czwartek, 22 sierpnia 2019

Jak zdobyć puchar w tempie 30 min/km.

Na Łapiguza zapisaliśmy się tak z głupia frant, bo wcale, ale to wcale nie planowaliśmy ganiania po górach na dystansie 50 km. Przecież wiadomo, że ja nie daję rady. Ale co? Mieliśmy w długi weekend siedzieć w domu jak jakieś niemoty, co sobie czasu nie potrafią zorganizować?? Zapadła więc szybka decyzja - jedziemy! W piątek wyruszyliśmy dość wcześnie, żeby po drodze zatrzymać się w Legnicy, gdzie jest aż 5 tras TRInO. Warto było i bardzo polecam.

Żywa reklama TRInO:-)

Spotkanie z Julkiem.

To też Legnica.

Łapiguz okazał się imprezą kameralną i w bazie nie było większego tłoku. Bez problemu załapaliśmy się nawet na materac gimnastyczny, więc była szansa na wygodny sen. Jeszcze wieczorem przygotowaliśmy całe wyposażenie, żeby rano zebrać się bez pośpiechu.

Gotowi na wszystko.

Start naszej trasy przewidziany był na dziewiątą rano, a o ósmej startowali rowerzyści. Z rozbawieniem obserwowaliśmy ich konsternację, kiedy zamiast mapy dostali nieduże zalaminowane prostokąciki z wycinkiem jakiegoś terenu i zastanawiali się czy na taką krótką trasę to w ogóle warto jechać.
Źródło konsternacji:-)

Mina nam zrzedła kiedy i my dostaliśmy nasze "mapy" - dokładnie takie same jak te rowerzystów. Okazało się, że to jedynie "dojściówka" do miejsca wydawania prawdziwych map i jednocześnie wstępna selekcja - kto wdrapie się na Górę Szybowcową, ten ruszy na dalszą trasę:-)

Przed startem. (Fot. ze strony Avalanche Sklep Górski)

Na sygnał startu ruszyliśmy biegiem, ale ponieważ od razu było pod górę, po kilku krokach wymiękłam. Coraz więcej osób nas wyprzedzało i już się zaczęłam bać, czy organizatorzy z mapami poczekają na nas.

Lezę pod górę.

Ufff... poczekali. i chyba nawet nie doszliśmy tak całkiem ostatni. Teraz trzeba było podjąć decyzję w jakiej kolejności bierzemy punkty. Nie było żadnej jednoznacznej opcji, bo punkty były chaotycznie porozrzucane po całej mapie. Wyszło nam, że trzeba będzie chodzić zakosami. W każdym razie na końcówkę zostawiliśmy sobie to, co było najbardziej płaskie, bo wiadomo, że wtedy już nie ma sił na wdrapywanie się na górki. Co prawda ani przez moment nie zakładałam, że tam w ogóle dojdziemy, ale uznałam, że jeszcze za wcześnie na mówienie o tym Tomkowi:-)
Zaczęliśmy od najbliższego PK 1 na niewielkiej górce. Ponieważ większość zrobiła to samo, przy punkcie był spory ruch. Po dwójce i trójce wykombinowaliśmy, że pójdziemy na czwórkę, a potem skoczymy za drogę po piętnastkę, żeby nie odbijać po nią na powrocie.
Do osiemnastki, którą wzięliśmy po piętnastce, szło nawet nieźle, bo chociaż było góra - dół, to jeszcze dawało się przeżyć - jakiś wielkich podejść nie było.
W drodze na dziewiętnastkę spotkaliśmy grupę rowerzystów. My zbiegaliśmy z górki, oni prowadzili rowery pod górę. Byli skłonni zamienić się z nami na trasy, ale akurat my mało rowerowi jesteśmy:-) Dziewiętnastka była położona na zakręcie strumienia i wreszcie mogłam zamoczyć czapeczkę, umyć twarz i ręce. Co za ulga!
Zaraz za dziewiętnastką - skalna ściana przy drodze.

Dwudziestkę wzięliśmy trochę głupio w tym sensie, że musieliśmy na nią wytracić wysokość, a potem się wspinać, ale z drugiej strony inny wariant wymuszał nadkładanie drogi. Nie wiadomo co lepsze.
Po dwudziestce nadeszło najgorsze. Wspinaczkę na Lastek zniosłam wyjątkowo źle. Po drodze zaczęłam składać sobie obietnice, że nigdy, nigdy, ale to nigdy w życiu nie wybiorę się już w góry, szczególnie na tak długi dystans i w ogóle, absolutnie nie ma dyskusji! W pewnym momencie spojrzałam na zegarek. Osiemnasta piętnaście????? A my mamy dopiero siedem punktów??? I Tomek taki spokojny??? Kiedy za jakiś czas spojrzałam ponownie, zegarek wskazywał trzydziestą czterdzieści. Zaraz! Nie ma takiej godziny! To nie godzina, to było moje tempo. Trzydzieści minut na kilometr - to cała trasa nam zajmie.... jakieś 25 godzin. A limit tylko do 23-ciej:-( No dobra, chwilami będzie w dół i po płaskim, to można pobiec, ale i tak nie da rady zrobić całości. Jak pokazał potem gps, moje najwolniejsze tempo sięgnęło pięćdziesięciu minut na kilometr. Co prawda na krótkim odcinku, ale wyobrażacie sobie jak to musiało wyglądać. Najwolniejsze zwierzęta świata to ukwiały. Żyją w morzach i poruszają się z prędkością 2 centymetrów na godzinę. Potem już jestem ja.
Dwudziestka dwójka litościwie była w dolinie, a te parę metrów, które trzeba było podejść, jakoś zniosłam z godnością. Przed dwudziestką trójką (wciąż w dolinie) podjęłam decyzję - nie idę na dwadzieścia cztery, bo znowu trzeba się wspinać, tylko od razu z dwadzieścia trzy na siedemnastkę. Tylko jak to powiedzieć Tomkowi???? No, nie odważyłam się. I poszłam dalej.

PK 24 zdobyty - trudny, ale jeden z ładniejszych.

Kolejne postanowienie dotyczące powrotu podjęłam między PK 17, a PK 16. Byłam wykończona i prawie bez wody do picia. Od szesnastki można było wrócić do bazy asfaltem - daleko, ale chociaż wygodnie. Jakoś bym dałam rade, bałam się tylko, że Tomek czułby się zobowiązany wrócić ze mną i zmarnowałaby mu się impreza. Znowu nie odważyłam się zaproponować odwrotu.

PK 17

Na sadzawce z PK 16 bardzo się zawiodłam. Marzyłam, że znowu  zmoczę czapeczkę, schłodzę twarz i ręce, a tu chała - zamiast sadzawki z krystaliczną wodą zastaliśmy zarośnięte rzęsą bajoro:-( Nie można było od razu tak wpisać w opisie punktów? Przynajmniej nie miałabym złudzeń.
Po szesnastce byliśmy już oboje prawie bez wody i nerwowo rozglądaliśmy się za jakimś sklepem. W końcu w oddali zobaczyliśmy jakiś budynek, a przed nim parkujące samochody. Może sklep? Okazało się, że to restauracja, tylko trochę długo trzeba czekać na obiad. Z braku czasu musieliśmy zadowolić się colą i wodą. Dobre i to.

Co by tu zamówić?

Cola trochę postawiła mnie na nogi, a bliskość punktu żywieniowego podnosiła na duchu. Wcześniej jednak musieliśmy się wspiąć na przełęcz między Kobyłą a Ogierem. W sumie to ta przełęcz powinna się nazywać Źrebak:-) Strasznie wysoko robią te przełęcze i znowu moje tempo spadło do 30 min/km.
Czternastka była punktem, który trzeba podbijać bardzo szybko. Dlaczego? Budowniczy trasy wymyślił, że powiesi lampion na ogrodzeniu mrowiska. Wiecie co to znaczy.... Podbiliśmy więc i w nogi. 
A po czternastce wreszcie nastąpiło to, o czym już od wielu kilometrów marzyliśmy - bufet. Na odprawie organizator mówił, że punkt żywieniowy będzie w połowie wariantu, jaki on uważa za optymalny. Nam wyszedł dużo za połową, bo jakieś 10 km przed metą. Baliśmy się, czy będzie jeszcze czynny jak dotrzemy i czy jakieś resztki dla nas jeszcze zostaną, bo różnie to bywa. Tymczasem pod wiatą czekała na nas prawdziwa uczta: arbuz, banany, pomarańcze, cztery rodzaje ciastek i wody ile kto chce. Ja przyssałam się do arbuza i dopiero po pięciu kawałkach poczułam się nawodniona i najedzona. Chciałabym takie bufety na każdej pięćdziesiątce.

Same pyszności!

Jedenastka leżała trochę na uboczu i może lepiej było brać ją przed dwunastką, ale trudno - przepadło. Znowu było pod górę i znowu umierałam na podejściu. Przy życiu trzymała mnie myśl, że to ostatnia góra i potem będzie już bardziej po równym.
Punkt dziesiąty wydawał się łatwy, ale Tomek źle policzył groble, bo na mapie były ledwo widoczne i oczywiście weszliśmy o jedną za wcześnie. Ja nie miałam na tym etapie sił już nawet patrzeć na mapę. Co myśmy się nałazili na tych stawach... Aż nas zastał tam czterdziesty czwarty kilometr, co oczywiście uczciliśmy selfikiem.

Klubowy 44 kilometr.

Podobno na całej trasie mieliśmy piękne widoki, ja niestety nie miałam czasu ich podziwiać, bo przez większość trasy walczyłam głównie o przetrwanie i nie w głowie mi było rozglądać się dookoła. Jedyne piękne jakie zauważyłam, to ogromna łąka żółtych wysokich kwiatów (czy raczej chwastów) przez które przedzieraliśmy się do PK 9. Dodatkowo zachodzące słońce fantastycznie podbijało żółtą barwę. Cud miód.
Po ósemce musieliśmy wyciągnąć czołówki, bo robiło się coraz ciemniej. I tak mieliśmy jasno godzinę dłużej niż się spodziewałam, bo przecież byliśmy sporo na zachód od naszego miejsca zamieszkania. Przy szóstce spotkaliśmy rowerzystę. Jak ja się wtedy cieszyłam, że jestem na trasie pieszej. Zresztą przy każdym takim spotkaniu cieszyłam się z wyboru trasy:-)

PK 6

Wyglądało na to, że weźmiemy wszystkie punkty i jeszcze zmieścimy się w limicie. Nooo, takiej wersji zdarzeń to ja w ogóle nie brałam pod uwagę. Ponieważ warunki na to pozwalały, sporo teraz biegliśmy i na piątce, naszym ostatnim punkcie, mieliśmy aż godzinę na dotarcie na metę. Nawet pełznąc można się wyrobić, a my przecież biegliśmy - wszędzie tam gdzie było płasko lub w dół.

Meta! Meteczka! Metunia!

Na mecie okazało się, że nie jesteśmy ostatni i jeszcze kilka osób jest na trasie. Tradycyjnie zapozowaliśmy do pamiątkowej fotki, a potem pognaliśmy pod wiatę, gdzie dawali jeść. Ja jak zawsze marzyłam o kotlecie z ziemniakami i jak zawsze dostałam makaron z sosem i mięsem. Ale w sumie co to za różnica - grunt, że można się w końcu napchać po kokardę.
Organizatorzy zaczęli szykować dekorację kobiet, bo wszystkie trzy dotarłyśmy już na metę. Kobiety jak to kobiety - brudne przecież na podium nie polecimy, więc najpierw wykąpałyśmy się i dopiero mogłyśmy nadstawiać pierś po medale. I wiecie co się okazało? Tylko ja z żeńskiej trójki zaliczyłam wszystkie punkty. Oczywiście, że nie jest to moja zasługa, tylko Tomka, bo bez niego zeszłabym z trasy najdalej na PK 23. Więc w sumie ten puchar, który dostałam, należy się jemu.

Trzecia koleżanka wyjechała wcześniej. Szkoda.

Po dekoracji padłam jak mucha, tylko musiałam spać bardzo ostrożnie, żeby nie łapały mnie skurcze. Co prawda przed snem nafaszerowałam się magnezem i natarłam wszelakimi maściami od bólu, zmęczenia i zła tego świata, ale to nigdy nie wiadomo.

Podsumowując: zrobiliśmy prawie 59 km, jakieś 2000 m przewyższeń, na trasie spędziliśmy ok. 13 i pół godziny. Ponadto upewniłam się, że góry i ja to nie jest dobre połączenie, ale przy tym satysfakcja, że dotarłam na metę o własnych siłach - bezcenna.
Łapiguz okazał się bardzo sympatyczną imprezą i polecam ją wszystkim na przyszły sezon!

Dla ilustracji dorzucam mapę:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz