wtorek, 6 sierpnia 2019

Świętokrzyska Jatka 2019

W ubiegłym roku odpuściliśmy sobie Świętokrzyską Jatkę ze względu na szalejące upały i niedobór lasów na trasie imprezy. W tym roku organizator znalazł nową lokalizację, z terenami zalesionymi więc postanowiliśmy zaryzykować. Co prawda tydzień wcześniej byliśmy na Orientiadzie i ja nie do końca zdążyłam się zregenerować, ale co tam. Jatka zawsze była świetną imprezą, więc szkoda byłoby ponownie ją odpuścić. Podobnie jak my pomyślało wiele osób i robiąc ogólny najazd na Połaniec podobno ustanowiliśmy nowy rekord frekwencji:-)
Startowaliśmy o dziewiątej rano i Tomek marudził, że późno, bo nas może noc zastać na trasie, a wzięliśmy tylko jedną czołówkę. Ja optymistycznie zakładałam, że raz dwa przelecimy trasę i po krzyku. Niekoniecznie tak musiało być, bo trasa oficjalnie miała ponad 50 km, a wiadomo, że zawsze zrobi się więcej, a jak będziemy tak nawigować jak na Orientiadzie, to nawet dużo więcej.
Po oficjalnym rozpoczęciu, przemówieniach, komunikatach i dobrych radach dostaliśmy mapy, ale zamiast zająć się planowaniem trasy najpierw kręciliśmy filmik, a potem zaczęliśmy ustawiać program w zegarku tak, żeby zarejestrować trasę, ale oszczędzać baterię, żeby starczyło do końca.

Komu mapę?! Komu?!

W efekcie moja trasa zapisała się w nieco abstrakcyjnej formie, a my ruszyliśmy ze startu - ja na PK 41, Tomek na PK 44, przy czy cały czas biegliśmy razem. Jak to się nie da? Da się! Ponieważ Tomek ma większą siłę przebicia ostatecznie polecieliśmy na ten jego kopiec. Niech mu będzie. Poprowadził nas tam co prawda tak pokrętną drogą, że już na początku straciliśmy cenne minuty, ale na łatwiznę to idą tylko cieniasy, a nie on:-)

Zachodzimy kopiec od d..y strony.

Krakowskim targiem, po tomkowym kopcu ruszyliśmy po moje 41. Najpierw asfaltem, który jeszcze wtedy wcale nam nie przeszkadzał, potem polną drogą, a potem to już kierując się na rurę widoczną z daleka. Punkt był umieszczony na dłuuuugim moście i tak biegliśmy, biegliśmy i biegliśmy po nim i wydawało się, że nie ma końca. Ale oczywiście miał i koniec i lampion przed końcem.

PK 41 na moście.

Rura, która doprowadziła nas na mostek przydała się także w dalszej trasie, bo szła w bardzo dobrym kierunku, a po jej obu stronach wiodła prawie ścieżka. Nawet podbiegać się dawało. W końcu pożegnaliśmy rurę (z którą zdążyliśmy się zaprzyjaźnić) i asfaltami dobiegliśmy na kolejny mostek. Przy punkcie natknęliśmy się na sporą grupę rowerzystów i na niewielkim mostku zrobiło się tłoczno. Lampion wisiał pod mostkiem, nad wodą. Korzystając z okazji zaliczyłam pierwsze moczenie czapeczki, ale nie metodą nogi-pas-ramiona-głowa-czapeczka, tylko tym razem sama czapeczka.

O, tu jest dowód rzeczowy!

Od rzeczki z mostkiem ruszyliśmy od razu na północ, żeby przeciąć drogę 764, a tam... ekrany - z prawej i z lewej. Ktoś tam leciał przed nami więc z zainteresowaniem patrzyliśmy co zrobi. Człowiek dobiegł do końca ekranów, wspiął się na drogę i zniknął nam z oczu. Nie było słychać pisku opon  i gwałtownego hamowania, ani też innych niepokojących odgłosów, postanowiliśmy więc i my zaryzykować. Ufff... udało się. Przez tory kolejowe przeszliśmy już legalnie, oficjalnym przejazdem. Jeszcze tylko musieliśmy przedrzeć się przez zwartą ścianę roślinności chwilami wyższą ode mnie i już punkt był nasz.

A teraz pójdziemy tam!

Po PK 36 skończyła się fajna mapa z gęstymi punktami dla orientalistów, a zaczęła mapa dla szybkobiegaczy. Czekały nas teraz długie puste przeloty. Za DK 79 natknęliśmy się na ciekawe rozwiązanie komunikacyjne - w szczerym polu zbudowano piękną, porządną, asfaltową drogę z dziesiątkami miejsc parkingowych, drogę prowadząca donikąd i urywającą się w krzakach. Ktoś chyba liczył, że tłumy będą tu przyjeżdżać podziwiać dziewiczy krajobraz.
PK 30 był na niedużej górce, na którą my wdrapywaliśmy się z mozołem, a niektórzy (czy raczej niektóre) wbiegali lekko niczym kozice czy inne rącze łanie. Aż zgrzytaliśmy zębami z zazdrości. Na górce był lampion, woda i dziki tłum ludzi i rowerów.
Po trzydziestce Tomka kusiło pójście na 29, bo przecież tak blisko, ale wyperswadowałam mu ten pomysł, bo co byśmy robili na powrocie? Umierali z nudów między 23 a 31? Wzięliśmy w zamian 25 na rozwidleniu ścieżek. Tu też spotkaliśmy dużą grupę rowerzystów. Nie wiem czy to ci sami co poprzednio, bo w tych swoich kaskach wszyscy wyglądali jednakowo.


Na rozwidleniu ścieżek.

Odległość między PK 25, a PK 19 to już było lekkie przegięcie. Początkowo biegliśmy luksusową drogą, która jednak nagle zakręciła, a że nam pasowało dalej na wprost, więc musieliśmy się z nią rozstać. Dla kontrastu dalej przedzieraliśmy się przez pokrzywy po uszy i reumatyzm nie grozi nam już do końca życia. Marzyłam o jakiejś głębokiej rzece do sforsowania, żeby schłodzić rozpalone ciało, ale jak na złość były tylko mocno podsuszone bagienka.

Dość bolesny wariant wybraliśmy.

Na szczęście parzący busz dość szybko się skończył, a potem znowu lecieliśmy wygodną drogą przez ładny sosnowy las. Lampion miał wisieć na skrzyżowaniu rowów, ale głównie to po prostu był skitrany w krzaczorach:-)
Po dziewiętnastce naturalne wydawało się pobiegnięcie na piętnastkę, ale Tomek znowu zaczął kombinować, że może by tak najpierw 9, 8 i 14, a dopiero potem punkt żywieniowy, jak już będziemy bardzo, bardzo głodni i spragnieni. Na szczęście w porę mu przeszło, bo ja już byłam bardzo, bardzo spragniona chwili odpoczynku, a wiadomo, że przez żywieniowy to nie da się tak tylko przebiec, tylko zawsze na chwilkę trzeba się zatrzymać.
W drodze na piętnastkę zaczęliśmy spotykać zawodników biegnących w odwrotnym kierunku trasy, a już na asfalcie przed skrętem na punkt spotkaliśmy Huberta. Było to nieco niepokojące, bo wciąż mieliśmy w pamięci spotkanie na Orientiadzie:-))) Przezornie nie zbliżaliśmy się do niego, tylko zamieniliśmy ze trzy słowa przez szerokość jezdni i każde pobiegło w swoim kierunku. Nikły kontakt, to i pech niewielki - trafiliśmy na stowarzyszone jezioro ze stowarzyszonym powalonym drzewem, ale szybko znaleźliśmy właściwe.

Zanim rzuciliśmy się na żarcie i picie, podbiliśmy punkt, żeby potem nie zapomnieć.

W nogach mieliśmy już 28 km, a wciąż nie byliśmy jeszcze na najbardziej oddalonym od bazy punkcie. Z obliczeń wychodziło nam, że możemy zrobić dobrze ponad 60 km. Duuużo.
Coś się autor mapy czepił tych jeziorek jak pijawka, bo po piętnastce nad jeziorkami były kolejno 9, 8 i 14. Dziewiątka i ósemka weszły bez większych problemu. Do czternastki początkowo biegliśmy asfaltową, porządną drogą poprowadzoną środkiem lasu. Tych asfaltów w lasach to sporo tam mają i takie trochę dziwne to było dla mnie. Ale co kto lubi. Postanowiliśmy jednak zejść z tych luksusów i skrócić sobie ścieżką przez las, tyle że ciut nas zniosło z jej mapowego przebiegu. Takie ciut około 500 metrów. Ale nie tylko nas - spotkaliśmy Krzysztofa z Sylwią czeszących las mniej więcej tam, gdzie spodziewaliśmy się jeziorka. Chwilę rozglądaliśmy się we czwórkę, ale wszystko wskazywało na to, że jeszcze jesteśmy przed punktem. I faktycznie - pół kilometra dalej był punkt czerpania wody, czyli nasze jeziorko.

PK 14 nad wodą.

Od czternastki do osiemnastki prosto jak w pysk - jedną przecinką, zero nawigacji, tylko napieranie (co prawda nie w naszym przypadku, bo co z nas za napieracze). A gdzie był umiejscowiony punkt? Oczywiście nad kolejnym jeziorkiem! Ja to już czułam się jak na Mazurach:-)
Wydawało się, że do PK 23, który był dramatycznie daleko, dojdziemy tą samą przecinką, którą szliśmy do osiemnastki. Patrzyłam na mapę i zaczynałam mieć złe zdanie o jej autorze - no bo tak trzy kolejne punkty umieścić na jednaj przecince? To co to za orientacja? Bieg po linii prostej to można i bez lampionów zrobić! Tymczasem kawałek za osiemnastką przecinka się skończyła, a zaczęło się rozlewisko. Początkowo nie wyglądało nawet na zbyt duże i wydawało się, że przejdziemy suchą nogą po kilku zwalonych drzewach. Tomek, który nie gustuje w tego typu akrobacjach oddał mi kamerkę, wyłamał sobie solidny kij do sprawdzania głębokości bagienka i podpierania się podczas przeprawy i ruszyliśmy. 


Jak tam było pięknie na tych mokradłach.... I co z tego, że przemieszczaliśmy się powoli - przynajmniej był czas napatrzeć się do syta. Mi się bardzo podobało. Pierwsze zwalone drzewo, drugie, trzecie, czwarte, kolejne i kolejne... Mówiłam coś, że mi się podobało? No, owszem - do czasu. Bo ile można tak się błąkać po bagnie przeskakując z pnia na pień i nie mając w perspektywie końca tej wędrówki. W którą stronę byśmy nie popatrzyli, wszędzie pobłyskiwała woda. W końcu stwierdziłam, że dość - pitolę takie łażenie. Na każdej pięćdziesiątce człowiek powinien zmoczyć buty i właśnie nadszedł TEN moment. Okazało się jednak, że teren wcale nie był jakoś specjalnie grząski, wody nie było znowu tak dużo, bo najgłębsze miejsca mieliśmy już za sobą, a w ogóle kawałek dalej zaczynał się suchy ląd. Suchy ląd co prawda był, ale bezpowrotnie zginęła nam przecinka, co to nas miała na 23 doprowadzić. W losowo wybranym miejscu wspięliśmy się na nasyp kolejowy, że może z góry ją wypatrzymy, zresztą i tak musieliśmy przeciąć linię kolejową. Przecinki ani śladu, a do lasu w ogóle ciężko było wejść, bo tak był zarośnięty. Poszliśmy więc wzdłuż torów aż natrafiliśmy na ścieżkę, a potem nawet i asfalt się trafił, jak to w lesie. Potem znalazły się wszystkie przecinki i tylko musieliśmy rozpoznać, która to jest ta nasza. Tomek zrobił to bezbłędnie.
Przed punktem dwudziestym trzecim po raz pierwszy zastał nas 44-ty kilometr, bo mój gps ustawiony w tryb oszczędny nabijał mi kilometry w zastraszającym tempie. Tomka zegarek 44-ty kilometr pokazał już po punkcie.

Jeden z naszych 44-tych kilometrów:-)

