środa, 6 lipca 2016

Zgrillowany TMWiM

Po całej nocy spędzonej w lesie nie nastawiałam się na jakieś wyczynowe chodzenie w sobotę - dwa etapy do TMWiM-a i tyle. Ponieważ pierwszy z etapów startował od godziny dziesiątej, mogłam się porządnie wyspać - całe cztery godziny, a nawet z hakiem:-)
Tomek nie pozwolił sobie na taki luksus i rankiem pomknął na etap rowerowy. Ten to ma zdrowie!
Na TMWiM-a szłam z Darkiem, oczywiście już nie jako tezet (he,he), tylko normalnie w TU. Ponownie etap zaczął się od dłuuugiej dojściówki.  Darek wykorzystał twórczo czas przejścia i powycinał pszczółkom oczka, żeby je zamienić miejscami, bo autor mapy namieszał w nich trochę. Niby mała rzecz, a cieszy:-) Te pszczółki to w ogóle wyglądały jak w pijanym widzie, bo były podwójne - na jednaj pszczółce drogi, na drugiej rzeźba. O ile ta część drogowa była łatwa, to z drugą już było gorzej, bo miała inną skalę i przykładanie do pierwszej nie było miarodajne. Pierwsza próba znalezienia punktu na warstwicówce spełzła na niczym i to z mojego powodu, bo ubzdurałam sobie, że punkt będzie po prawej stronie ścieżki, a był po lewej. Gdybym się rozglądała w obie strony, to pewnie bym go wyhaczyła. Wobec tego niepowodzenia postanowiliśmy się skupić na łatwiejszej pszczółce i liczyć na łut szczęścia. W okolicy głowy pszczółki szczęście się faktycznie do nas uśmiechnęło i Darek wykoncypował pierwszy z punktów na pszczółce drugiej. Potem poszło już z górki, tyle, że całe te poszukiwania zabrały nam masę czasu i kiedy skończył się nam limit, brakowało nam jeszcze dwóch, czy trzech punktów. Postanowiliśmy poszukać jeszcze raz tego, co to na początku nie znalazłam, bo i tak było po drodze, a resztę odpuścić. Nie było sensu męczyć się w upale tylko po to, żeby sobie nabić ciężkich minut. Na mecie okazało się, że startująca wszystkich Ania zapomniała doliczyć czasu na dojście, stąd takie gwałtowne braki w minutach. Ale ponieważ nie doliczyła nikomu, więc stratni nie byliśmy.
Po powrocie do bazy miałam dylemat - iść w miarę szybko na kolejny etap i mieć z głowy, czy raczej wypocząć, pogrillować, poczekać aż słońce przestanie tak grzać. Darek bardzo mnie wspomógł w podjęciu decyzji:
- Jak wolisz. Ja się dostosuję.
Oczywistym jest, że wygrała chęć relaksu i grill. I kiedy tak siedziałam sobie zrelaksowana, popijałam piwko i pilnowałam mięska i warzyw dochodzących na grillu, zauważyłam jakiegoś paprocha na nodze (nie Paprocha, tylko paprocha!). Machnęłam ręką raz, drugi, w końcu patrzę co to się przyczepiło, a to KLESZCZ! No dobra - kleszczyk maleńki, ale wiadomo, że maleńki, jak się krwi opije, to robi się wielki. Więc potencjalnie był wielki jak słoń! Od razu zebrało się konsylium. Zwierzątko zostało obejrzane przez lupę, padło hasło - wszystkie ręce na pokład! - a potem Maciek uzbrojony w pęsetę i nóż (w razie konieczności amputacji) wkroczył do akcji i uratował mi życie.

Z nogą, czy bez nogi - na kolejny etap jednakowoż wypadało pójść. Zebraliśmy się z Darkiem i pooooszli. Etap był trochę koślawy. Punkty leżały po prawej i lewej stronie drogi ciągnącej się het, het i trzeba było pójść jedną i wrócić drugą stroną. Do tego  trzeba było dopasować listki w miejsca oznaczone zielonymi kropkami, ale wcale nie było wiadomo jak one tam dyndają.
Oczywistym jest, że ani nie znaleźliśmy pierwszego listka, ani nie szliśmy jedną stroną drogi, jak nakazywała logika. Zgarnęliśmy  41 i 43, rozgryzłam podwójny 42 i 50, Darek wykoncypował kropkę z 53, 44 było łatwe, a potem zaczęło się....
Z bliżej nieznanych powodów umyśliliśmy sobie, że musimy dojść do rzeczki; mało tego, że musimy przejść na drugą stronę. Władowaliśmy się na jakieś prywatne posesje, ku oburzeniu jednych, a pobłażliwej akceptacji drugich właścicieli. Ci drudzy nawet usiłowali nam pomóc i wykierowali nas nad rzeczkę, prościutko na płot oddzielający nas od upragnionego drugiego brzegu. Wróciliśmy na drogę i dopiero wtedy dotarło do nas, że rzeczka nie jest nam do niczego potrzebna. W końcu znaleźliśmy coś, co można było uznać na PK 49.
Kropka B dopełniła i przelała czarę frustracji. O ile 48 (lub stowarzysza) jakoś udało się znaleźć, to 47 nigdzie nie było. Nałaziliśmy się tam i z powrotem, w górę, na dół, przez krzaki, młodnik....W końcu stwierdziliśmy, że rozsądniej będzie wrócić bez  punku, ale i bez ciężkich minut. Nawet na łatwy 46 już nam było szkoda czasu. A najboleśniejszy był widok, jaki w drodze powrotnej wciąż mieliśmy przed oczami - czarna wstęga asfaltu ciągnąca się przed nami w nieskończoność (czyli do bazy).
Daliśmy radę, ale zapał do etapu nocnego jakoś we mnie sklęsł.

C. D. N.

3 komentarze:

  1. Ja sobie wypraszam bo rano to biegałem a nie rowerowałem! Rowerowałem poprzedniej nocy!
    T

    OdpowiedzUsuń
  2. Renato, grabisz sobie u Tomka, grabisz... ;P Jak nie próba utopienia to wmawianie rowerowania :)

    OdpowiedzUsuń