środa, 16 sierpnia 2017

Od rajdu nawigacyjnego do czwórboju

Na Matnię nie pojechaliśmy z różnych powodów oraz "bo nie", ale przecież nie po to brałam urlop żeby leżeć do góry brzuchem i nic nie robić. To znaczy - leżeć też zamierzam, ale nie do góry brzuchem, tylko na dowolnie wybranym boku.
Tymczasem z powodu niedyspozycji prawej kostki, którą oszczędzam na Abentorję, postanowiłam przerzucić się na rower, bo jak by co, to można pedałować jedną nogą. Ale żeby nie jeździć tak bezcelowo postanowiliśmy z Tomkiem  zrobić Wiślany Rajd Rowerowy. 

Rajd niby ma "tylko" 32 kilometry, ale z naszego zadupia trzeba jeszcze dojechać na jego trasę i wrócić. Jasne więc było, że musimy robić go na raty. Pierwszą część zaliczyliśmy w niedzielę. Pociągiem pojechaliśmy na Wileński i był to mój pierwszy w życiu przejazd pociągiem z rowerem. Nie jest łatwo - zwłaszcza z wsiadaniem i wysiadaniem, ale daliśmy radę.
Wyszło nam, że trasę zaczniemy tak gdzieś od środka w kierunku końca. Tomek zajął się nawigacją, ja całą uwagę skupiłam na niezabiciu się na rowerze, bo moje umiejętności jazdy są raczej żałosne. Zresztą cała ta nawigacja jest jakaś dziwna i nie do ogarnięcia zdrowym umysłem. Poza tym jest sporo błędów i jak ktoś się kieruje tylko wskazówkami, a nie znajomością Warszawy to trafi niewiadomogdzie.

Wbrew moim obawom większość trasy udało się przejechać ścieżkami rowerowymi, ale te fragmenty, gdzie już trzeba było ulicami, mroziły mi krew w żyłach.
Zaczęliśmy od przeprawy promowej "Wilga" (ale bez korzystania z niej), a skończyliśmy na pętli autobusowej na Gocławiu, a po drodze zaliczyliśmy obie strony Wisły. Najbardziej podobały mi się te fragmenty trasy najmniej uczęszczane przez innych rowerzystów, czyli okolice Portu Praskiego i wały, na które wjechaliśmy po błądzeniu na Bartyckiej. To znaczy najbardziej pod względem łatwości jazdy, bo tak wizualnie, to jednak bulwary. Muszę się na nie wybrać kiedyś bez roweru, bo to straszne przeszkadzajło, a strach gdzieś odstawić, żeby czasem nie odjechał, zwłaszcza jak rower pożyczany. Bo wiecie, wciąż nie mam własnego, ale Tomek obiecał mi kupić lusterko rowerowe, więc już kawałek własnego będę miała:-)
Drugi fragment Rajdu zrobiliśmy wczoraj, a żeby nie iść na łatwiznę robiliśmy go "pod prąd". Było to ciekawe doświadczenie - ciekawe pod względem nawigacyjnym, bo i bez podprądu nie jest łatwo się połapać w tym wszystkim. W okolicach Spójni zaczepił nas inny uczestnik Rajdu z pytaniem, czy nie uważamy, że w oznaczeniach trasy są błędy. Potwierdziliśmy, że bardzo, bardzo uważamy.
Wczorajszy fragment  prowadził przez mocno cywilizowane i wielkomiejskie wręcz fragmenty Warszawy, więc poruszaliśmy się głownie po ścieżkach rowerowych. Fajne te ścieżki, ale jak dla mnie stanowczo za wąskie. Tak na jeden rower, to owszem, ale jak już się trzeba wyminąć z kimś jadącym z naprzeciwka to obłęd w oczach. A już zakręty o 90 stopni to niemal nie do pokonania. Na jednym nie wyrobiłam i wyleciałam z trasy, na szczęście na miękki trawnik, więc najbardziej ucierpiała moja duma. No kto to widział robić takie zakręty???
Najwięcej zabawy mieliśmy przy próbie wjechania na most Grota-Roweckiego. Ścieżki rowerowe ciągną się w różnych kierunkach, ale oczywiście nie ma nawet pół złamanego drogowskazu gdzie która prowadzi, a już jak wjechać na ten nieszczęsny most, to jest chyba tajne/poufne.
Nie daliśmy rady zrobić trasy do końca, bo musieliśmy jeszcze rowerami wrócić do domu, a i tak wyszło nam 35 kilometrów. Wyobrażacie sobie??? Ja, ja zrobiłam 35 km na rowerze!! I nawet mnie nogi za bardzo nie bolały. A co zrobiliśmy w ramach relaksu po rowerze? A poszliśmy sobie pobiegać:-))) Tak ze 4 km - niby nie dużo, ale dla mnie aż nadto. A potem długi prysznic i tym sposobem po raz drugi w życiu (pierwszy raz  to ubiegłoroczny Bieg Władysławiaka) zaliczyłam triathlon:-)
Ostatni fragment Rajdu jak nic trzeba będzie połączyć z jakimś czwórbojem:-)

2 komentarze: