jechać, to nie bezproduktywnie, tylko z trinami po drodze. Zaliczyliśmy więc najpierw Tłuszcz, a już u celu Brok oraz dojazdówkę do bazy. Już na miejscu porozwieszaliśmy przywiezione bannery, pomogli w czynnościach organizacyjnych i wprowadzili się do pokoju prezesostwa (łubu dubu) w nadziei na lepsze potraktowanie przez nich współlokatorów, czyli łatwiejsze mapy.
Lepsze traktowanie mogliśmy odczuć już na pierwszym etapie, na który ruszyliśmy najszybciej, jak się dało. Patrzymy na mapę a tam.... kupa gówna proszę państwa! Przygody żuczków gnojarków nam zapodano! No, ale nic. Udaliśmy, że wszystko w porządku i poszliśmy. Samo dojście na start było prawie takie długie jak etap i prowadziło ruchliwą drogą przez Bug, hen, hen, daleko. Baliśmy się, że rozpędzone tiry zdmuchną nas do rzeki, ale jakoś się udało. Postanowiliśmy ze startu iść od razu na metę, minąć ją i zacząć od PK 2. Dwójka była na żuczku, charakterystyczna, łatwa do znalezienia. Potem musieliśmy się już zmierzyć z gnojową kulą. Tomek zaczął kombinować jak by tam dojść drogami, a ja, wciąż zakochana w swoim zielonym kompasie, namawiałam:
- Chodźmy na azymut! Dojdziemy do kropki i zobaczymy, co tam jest.
Jak to mówią: namawiał, namawiał i namówił - Tomek się zgodził i ruszyliśmy w wyznaczonym kierunku.  Tomek przodem, ja za nim. Trawska robiły się coraz wyższe, a w zasadzie nie trawska, tylko bardziej jakieś szuwary, czy coś. Nagle usłyszałam wielki plusk i Tomek zniknął. Rozejrzałam się dookoła - nie ma! W końcu gdzieś przy ziemi usłyszałam jego głos, ale powtarzać nie będę, bo nieparlamentarne. Kiedy w końcu wygrzebał się z mokradła siedziałam cicho jak trusia i nawet bałam się oddychać, bo zachodziło prawdopodobieństwo, że jak się napatoczę, to mnie zabije. I w dodatku będzie miał rację. Potulnie ruszyłam więc za nim drogą i z bólem muszę przyznać, że racja była po jego stronie i niepotrzebnie tak walczyłam o te azymuty. Na zielonej kropce polataliśmy trochę w różne strony, w końcu pełna strachu (bo nuż coś głupiego znowu palnę) oznajmiłam, że to może siódemka i ósemka będą. Ale nie upierałam się. Na szczęście to faktycznie była siódemka i ósemka. Trójkę znaleźliśmy bez większych problemów, ale co dopasować do kolejnej nóżki, nie bardzo wiedzieliśmy. Dodatkowo, gdzie się nie ruszyliśmy, drogę zastępowało nam rozlewisko. W akcie desperacji postanowiliśmy przejść po najstabilniej wyglądających kępach roślinności i w efekcie oboje byliśmy mokrzy po kolana. Za to łatwiej było przeszukiwać okolicę, bo nie musieliśmy patrzeć co mamy pod nogami - już nie robiło różnicy. W końcu wyszło nam, że jak nic - musi być dwunastka. Czwórka poddała się bez walki, a potem chodziliśmy, chodziliśmy i chodziliśmy w kółko.Ponieważ nigdzie na natrafiliśmy na drogi, czy chociaż porządne ścieżki, wyglądało, że musimy być gdzieś przy dziesiątce. Tylko jak znaleźć lampion jeśli dookoła woda i nawet terenu nie da się dokładnie sczesać? Gdzieś po drugiej stronie wielkiej wody widzieliśmy zawodnika z trasy TO i ani my nie mogliśmy się przedostać na jego stronę, ani on na naszą żeby zasięgnąć języka. W końcu, kiedy już myśleliśmy, że trzeba będzie odpuścić, natrafiliśmy na upragnioną dwukolorową kartkę. Okazało się, że dwa razy byliśmy dosłownie parę metrów od celu, tylko nadchodziliśmy od drugiej strony i nie doszliśmy tych paru kroków.
Po dziesiątce wychodziło nam, że z jednej kulki gnoju musimy przemieścić się bezpośrednio na drugą. Na kolejnej nóżce pasowała nam czternastka z przepustem, ale na przepuście nie było lampionu. W końcu postanowiliśmy zgarnąć najpierw piątkę, a potem wrócić na kulkę. Nadchodząc od drugiej strony upewniliśmy się, że mierzymy w dobry wycinek, bo znaleźliśmy trzynastkę, ale w miejscu czternastki nadal nie było lampionu. Za to spotkaliśmy Darka z Owieczką. Wbiliśmy bepeka i ruszyli dalej. Kolejne punkty były już banalnie proste i w zasadzie szkoda sobie strzępić języka (to znaczy klawiatury) na ich opisywanie. Na koniec czekała nas dojściówka w drugą stronę (czyli raczej zejściówka), która ciągnęła się jak guma u majtek (takich starego typu, co to teraz nie robią i niektórzy nie wiedzą, o co chodzi). I w sumie to ta zejściówka była najboleśniejsza z całego etapu. Na szczęście do kolejnych, nocnych etapów mieliśmy sporo czasu i mogliśmy spokojnie się zregenerować i wysuszyć.

C. D. N.

6 komentarzy:

  1. Z czternastką było tak, że tam były dwa przepusty, dość blisko siebie. Jeden (bliżej Bugu) bez punktu, ale obszukaliśmy go porządnie (nawet przeszedłem rurą z jednego końca na drugi, korzystając z tego że przepust był nieużywany tzn. żadna woda tam nie płynęła), a kawałek dalej drugi, gdzie płynęło już sporo wody i tam był punkt, choć nie pamiętam dokładnie z której strony wisiał.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z zachodniej strony wisial i wczoraj zostal zdjęty :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ale na mapie był jeden przepust a nic z zubożeniu nie było wredoty;-)
    T.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na mapie był przepust z wodą, a ten jeden gdzie nie było lampionu był suchy ;p

      Usuń
  4. woda była ... i pod rurą i ciurkała na drugą stronę;-)
    T.

    OdpowiedzUsuń