Kawałek za PK 23 mieliśmy przejść już na ostatni kawałek mapy. Zostały nam do znalezienia jeszcze tylko cztery punkty. Świadomość, że już bliżej niż dalej trzymała mnie przy życiu, bo byłam już w głębokim kryzysie. Tak głębokim, że gdzie tylko dawało się biec - biegłam, żeby jak najszybciej dotrzeć do bazy. Na szczęście do dwudziestki dziewiątki nie musieliśmy się przez nic przedzierać i nic forsować, a droga była pierwszorzędna z elementami ukochanego asfaltu:-) Tak się cieszyłam na to źródełko, że sobie zamoczę czapeczkę, umyję dłonie, ochłodzę twarz, a tymczasem zamiast źródełka wesoło tryskającego krystalicznie czystą wodą (najlepiej z kranu) zastaliśmy trochę błotka, w którym nic nie dało się umyć ani zamoczyć.
Punkty 31, 34 i 35 autor rozmieścił na brzegu rzeki Czarnej i praktycznie wystarczyło iść jej brzegiem i zbierać. Tyle tylko, że dwa pierwsze były na jednym brzegu, a ostatni na drugim. Bez mostka. To znaczy mostek to się zawsze jakiś znajdzie, kwestia w jakiej odległości. Dla mnie było oczywiste, że na ostatnim punkcie będziemy przeprawiać się wpław bez względu na głębokość, szczególnie, że na odprawie mówiono, że wyżej pasa nie sięgnie. Tomek wolał wrócić na sucho i kombinował z mostkami.  Od PK 34 biegaliśmy więc do mostka i z powrotem, kiedy okazało się, że owszem - można przejść mostkiem, ale potem trzeba przedzierać się przez dżunglę, bo po drugiej stronie nie ma żadnej ścieżki. Po naszej stronie była wygodna inostrada wydeptana butami poprzedzających nas zawodników. Nad rzeką złapał nas deszcz. No, powiedzmy odświeżający deszczyk, a po nim pokazała się piękna tęcza. Jak też ten organizator zadbał o nasze przeżycia estetyczne! Od razu mówiłam, że Jatka to porządna impreza.
Do ostatniego punktu faktycznie musieliśmy sforsować Czarną, ale nawet nie było głęboko - ot, tak po uda. Jaka to była przyjemność i ulga dla zmęczonych nóg! W zasadzie takie rzeczki to mogłabym co kilka punktów przekraczać. Spoko, luz i relaks.

Idź w stronę światła!

Potem jeszcze natrafiliśmy na jakąś budowlę hydrologiczną, która posłużyła nam za most i kawałek dalej zaczęła się cywilizacja, asfalt, zabudowa i gdzieś tam na dalekim horyzoncie nasza baza.

Ostatnia rzeczka na trasie.

Do tej upragnionej bazy leciałam ile sił w nogach (co wcale nie znaczy, że szybko), bo już mi tak kiszki marsza grały, że czułam się jak na przeglądzie orkiestr dętych. Dopiero pod koniec, jak zaczęło być pod górkę, wyhamowało mnie. Na mecie wszyscy zaczęli gadać coś o jednej minucie, ale mi w głowie był tylko obiad i natarczywie dopytywałam się gdzie go dostanę. Nawet się nie przebierałam, tylko ochlapałam ręce i pognałam na stołówkę. Za ryżem i kurczakiem co prawda nie przepadam, ale zassałam je błyskawicznie i ze smakiem popijając "zasłużonym".

Mniam, mniam, mniam....

Dopiero po obiedzie, kiedy kilka osób powtórzyło mi, że przegrałam trzecie miejsce o minutę, dotarło to do mnie. Ale oj tam. Jak na moje możliwości to wynik i tak bardzo dobry i jestem w pełni usatysfakcjonowana. Tomek usiłował wziąć na klatę tę minutę, twierdząc, że to przez jego szukanie mostku, ale równie dobrze mogłam ja trochę przyspieszyć. W sumie to nieistotne. Najważniejsze, że świetnie się bawiliśmy. Po obiedzie wróciliśmy na metę i poprosiliśmy obsługę mety o małą sesję fotograficzną z medalami na szyi i jedynym ocalałym "zasłużonym":-)

Tak wygląda szczęście na mecie:-)

Tym razem nie wracaliśmy po zawodach od razu do domu, tylko postanowiliśmy zostać do niedzieli. Po prostu na Jatce jest tak dobrze, że żal wyjeżdżać.
Pokonaliśmy ciut ponad 58 km i zajęło nam to 10 godzin i 20 minut.
Jest tylko jedna rzecz, która niezmiernie mnie ciekawi - co kierowało autorem mapy, że na dalekiej północy umieścił trzy gęste punkty PK 8, 9 i 14 przekraczając przy tym limit 50 km, a w międzyczasie zaserwował nam  długaśne puste przeloty między PK 19 i 25, czy 23 i 29. Czy może tylko mi to przeszkadzało?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz