poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Precyzyjna Sudecka Wyrypa

Do tej pory nie startowałem na 50-tce w górach. Czemu?  Wszystko przez PESEL – bo jak na jakiś zawodach czy treningach podbiegam z Barbarą pod górę to zaraz zostaję z tyłu. Rozum chce pod górę, a nogi i płuca niestety zostają z tyłu. Dodajmy do tego kolano, które nie lubi podejść i wszystko jasne. Jednak góry kuszą, kuszą... i skusiły. Konkretnie Sudety i Sudecka Wyrypa.
Ostatnio Stowarzysze na wszelakie wyrypy jeżdżą masowo. Oprócz nas pojawił się Przemek – by odzyskać prymat w pucharze TP100 i Chrumkająca Ciemność w postaci Michała i Agnieszki – by przełamać fatum kończenia 50-tek bez kompletu PK.
Z Przemkiem mieliśmy jechać tym samym pociągiem i nawet tym samym wagonem, jednak okazało się, że co niektórzy podróżni dostali rezerwacje na miejsca, których nie ma. No cóż takie są te nasze koleje. Do tego pociąg IC (wiec niby ten lepszy niż TLK) spóźnił się dodając dobre 45 minut do planowych 7-miu godzin i 23 minut. Zupełnie jak za młodych lat gdy przejazdy 13-godzinne w góry były normą, a rezerwacja polegała na wskakiwaniu przez okno do podstawianego pociągu.
Summa summarum szczęśliwie dojechaliśmy i zdążyliśmy „na otwarcie” bazy. Numerki startowe czekały już przygotowane zgodnie z tajemniczą listą (jak się okazało alfabetyczną) i dostałem zielony numerek 137, zaś Barbara odpowiednio wyższy - 162. Oczywiście także zielony jak przystało na TP50.
Zostawiliśmy bagaże rezerwując „zaciszny” kątek na pierwszym piętrze (i zajmując miejsce dla Chrumkającej Ciemności, która w ramach rozruchu zdobywała Śnieżkę) i ruszyliśmy na miasto – testować jakość miejscowej pizzy.
Pizza okazała się całkiem smaczna. Żołądek wypełniony kaloriami wykrzesał w nas entuzjazm na zwiedzanie – poszliśmy na mały obchód miasta i zaliczyliśmy wieżę widokową na Wzgórzu Krzywoustego, którą typowaliśmy na PK najbliższy bazy.


Niestety na wieży znaleźliśmy tylko fajną panoramę, a lampionu niestety nie.
Panorama z wieży widokowej
Niezrażeni wróciliśmy do bazy, chwilę po starcie TP 100 – więc nie mogliśmy kibicować Przemkowi na stracie, ale za to objuczeni zakupami spożywczymi.
Baza powoli się zapełniała, wkrótce przybyli także Chrumkający, jak się okazało jednak niepotrzebnie rezerwowaliśmy im kawałek podłogi gdyż postanowili o noc dłużej zostać na kwaterze gdzie spędzali ostatnie dni urlopu. Nie dane było nam jednak posiedzieć dłużej – wkrótce głośny „trzask” i wysiadło światło na piętrze „na amen”. Nie zostało nam nic innego niż iść spać.
W nowym miejscu (i co tu dużo mówiąc na twardej i niewygodnej podłodze) nigdy nie zasypiam zbyt prędko. Gdy zbliżałem się do tego upragnionego momentu oddania się we władanie Morfeuszowi obudził mnie harmider pompowanych materacy, hurgot rzucanych narzędzi rowerowych, ostre światło czołówek i rozmowy prowadzone na pełen regulator. Normalka - pomyślałem - dojeżdżają kolejni uczestnicy i trzeba przeczekać. Niestety to było tylko preludium. Na noc zapowiadano opady i burze – wkrótce zaczęło się błyskać, wiatr próbował wyrwać okna (nie udało mu się, ale przez niezamykalne okna wwiało do środka masę nasion, listków i ich lokatorów maści wszelakiej -pełzających i skaczących, z którymi walczyłem do rana). Potem lunął deszcz i poczuliśmy krople na twarzy. Nie zostało nam nic innego niż odsunąć się z całym bałaganem od okna. Gdy wydawało się, że sala już zasnęła zaczął się kolejny ruch. Tupanie, świecenie, rozmowy, odgłos rozsuwanych zamków błyskawicznych, przelewania wody, gniecenia puszek i butelek plastikowych. Rozbudzony popatrzyłem ze zdziwieniem, że to wracają uczestnicy pierwszej pętli TP 100. Nieźle - to czas poniżej 6-ciu godzin! Szykuje się jakiś rekord czy co? Rano popytałem organizatorów i wszystko się wyjaśniło – pierwsza pętelka miała ze trzydzieści kilka kilometrów tylko!
Czy rekord czy nie, ale harmider trwał co najmniej do trzeciej w nocy. Teraz już wiem czemu na niektórych imprezach są wydzielone sale/miejsca dla setkowiczów! Szkoda, że tu takiego rozdziału zabrakło (albo zwykłej sugestii organizatora). W efekcie rano obudziłem się straszliwie niedospany i oczywiście tradycyjnie połamany.

Rano na szczęście nie padało, a i nawet teren zdążył podeschnąć. Odprawa na boisku szkolnym i start bez odliczania. Większość leci jak i my w prawo. I oczywiście znacznie szybciej. My jak zwykle tuptamy statecznie i wybiegamy z miasta jako jedni z ostatnich. Przebiegając wiaduktem nad torami na torach wydaje się, że widzę Staszka Kaczmarka – no cóż wybrał wariant bardzo autorski wybiegu z bazy! Pierwszy PK 13 bez większego problemu – jest tam gdzie być powinien. Gdy odbiegamy od punktu widzimy Joannę Owcarz z Krystyną Bargieł nadbiegające z… drugiej strony (takiej zupełnie nielogicznej). Z Joanną niedawno walczyliśmy tak prawie łeb w łeb więc to istotna obserwacja. Lecimy dalej – odbijamy za bardzo w prawo i ścieżka wkrótce się kończy – zostaje przebijanie się na azymut, a potem przez opuszczone zabudowania do asfaltu. Biegniemy twardo pod górkę, a w oddali ktoś nas goni i wreszcie przegania przed PK 12. Tu tracimy chwilę – coś w rozjaśnieniu mapa nie odpowiada rzeczywistości. Potem okazuje się, że są wszystkie elementy ale jakby źle zwymiarowane, a lampion nie świeci z daleka. Na odbiegu od punktu znowu spotykamy dziewczyny spotkane punkt wcześniej biegnące nam naprzeciwko z dziwnej strony. Przed nami pierwszy długi przelot. Długi i pod górę na najwyższy punkt na trasie - „Łysa Góra” 707 m n.p.m. Początek biegniemy, a gdy robi się stromiej przechodzimy do marszu. Kilkadziesiąt metrów przed nami biegnie uczestnik, który wyprzedził nas przed PK 12. Biegnie bez przystanku, ale odległość od nas niewiele się zmienia. Wkrótce dochodzą nas dziewczyny i wyprzedzają -  sprawnie idzie im marsz pod górę. Na szczycie następuje przetasowanie – biegnący zwalnia (znacząco stracił na rześkości), my idziemy coraz mocniej i pierwsi dochodzimy do lampionu. Dalej długie zejście z góry dość dobrą drogą.
Widok z PK 11
Dziewczyny – typowo biegowe, lecą do przodu. W dół to i kolega „biegacz” ożywa i leci za dziewczynami wyprzedzając nas z dzikim okrzykiem. My spokojnym truchtem podążamy w dół.
Po drodze „mała zmyłka” – dochodzimy do drogi, którą trzeba się cofnąć kilka metrów pod górę, a   rozpędzeni poprzednicy wyraźnie to przebiegają. Tradycyjnie jesteśmy po chwili wyprzedzani;-)
Zaczynamy podejście pod Górę Szybowcową z PK10
Do PK 10 troszkę „na około” (coś drogi na mapie się nie zgadzają się z tymi w terenie – nie co do ilości tylko odległości) docieramy na końcu grupy. Teraz trudna decyzja – kolejny PK na górce, którą widać za dolinką.
PK 9 na Stromcu widać po prawej
Wydaje się całkiem niedaleko ale to zdradliwa ocena wizualna. Można do górki dojść lekko naokoło – cofnąć się na grzbiet i dalej grzbietem (lepszą drogą) nie tracąc wysokości, można i „na krechę” sporo schodząc w dół i potem piąć się pod górę. Decydujemy się na wersję „pośrednią” - jakąś lekko widoczną na mapie drogą trawersującą grzbiet tak gdzieś w połowie wysokości.
Szukamy trawersującej drogi
Na przejściu przez łąkę moczymy buty na trawie porastającej zbocze. Mamy drogę i wychodzimy nią na pole pod właściwym wzniesieniem. Pole już skoszone, zostały tylko krótkie dość i twarde łodygi – jakby jakiś słonecznik czy coś podobnego. Daje się nawet po tym iść.

W oddali widać przed nami ze dwie grupy uczestników idących w tym samym kierunku co my, ale różnymi wariantami.
Na mapie góra „Stromiec” wygląda dość groźnie – na szczycie jakiś wał czy skałki, a zbocza bardzo strome. Od razu wybieram azymut na najłagodniejszy w/g mapy grzbiet. Dzięki temu manewrowi wyprzedzamy wszystkie grupy i pierwsi podbijamy lampion.
PK 9 na malowniczej skałce
To chyba jacyś 25-tkowicze sądząc po kolorze numerków - znacznie szybciej idzie im zejście ze skałki i zaraz nam uciekają.
Zejście z PK9
Postanawiamy dalej wybrać wariant wygodniejszy, czyli asfaltem – wiadomo szybciej i mniej człowiek się męczy. W oddali po lewej stronie widzimy konkurentów przedzierających się granicą lasu. W efekcie do następnego PK 8 docieramy prawie jednocześnie.
Widok na Stromiec spod PK8
Przed PK 8 spotykamy spore tłumy biegających 25-tkowiczów, oraz biegnącego odwrotnym wariantem Sebę z naszej trasy. Na półmetku jest jeden punkt przed nami!
Na azymut do PK7
Do puntu żywieniowego trawersujemy zbocze na azymut, do asfaltu, na którym spotykamy coraz więcej uczestników, którzy wybrali przeciwny wariant przejścia. Zbieg do PK 7 się dłuży, ale wreszcie dobiegamy i można uzupełnić brakujące kalorie. Po chwili ruszamy dalej nad jeziorem Wrzeszczyńskim w kierunku PK 6. Coraz większe tłumy idące (i jadące) z naprzeciwka.
Do PK 5 przebijamy się drogą, która zanika w krzakach. Dalej przez łąki na skróty i wreszcie spotykamy ekipę Chrumkającą, która dzielnie idzie „na wszystkie PK”.
PK 5 sprawia nam troszkę trudności – właściwe krzaki są dalej niż przewidywaliśmy. Spotykamy tu jakąś fajna ekipę idącą z naprzeciwka, która podpowiada aby do PK 4 ciąć przez łąki, co robimy.
PK 4 to zejście w dół, kawałek asfaltu, a potem wyczerpujące podejście pod górę. I zaczyna przypiekać słoneczko. Patrzymy czy warto skracać grzbietem gdzieś w kierunku PK 3, ale wegetacja sięgająca pasa nie zachęca do chodzenia na azymut, wracamy więc drogą którą przyszliśmy. Na dole spotykamy Joasię i Krysię idącą w jakiejś większej grupie. Są z 15 minut za nami. To dodaje nam skrzydeł. Długi nudny przebieg asfaltem w pobliże PK 3. Coś tak ze 4 km. Konkurencyjne dziewczyny biegają szybciej więc staramy się biec ile da radę by za dużo nie stracić. 
W okolicach PKP Rybnica, spotykamy uczestnika w czerwonej koszulce z naszej trasy idącego „pod prąd” i pytającego o PK 4.  Idzie żwawo i wesoło, ale o tej godzinie (jeśli idzie z PK 3) to dość dziwny kierunek marszu - my mamy w nogach coś koło 40 km, a on jeśli idzie w przeciwnym kierunku to ma za sobą około 10ciu! A nie potrafimy wskazać żadnego innego wariantu, który by tłumaczył jego obecność w tym miejscu i jego wektor ruchu!
Na PK 3 postanawiamy iść na skróty – zanikającą drogą od przystanku autobusowego. Droga jest ale prowadzi… na podwórko. Jest jakaś ścieżka omijająca zabudowania i ją próbujemy przetestować. Natykamy się na zdziwionego gospodarza. Dopytujemy się czy daje się tędy dojść na grzbiet – zawraca nas na drogę przez podwórko i zaleca nią iść aż do łąki na szczycie. Dokładnie tak jak chcieliśmy!
Grzbiet porośnięty jest jakimś poplonem.
Takie coś rosło na naszej drodze do PK3
Wyraźnie przejrzałym, pokładającym się i z wydeptanymi licznymi zwierzęcymi ścieżkami.
Jakoś udało się przebić
Idąc na azymut „gdzieś tam” dochodzimy do lasu i odnajdujemy drogę przy której powinien być lampion. Lekkie sprawdzenie czy w górę czy w dół i wkrótce podbijamy PK 3. Kolej na przedostatni PK. Zbiegamy z górki i dobiegamy do drogi poprzecznej. Z mapy wynika, że w lewo i za chwilę droga ta powinna zakręcić w prawo. Droga staje się coraz bardziej błotnista, widać odciśnięte liczne ślady poprzedników, ale zakrętu nie ma. Błoto wlewa się butów i stwierdzamy, że to nie ta droga na którą liczyliśmy tylko jakaś wcześniejsza, nie wrysowana na mapę. Strata kilkunastu minut. Przebijamy się na azymut i korygujemy. Przy PK 2 jakaś grupa zagubionych 25-tkowiczów. Naprowadzamy ich na lampion. Przed nami ostatni PK na spenetrowanym wczoraj „Wzgórzu Krzywoustego”. Po tej stronie wieży gdzie nie patrzyliśmy. Lecimy na pamięć. Teraz biegiem w dół i na metę drogą, którą wczoraj wypatrzyliśmy. Po drodze wyprzedzamy trójkę z trasy TP 25 i wpadamy na metę z czasem 8:29 i po przebiegnięciu ok. 49 km. No cóż liczyliśmy na ciut lepszy wynik, a wyszło „standardowo”. Musimy wreszcie kiedyś w parze zejść poniżej magicznej granicy 8 godzin!
Widzimy śpiącego Przemka, ale nie będziemy go budzili – musi odpocząć po setce! Wywieszają za chwilę wyniki cząstkowe i wiemy, ze Przemkowi udało się wygrać. My mamy 19-ste miejsce w open, a Barbara 4 wśród kobiet. Do 3-ciegomiejsca zabrakło jej 7 minut! Ot choćby ta błotnista droga, w którą się mylnie wbiliśmy!
Odmeldowujemy się Agnieszce i Michałowi – wygląda, że im na trasie zejdzie gdzieś do 21. Akurat mamy czas na spacer po mieście, zimną colę i inne takie atrakcje, które są wskazane po 50tce;-)
W okolicach 21 razem z Przemkiem czekamy na naszą ekipę – wreszcie wpadają na metę z kompletem punktów! Udało się przełamać to złe fatum!
Rzadko spędzamy drugą noc w bazie, ale ta jest już spokojna – połowa rozjechała się już do domów, a pozostali grzecznie odsypiają zawody. Ja tam zawsze po 50-tce mam „zespół niespokojnych nóg” i spanie nie jest komfortowe.
Niedziela to nie koniec naszej Sudeckiej Wyrypy. Skoro już przejechaliśmy te 500 km (nie, nie zgłosiliśmy się do zbierania lampionów gdyby ktoś pytał) to trzeba zaliczyć kolejną imprezę. Letnie Błądzenie, czyli spotkanie z orientacją precyzyjną. Jest to dla nas nowość – Barbara startowała w czymś takim raz, ja w takiej „zabawowej” wersji na Binkowski Run rok temu, a Michał z Agnieszką usłyszeli o tym po raz pierwszy. Jadąc na zawody czytaliśmy jakiś samouczek – wszystko wydawało się dość proste. Lecz gdy ruszyliśmy na trasę nic już takie proste nie było. Przy TempO człowiek nie spojrzy na wszystkie symbole i odpowie, a sekundę później wie, że odpowiedział źle. Stres i presja czasu dają popalić. W zawodach (w międzynarodowej obsadzie) był także jakiś wymiatacz (mistrz Europy czy jakoś tak), ale strasznie stresowało jak on manipulował szybko mapami – ja bym nie zdążył nawet tak szybko przekładać kartek!
Teren zawodów TempO, po lewej zawodnik w punkcie decyzyjnym, a ja czekam w kolejce za krzakami by nie podglądać i nie podsłuchiwać.

Moja kolej - idę na stanowisko

Najpierw punktu obsługa pokazuje mi lampiony 

Nie wszystkie lampiony są tak dobrze widoczne jak ten przy brzozie. Niektóre ledwo można dostrzec i bez wytykania ich  palcami się nie daje;-).

Dostaje mapę i czas start - 150 sekund limitu i 5 map musze wskazać właściwy lampion, bez ruszania się z krzesełka. Im szybciej tym lepiej
Myślałem, ze lepiej pójdzie w PreO, ale co chwila trafiał się lampion nieoczywisty. Ot taki przesunięty od „właściwego” miejsca bardzo niewiele. A przy dokładności mapy (nieraz nie zgadzała się w okolicach punktów) to była zgaduj zgadula czy właściwą odpowiedzią jest lampion czy zero. Po czymś takim jak podchodziło się do oczywistego PK to człowiek kombinował niczym dziki koń otumaniony jeszcze sytuacją na poprzednim punkcie.
Lampiony bywają bardzo malowniczo ustawione, szkoda, że nie można do nich podejść i zobaczyć gdzie dokładnie stoją
A dobiły mnie punkty czasowe na drugim etapie. Jak podejrzałem nawet ci „dobrzy” polegali na ostatniej mapie. Powiem, że intelektualnie takie zawody wyczerpują znacznie bardziej niż jakaś „Sudecka Wyrypa”.
Jak widać miny całkiem zadowolone po spotkaniu z Orienetacją Precyzyjną!
Ale jak zauważył Michał – każdy budowniczy tras raz na pół roku powinien uczestniczyć w zawodach orientacji precyzyjnej – wtedy nie zdarzałyby się na zawodach źle rozstawione lampiony;-) Budowniczowie z Sudeckiej wyrypy widać byli niedawno na takim „szkoleniu” bo po raz pierwszy od dłuższego czasu trafiliśmy na trasę, na której było ciężko znaleźć jakieś uchybienie, co do lokalizacji lampionu!

I tradycyjnie na koniec dla dociekliwych track

7 komentarzy:

  1. No i jednak rzeczywiście lepiej Ci poszło na drugim etapie - na pierwszym masz dziesiąte miejsce, na drugim czwarte :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż obiecuję się poprawić w przyszłości! Podaj tylko termin kiedy;-)

      Usuń
  2. Czytając o tym, jak wyglądała noc w bazie, bardzo cieszymy się z decyzji o powrocie na kwaterę. Aż żal, że Was nie przenocowaliśmy w pokoju na lewo, miejsce by się znalazło, może lepsze wyspanie pomogłoby na to feralne kilka minut.

    OdpowiedzUsuń
  3. Żadne feralne. Bardzo dobre miejsce przecież zajęliśmy.

    B.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda li to, na PMNO tak małe różnice jednak muszą być nieco frustrujące?

      Usuń
    2. Dobra - następnym razem będziemy lepsi;-)

      Usuń
    3. Ja się nie frustruję ;)

      Usuń